wtorek, 29 września 2020

Od Wrony - "Impuls", cz. 1

Hm, wyjątkowo nie wiem, od czego zacząć. Może więc jest to doskonały czas na niewinny uśmiech i milczenie? Mam na imię Wrona. Z chęcią dodałabym, że "to zresztą już wiecie", ale wolę, by w pewnych kwestiach wzorem był dla mnie tata, a nie stryjek i to powinno być zupełnie zrozumiałe.
Tamten płowy basior, to właśnie mój tata, Szkło. Trochę dalej brat, Ry. Jak zwykle nie mam pojęcia, co robi, ani nad czym myśli. A moją najukochańszą siostrę, Kali, pewnie wywiało gdzieś na polowanie.
Mamy, Talazy, nie pamiętam, a może nawet jej nie poznałam, tak wcześnie umarła. Według taty była piękna, ale ja wierzę, że była taka, jak ja. Przynajmniej tak zawsze ją widziałam. Musiała przecież kogoś przypominać. Czasem wyobrażałam sobie, że wyglądała, jak Kali. Ale ukazujący się wtedy w duszy obraz identycznych, mamy i siostry, chodzących po naszym spokojnym domu, wzbudzał we mnie jakieś nieprzyjemny niepokój. Siebie na szczęście oglądałam sporadycznie, w tafli wody jeziora na Polanie Życia, więc mama bez problemu mogłaby wyglądać tak, jak ja.
Kiedyś było mi wszystko jedno, jak wyglądam. Liczyło się to, że miałam przyjemne, ciepłe futerko i rodzeństwo u boku. Ale pewnego razu, patrząc na swoje falujące odbicie w wodzie, zasiałam w swojej duszy ziarno nowej refleksji. Zaczęłam coraz częściej i coraz intensywniej rozmyślać nad tym, co ukazywało mi lustro. Średnio się sobie podobałam. Z wypiekami na policzkach przyglądałam się swojemu długiemu ogonowi i ukrytym pod sierścią żeberkom, jednak mojej głowy nie opuszczała myśl, że mogłabym być bardziej kolorowa, mniej... no, zwykła.
Jakiś czas później, tłumiąc w sobie coś na kształt rezygnacji, doszłam do wniosku, że przeciętna uroda jest przeciętnie w porządku i że nie to jest w życiu najważniejsze. Nawet bury krzyż na kręgosłupie zaczął budzić uśmiech, gdy pewnego razu przyszło mi do głowy, że wyglądam trochę jak brązowy osiołek.
Oprócz taty i rodzeństwa, mam jeszcze stryjka i przyjaciół, którzy towarzyszyli mi i mojemu rodzeństwu odkąd przenieśliśmy się z jaskini ma... mateczki, to znaczy, Ashery, wilczycy, która wychowała nas jak własne dzieci, do naszego domu. Szczególnie kilkoro zasługuje na pamięć i dobre słowo. Więc opowiem o nich pokrótce, aby ich wizerunki nie zatarły się z czasem, ale wybrzmiały, z mocą i wyraźnie, jak uderzenie dzwonu.
Była więc Kara, ruda i uśmiechnięta wadera, która, choć może wyjątkowo żywiołowa, roztaczała wokół siebie radosną atmosferę. Była też Tiska, nieco spokojniejsza, ale równie przyjazna. Obie dopełniały się znakomicie i z jakiegoś powodu zlewały w mojej głowie w jedno tylko wspomnienie. Kara miała też brata, którego znałam słabiej, bowiem rzadko odzywał się do szczeniąt. Z początku traktowałam to jako nieżyczliwość, a jako szczenię, choć głupio to przyznać, trochę nawet się go bałam. Koniec końców okazało się jednak, że to dobra dusza, tylko trochę ponura.
Nieco różniącym się od poprzednich wilkiem była Etain. Ta chyba leciwa już niewiasta, była w watasze prawdziwą osobistością, znała chyba każdego i na wszystko miała mądre słowo, które wygłaszała zawsze ze stoickim niemal spokojem. Tak przynajmniej zapamiętałam ją z dzieciństwa.
Dawno ich nie widziałam. Być może było to spowodowane faktem, że najczęściej spotykaliśmy ich, gdy przynosili do naszego domu upolowane zające i sarny. Teraz nasza trójka nauczyła się już wspólnie, sprawnie polować, a nasz ojciec, odkąd pamiętam pogrążony w dziwnej melancholii, jakiś czas temu zaczął ożywać, jak wznoszący się ku niebu słonecznik i zajął na dobre życiem oraz pracą śledczego, której okazał się całkowicie oddany.
W ogóle, odkąd dorośliśmy, przynajmniej formalnie, mniej czasu spędzaliśmy w towarzystwie innych wilków, bo nikt już nie musiał sprawować nad nami opieki, ani zajmować się naszą nauką.
No i był jeszcze on.
Tamten gość w bordowej jesionce, to Mundus.
Często patrząc na niego, mam dreszcze. Jest kimś tak bardzo innym, a jednocześnie bliższym mi, niż zdecydowana większość znajomych wilków.
Nie wiem, co bardziej mnie pociąga.
...Chyba jednak najbardziej ze wszystkiego, wszystkiego na świecie, pociągają mnie nowości. Dlatego właśnie przez całe (prawie całe) dzieciństwo bolało mnie to, co brałam za ich niedobór. Dopiero o wiele później przyszło mi zrozumieć, że powinnam nazywać to raczej wystarczającą ilością świętego spokoju. Chyba jednak nic takiego jeszcze nie zdążyło przejść mi przez myśl, gdy postanowiłam zwrócić się z tym problemem do zaufanego przyjaciela.
W podskokach podbiegłam do Mundusa, najpierw chyżo robiąc kółko wokół drzewa, pod którym siedział, a następnie opadając ciężko na miejsce tuż obok niego.
- Czekałeś? Proszę, powiedz, że na mnie czekałeś!
- Czekałem - choć słowa te nie były bardziej przekonujące od milczenia, samo ich brzmienie stało się mojemu sercu w jakiś sposób drogie - czyżbyś miała jakiś nowy, świetny pomysł?
- A co, aż tak to widać?
- Prawie drżysz z przejęcia.
- Nie jest nowy. Ale teraz jestem pewna, że tego chcę. Odejdę z WSC. Chociażby, wiesz... na jakiś czas. Pójdę do ludzi, a ty ze mną.
- Ach, to w sumie było do przewidzenia. Wiesz chociaż, czego chcesz tam szukać?
- Przestań - zaśmiałam się - zobaczymy dopiero, jak będziemy na miejscu. Ubzdurało się nam, że jeśli czujemy, myślimy, widzimy, to będzie wieczne, że nasza świadomość nie przepadnie i nie stracimy siebie. Że zawsze będzie coś, jak nie tu, to jakoś inaczej, gdzieś indziej. Tymczasem jesteśmy tylko kośćmi i krwią. Dzieje się to, co dzieje się teraz! Nie traćmy życia, którym można się trochę pobawić. Nie traćmy możliwości, które nie przyjdą kolejny raz.
- Ktoś taki jak ty i ktoś taki jak ja? Na ludzkich terenach?
- Bo... jest trochę naganne, takie życie na pół gwizdka, prawda? - zawahałam się na dłuższą chwilę, w końcu odruchowo czyniąc coś podobnego do rozemocjonowanego padnięcia na kolana - proszę, zabierz mnie stad, gdziekolwiek, byle dalej, odejdźmy i wędrujmy, zatrzymajmy się dopiero w raju! - mówiłam z rozgorączkowaniem, na jakie w jego oczach pozwolić sobie mogła zapewne tylko skrajnie życiowo naiwna dusza. Uśmiechnął się uspokajająco.
- Nie chcę stąd odchodzić. Lepszego miejsca nie znajdziemy.
Nastało kilka krótkich sekund ciszy, podczas której zebrałam wszystkie siły, by jakoś przetrawić odmowę. Odepchnęłam się od nieco zdumionego przyjaciela, po czym wstając, westchnęłam ze zdenerwowaniem.
- Nawet ty? Co was tak mocno tutaj trzyma?! Jakie zaklęcie silniejsze ode mnie?
- Być może wspomnienia - odpowiedział cicho.
- A jeśli sama odejdę? Co wtedy? Nie poszedłbyś za mną? - uśmiechnęłam się, figlarnie machając ogonem. Przez dłuższą chwilę przyglądał mi się bez słowa.

   C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz