Znikając w
morzu przenikliwie białego światła, świat powoli zawężał się do jednego,
kłębiącego się w ściśniętych strachem
płucach oddechu oraz głośnego uderzenia serca, któremu wtórował ciągły szum
płynącej krwi wypełniający uszy. Poczuła, jak jej mięśnie drętwieją boleśnie
pod wpływem błyskawicznego odruchu.
…Dlaczego?
Krążyłem po
polanie udekorowanej kolorowymi liśćmi w sposób tak chaotyczny i
nieprzemyślany, że zdawał się odpowiadać choreografii kolejnych kroków mojego
nierównego marszu. Fragmenty roślin krążyły w powietrzu, przypominając spokojny
letni deszcz albo raczej śnieg w pierwszych dniach zimy, śnieżynki tak lekkie i
delikatne, że zdawały się topnieć jeszcze nie dotknąwszy powierzchni ziemi,
zawieszone na cienkich nitkach powietrza.
Szedłem
przed siebie, a jednak dziwnym sposobem zakreślałem koło, skupiony na kopaniu
jakiegoś znalezionego wśród traw kasztana. Co jakiś czas zatrzymywałem się, by
rozmasować pospiesznie mięśnie łap. Z początku mówiłem sobie, że jest to
przygotowanie do nadchodzącego treningu polowania, zdarzało się bowiem, że nauczyciel
lubił nam dać wycisk, szybko jednak uświadomiłem sobie, że owy gest był tylko
nerwową reakcją na sytuację, która z każdym momentem stawała się coraz bardziej
niekomfortowa, a może nawet niepokojąca.
Oczywiście,
że nie musiałem iść na tę lekcję. Podobno w stadzie pojawił się ktoś nowy,
szczeniak, którego może warto by było poznać, wykorzystując do tego świetną okazję,
jaką były wspólne zajęcia, ale i tak czułbym się niezręcznie pojawiając się na
nich bez rodzeństwa. Jeśli siostry postanowiły zrobić sobie wagary, to nic nie
stało na przeszkodzie, bym i ja poszukał rozrywki w podobny sposób, problem w
tym, że świadomość tego, że nie miałem najmniejszego pojęcia w którym kierunku
mogły się udać, napawała mnie niemałym niepokojem. I choć z początku starałem
się z nim walczyć, obierając już nawet wbrew rozsądkowi pierwsze kroki na
szlaku wiodącym mnie w wybrane na to popołudnie spokojne i odludne miejsce,
gdzie nie przeszkadzałoby mi niczyje towarzystwo, to jednak ciężar zbierający
się w moim żołądku skutecznie przekonał mnie do zmiany podjętej pospiesznie
decyzji.
Niech obrażą
się na mnie, że psuję im zabawę. Niech mają mnie za nudnego i dziwnego, ale…
jeśli coś im grozi, to nie mogę czekać. Nie jestem na tyle silny, by umieć
zaryzykować tak wartościową rzeczą.
Między
innymi przez wzgląd na tę właśnie kwestię zdawałem
sobie sprawę z tego, że potrzebne mi będzie czyjeś wsparcie. Problem był taki,
że nie bardzo wiedziałem, komu w ogóle mógłbym zaufać. Biały basior, choć
znajdował się teraz najbliżej mnie, był mi paradoksalnie najbardziej odległy. Nasz
nauczyciel, choć w gruncie rzeczy bardzo sympatyczny, nie był raczej osobą,
którą chciałbym widzieć przy obecnym toku wydarzeń.
A Mundus?
Mundus mógłby się nadać, niestety nie miałem pojęcia, gdzie powinienem szukać
szarego ptaka. Istniał cień szansy, że to on dzisiaj przyniesie nam kolację,
albo też przyjdzie wymienić parę zdań z Białym, tyle że, nawet jeśli rzeczywiście
tak się wydarzy, czekanie do zmroku może okazać się tragiczne w skutkach. Nie
wspominając o tym, że sytuacja za bardzo się do tego czasu rozniesie.
Nagle
olśniło mnie, że przy odrobinie wysiłku potrafiłbym odtworzyć drogę do jaskini
medycznej, jaką dane mi było przebyć kilka nocy wcześniej. Poznałem wtedy
głównego medyka, i choć nie była to wadera, którą określiłbym jako szczególnie
godną zaufania, to być może będzie potrafiła pomóc mi się choć trochę wyplątać z tej skomplikowanej sytuacji. Przy odrobinie szczęścia nie będzie jej
na miejscu, a zamiast tego uda mi się spotkać jakąś uroczą pielęgniarkę z
sercem na dłoni. Pomarzyć można…
Wziąwszy
głęboki oddech w celu dodania sobie odwagi, a przy okazji także skupienia, postawiłem
pierwsze niespieszne kroki w poszukiwaniu upragnionego celu. Tym razem zadbałem
o to, by mój marsz, podobnie jak każdy kolejny oddech, był spokojny, miarowy i
uporządkowany. Powtarzałem sobie cicho, że najważniejszym było teraz zachować
opanowanie. Jeśli nie zacznę panikować, to w końcu uda mi się odszukać tę
jedną, właściwą ścieżkę.
Nie wiem,
jak długo tak szedłem, unikałem nawet przypatrywaniu się wędrówce słońca, by żadne
wątpliwości nie rozpraszały mnie w drodze do upragnionego celu. I być może temu
właśnie zawdzięczałem ostateczne efekty – omal nie krzyknąłem ze szczęścia, gdy
moim oczom ukazała się wielka jaskinia, miejsce, którego nie dało się pomylić z
żadnym innym.
Biegnąc do
wejścia, zdawało mi się, że moje łapy w ogóle nie dotykały ziemi. Dopiero przed
samym otworem dopadło mnie zwątpienie; przysiadłem i, przygryzając wargę,
nieśmiało zajrzałem pomiędzy cienie.
Zgodnie z początkowym
przewidywaniem, by nie powiedzieć obawą, zastałem nikogo innego jak Etain.
Wadera, zauważywszy, że się jej przyglądam, przerwała porządkowanie wyposażenia.
Przez chwilę spoglądała na mnie szeroko otwartymi oczami, krzywiąc usta w dziwnym
grymasie, po czym, być może tracąc cierpliwość, szorstkim gestem zaprosiła mnie
do środka.
Krocząc
ciemnym korytarzem starałem się powstrzymać drżenie dolnej wargi, układając jednocześnie
w głowie słowa, jakimi najprościej będzie streścić waderze całą sytuację.
Szybko jednak okazało się, że wszelkie plany kreślone były całkowicie na darmo,
gdy bowiem przyszło co do czego, z moich ust wydobyło się nic więcej jak tylko
nieskładny potok słów. Wraz z nim z oczu wypłynęły mi pojedyncze łzy; drżąc
nerwowo, nie zdając sobie do końca sprawy z tego, co robię, przywarłem do
wadery w niemal rodzinnym uścisku.
A dalej
wszystko potoczyło się tak szybko.
Słowa wadery
rozchodzące się drżeniem w cienkim
powietrzu, jej nagłe zniknięcie i szybki powrót z szarym ptakiem u boku, a
także, czego w ogóle nie spodziewałem się zobaczyć, jeszcze jedną waderą, która
nie wydawała mi się szczególnie znajoma. Strzępki rozmów szykującej się do
drogi ekipy pozwoliły mi wywnioskować, że owa nowoprzybyła wilczyca była jakiegoś
rodzaju stróżem, który jest tutaj, by poświęcić chwilę na tropienie zagubionych
dziewczyn, jako że medyczka nie miała zamiaru podejmować się podobnego zadania.
Pocieszające
klepnięcie silnej łapy, które poczułem na grzbiecie, wytrąciło mnie trochę z
głębokiego zamyślenia, nie było przy tym jednak nawet w połowie tak efektywne,
jak blask ostrza, który dostrzegłem nagle kątem oka, a który niespodziewanym,
błyskawicznym odruchem zmroził całą krew w moim ciele.
Szybko
jednak uświadomiłem sobie, że znałem to ostrze; co więcej, nie było ono teraz
skierowane we mnie, a bardziej może dla
mnie. Nieśmiało wziąłem je więc z otwartej łapy medyczki i nie mówiąc już
nic więcej, mocno zacisnąłem zęby na polerowanej rękojeści. Nie powiem, od razu
poczułem się nawet nie tylko spokojniejszy, co po prostu silniejszy. I choć
zdawałem sobie w głębi duszy sprawę, że było to tylko złudzenie, miało ono tak
niezwykle słodki smak, że z całego serca pragnąłem choć na chwilę uwierzyć, że
tak właśnie wyglądała prawda.
Brązowa
wadera posłała jeszcze pierzastemu towarzyszowi spojrzenie, z którego przy
odrobinie zastanowienia można by wyczytać treść niejednej księgi, po czym pojedynczym
zwinnym ruchem odwróciła się na pięcie, by zniknąć zaraz w głębi swojej
jaskini.
Przeniosłem
więc wzrok na resztę towarzyszy, biorąc nerwowy oddech, którego zaczerpnięcie
utrudniał nieco fragment kości wypełniający moje usta. Dwójka towarzyszy
milczała jeszcze przez chwilę, aż do momentu, w którym ptak, przybierając chyba
tym samym rolę nieformalnego przywódcy naszej trzyosobowej wyprawy, dał
nieśmiałą komendę do wymarszu.
Nie zważając
na dodatkowy ciężar, jaki musiałem nieść, starałem się z całej siły nadążyć za
dwójką dorosłych, by w żaden nie spowalniać poszukiwań. W rezultacie udawało mi
się nawet co jakiś czas wyprzedzić towarzyszy, nie oddalałem się jednak daleko,
świadomy absolutnej bezcelowości takiego działania.
Wkrótce
nagły łut szczęścia przerwał bezowocną passę – na tle płonącego na zachodzie
słońca, pływająca w żółtym blasku, pojawiła się mała sylwetka, pędząca przed
siebie, zadyszana postać, która potykała się co chwilę w swym niezgrabnym biegu.
…Dlaczego
tylko jedna?
< Wrono?
Woah, robi się mrocznie ;< >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz