Stawiając ostatnie kroki na brzegu tego niewyobrażalnego zjawiska, jęknęłam ze wzruszeniem. Rozbryzgujące się i fruwające wszędzie krople zimnej wody skrywały potężne, brązowoszare skały pod jaśniejącą chmurą, a wokół nich skakały maleńkie, barwne iskry. Jakie to piękne!
Wpatrując się w rozgrywającą się przed nami, oszałamiającą scenę świateł i kolorów, wydałam z siebie jeszcze bezmyślny śmiech i zwróciłam wzrok na siostrę i brata. Oboje również patrzyli i prawdopodobnie również podziwiali niezwykły widok.
Nagle czyjaś duża łapa dotknęła moich pleców. Drgnęłam i prawie odskoczyłam, oglądając się za siebie. To szary basior, który wczoraj był u nas na ognisku, stał teraz za nami i lekko się uśmiechał.
- Ależ łatwo byłoby teraz was tam pozrzucać. Ale ja nie zrobiłbym tego. Spacerek?
Teraz wszyscy troje odwróciliśmy się do niego, kiwając głowami. W niewielkim stopniu powtórzył ten ruch.
- Pan był u nas wczoraj, prawda? - zapytał nagle Ry.
- Mówcie mi "stryjku" - wilk zjechał na ziemię i podparł podbródek łapą.
- W porządku - mruknął nasz brat.
- Szukamy... gór - odezwałam się nieśmiało.
- Nie, nie - pokręcił głową - to nie w tę stronę. Mam wrażenie, że trochę obeszliście je łukiem.
W powietrzu uniosło się coś na kształt zbiorowego, zawiedzionego westchnienia.
- Ale w zasadzie to całkiem niedaleko, góry są tam - wskazał łapą na las za nami - gęste drzewa zaraz się kończą i zaczynają się wzniesienia. A czemu tak wam śpieszno w góry?
- Mieliśmy iść tam dzisiaj z Mundusem - oznajmiłam głośno, nie pozwalając nikomu przypadkiem wejść sobie w słowo.
- Z moim wspólnikiem, co wy nie powiecie.
- Nie widział pan go może? - tym razem to Kali zabrała głos.
- Nie wcześniej, niż dwadzieścia minut temu. Pewnie po prostu pośpieszyliście się trochę z tą podróżą. Jeśli go spotkam, powiem, gdzie wybyliście.
- To może my już tam pójdziemy - ośmielona nieco obecnością rodzeństwa, niepewnie wskazałam łapą w stronę przypuszczalnie ukrytych za wysokim, gęstym lasem gór.
- Idźcie, idźcie - uśmiechnął się, przymrużając ślepia, lecz cały czas patrząc na nas uważnie - dzieciaczki.
Pozostawiliśmy szarego wilka tam, gdzie się spotkaliśmy, a gdy poza granicą drzew powoli zaczął cichnąć szum wody, ogarnął nas zupełnie inny szelest własnych kroków. Przez chwilę po prostu trwał, ponieważ żadne z drepczących gęsiego szczeniąt nie wpadło na pomysł, jak inaczej spędzić drogę, która po pewnym czasie zaczęła się dłużyć.
Zastrzygłam uszami. Oprócz naszych stóp, było słychać coś jeszcze. Zerknęłam na idącego na przedzie Ry. On jednak szedł równym tempem, tak samo, jak jeszcze chwilę wcześniej. Nie byłam tylko pewna, czy to dlatego, że uznał dźwięk za nieciekawy, czy też w ogóle go nie usłyszał.
Wtem Kali zatrzymała się.
- Hej, widzicie? - miałam nieprzyjemne wrażenie, że jej głos z każdą wypowiedzianą literą drżał coraz bardziej.
Gdzieś z boku zaczęła wyłaniać się brązowy, futrzasty kształt. Silny zapach, który roznosił się wokół niego, nie świadczył o niczym dobrym. Jeden z najgłębiej schowanych w małym ciałku instynktów kazał mi uciekać. Bez wątpienia potrzebę tą spotęgowało wyczuwalne od strony rodzeństwa napięcie. Poczułam, jak do głowy napływa mi gorąca fala. Zwierzę zaczęło poruszać się coraz szybciej, a między grubymi nogami widoczna była mała głowa z wbitymi w nią, czarnymi oczami.
- Co to jest?! - nie jestem pewna, kto wrzasnął, zanim wszyscy troje, zgodnie jak krople deszczu zaczęliśmy biec.
Niestety, każde w innym kierunku.
Ry skoczył gdzieś między drzewa, Kali szybko znikła mi z pola widzenia. Ja również popędziłam przed siebie, pośpiesznie łapiąc oddech. Z tyłu dosłyszałam krzyk siostry. Przez chwilę walcząc ze sobą, czy biec dalej, czy zatrzymać się, okrążyłam jakieś wielkie drzewo i wyjrzałam zza niego, obawiając się zobaczyć najgorsze. Okazało się jednak, że nic złego jeszcze się nie stało, stworzenie bowiem zatrzymało się kilka metrów od waderki i zaczęło węszyć wśród wszechobecnych krzewów jałowca.
Kali płakała wniebogłosy, drżąc rozpaczliwie i nie potrafiąc zrobić choć kroku. Brat w bezruchu stanął pośród krzewów, ostrożnie wołając jej imię. Zaczęłam wahać się, czy czekać w tym, zdawało mi się, bezpieczniejszym miejscu, czy wrócić, by spróbować jakoś im pomóc. Jednak cały czas stałam, jak wryta w ziemię. Dopiero, gdy w pewnej chwili zwierzę znowu poruszyło się, a potem zaczęło szybko truchtać w stronę rodzeństwa, Ry krzyknął, szukając mnie wzrokiem w miejscu, gdzie się schowałam:
- Wrona!!! Tędy, uciekamy!
Po tych słowach rzucił się w kierunku Kali, popychając ją gwałtownie i zmuszając do biegu. Wykrzesując z nóg ile tylko byłam w stanie, zaczęłam gonić ją, podświadomie oczekując, aż przyłączy się do nas braciszek. On jednak, dostrzegłam kątem oka, zmierzał w drugą stronę.
Bez trzeciego ogniwa naszego krótkiego łańcucha nie dobiegłyśmy daleko. wpadając pomiędzy krzewy, słysząc jedynie urywany szloch siostry, obejrzałam się za siebie, na chwilę tłumiąc myśli o niebezpieczeństwie. Dostrzegłam brata, który bojowym krokiem zbliżał się do truchtającego w naszą stronę zwierzęcia. Tym razem to z mojego gardła wydostał się przerażony jęk.
Czas zdawał się zwalniać, a powietrze pulsować, gdy bezradnie patrzyłam na Ry'a, który zatrzymał się i ostrzegawczo machając ogonem zaczął warczeć.
Wtem jednak coś, jak budzik po długim czasie bezwładnego półsnu, przywróciło światu jego normalne tempo.
Drgnęłyśmy obie, gdy gdzieś w górze przemknął alarmującej wielkości cień.
TRACH!
Brązowe stworzenie przetoczyło się przez wydeptaną, leśną ścieżkę, a ktoś inny huknął w ziemię, metr czy dwa dalej. Zanim zdążyłam chociażby wyostrzyć wzrok na przybyszu, szczupła sylwetka znowu przecięła powietrze, całą swoją siłę kierując na tarzającego się w piachu, oszołomionego zwierza. Widok zakłócił unoszący się w powietrzu pył, a uszy całkowicie zajął dziki pisk i pogłos skrobania o ziemię.
To Mundus, to mój przyjaciel. Mój, i tylko mój przyjaciel. Taką właśnie decyzję podjęłam wtedy, patrząc, jak rozciera napastnika na miazgę. Pojawił się w otoczce swojej niemal anielskiej chwały, a ja poczułam, jak moje oczy zaczynają połyskiwać.
Trwało to wszystko raptem kilka sekund, zakończonych bez ostrzeżenia, gdy stwór desperacko dał drapaka pomiędzy drzewa.
Wszyscy czworo przez moment staliśmy jak bez życia. W końcu szary ptak skrzydłem wytarł krew z policzka i popatrzył na nas.
- Co to było? - zakwiliła nagle Kali, mrugając mocniej, by usunąć z oczu łzy.
- Rosomak - mruknął Mundus.
Jeszcze raz obiegłam wzrokiem rodzeństwo by sprawdzić, czy wszyscy są cali i zdrowi.
- Dużo ich jest? - tymczasem siostra zadała jeszcze jedno, dosyć trzeźwe jak na sytuację pytanie. Zanim jednak usłyszała odpowiedź, podskoczyłam, jakby wyrwana z transu i z piskiem radości rzuciłam się na żurawia. Albo czaplę, w sumie nie jestem pewna.
- Ale mamy szczęście!
Nie zdążyłam dokończyć, gdy pokręcił głową.
- Powinniście poczekać na mnie z wycieczką. Rosomak to żadne zagrożenie w porównaniu do tego, co mogliście spotkać - zmrużył oczy i uśmiechnął się lekko - gdyby naprawdę był agresywny, poturbowałby was na długo zanim zdążyłem tu dotrzeć.
- Jeśli nie był, to po co walka? - Ry podszedł do nas i otrząsnął się, dodając swoim krokom utraconej przed chwilą giętkości.
- Nie wiem, czy rosomaki chorują na wściekliznę, ale po co ryzykować waszym zdrowiem?
- Spotkałeś stryjka? Czy sam nas znalazłeś? Skąd wiedziałeś... - mówiłam dalej, wciąż jeszcze podekscytowana.
- Słychać was było w całych górach.
< Ry? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz