Słońce w swojej podniebnej wędrówce przeniosło się już daleko na zachód, lecz ani jedna gwiazda nie zabłysła jeszcze na horyzoncie, zwiastując nadejście mroku. Schodziłem właśnie truchtem na brzeg rzeki, pogwizdując pod nosem i dumnie wypinając pierś, niczym smok oznajmiający całemu światu swój triumf nad zdobyczą. Myśl o jej przebyciu jeszcze niezbyt mnie frasowała.
I wtedy ją zobaczyłem.
Stała po drugiej stronie z lekkim, tajemniczym uśmiechem i świeżym mleczem zatkniętym za ucho, utkwiła w mojej postaci spokojny, szmaragdowy wzrok. Ciężko było dostrzec w jej sylwetce choć cień zaskoczenia, przynajmniej później. Rude kosmyki futra targał wiatr, nadając jej postaci zwiewności. Przez moment miałem wręcz wrażenie, że to tylko wytwór mojej wyobraźni, duch. Zwolniłem i jako pierwszy wykrzyknąłem ponad szumem wody:
— Witaj! Kto by się spodziewał. - wilczyca pokiwała nieznacznie głową.
— Na pewno nie ty. - odparła ciszej zadziornie, po czym nieoczekiwanie nastroszyła sierść i zmrużyła oczy. Poczułem wyraźne, krótkie, magiczne wibracje i rzeka częściowo rozstąpiła się, pozostawiając przejście po kolana. Nurt przepływał z większą szybkością tym płytkim pasmem. - Pospiesz się. - mruknęła samica.
Uniosłem kąciki warg z satysfakcją, po czym z impetem zeskoczyłem z brzegu. To się nazywa darmowa podwózka. Pokonałem trasę kilkoma długimi susami, w marszu prąd zapewne zwaliłby mnie z nóg. Dopiero przy ostatnim skoku na trawiastą skarpę zdałem sobie sprawę z jednego, istotnego szczegółu: nie miałem lewej przedniej łapy, i odrobiny drugiej również. Otworzyłem szerzej oczy i przyspieszyłem, by w lekkim zakręcie pod wpływem impetu wpaść na zdziwioną waderę. Podczas pierwszych, skamieniałych momentów i prób zepchnięcia mnie przez samicę porządnie utaplałem kończyny w ziemi i błocie. Szczerze mówiąc, nie miałem nic przeciwko przedłużaniu tej chwili, toteż zwlokłem się z niej dopiero po kilkunastu sekundach, kiedy odsłoniła kły.
— Chyba za bardzo wziąłeś sobie moją radę do serca. - prychnęła Lidka z oburzeniem, przyglądając mi się z frustracją, ale też z pewnym rodzajem litości. Szybko się ogarnąłem i wyprostowany, szczerząc zęby odparłem pół żartem, mając nadzieję na załagodzenie sytuacji:
— Wolę wypełniać wolę pani zbyt dokładnie, niż niedbale. - wilczyca bez słowa odwróciła się wolno na pięcie, ruszając z powrotem w kierunku wyraźnej, leśnej drogi. Dołączyłem do niej niespiesznie i pozwoliłem chwili płynąć w milczeniu. W rozgrzanym powietrzu unosił się intensywny, miodowy zapach ziół i kwiatów oraz mniej wyraźna woń pożywienia. Mój żołądek nie był usatysfakcjonowany ze skromnego śniadania, ale dawno przywykłem do uczucia głodu. Wreszcie wadera pierwsza przerwała panującą ciszę:
— Poznałeś już mojego dziadka? - bardziej stwierdziła niż spytała, przyspieszając kroku. Przez moment miałem mind fuck, omal nie otwierając pyska ze zdziwieniem. Dziadka? Jaki ten świat mały.
— Twój dziadek mieszka w tych górach? - popatrzyłem na lewo, w górę.
— Przestań się zgrywać. Tak, Barn to mój dziadek. Widzę, że chyba się dogadaliście.
— Ach, tak, jak najbardziej. Kolano jak nowe. - skrzyżowałem tylne kończyny parę razy na dowód - Idziesz go odwiedzić? Nie chciałbym stawać między rodziną. - rzekłem z lekkim uśmiechem, domyślając się odpowiedzi. Sam wolałbym na co dzień nie przyznawać się do świrusa.
— Nie martw się, nie stajesz. Nie widujemy się za często, ostatni raz chyba na moją drugą gwiazdkę. - wyjaśniła wadera, trzęsąc końcówką ogona.
— I przez te wszystkie lata nie dawał ci żadnych prezentów? Skandal. - oboje parsknęliśmy krótko śmiechem. - Jeśli mogę spytać, dlaczego? - dodałem spokojnym, pewnym głosem.
— To ciekawa historia. - pokiwała z namysłem głową, odsłaniając nieco śnieżnobiałe kły. - Byłam jeszcze małą gówniarą. Dziadek miał temperament wojskowego i twardą łapę, więc podczas nauki nie obyło się bez wielu interesujących przygód, jeżeli mogę tak to nazwać. Poza tym był dobrym wilkiem. Wściekł się trochę, kiedy wyrzucili mnie z oddziału, przyznaję, z mojej winy - wilczyca skręciła w prawo, nie przerywając opowiadania. No proszę, i to jeszcze nas łączy. - i nad rzeką dał mi popalić. Wtedy sprawy wymknęły się spod kontroli, wpadłam do wody razem z bratem. Natenczas odkryłam w sobie tę moc, dzięki czemu się wydostaliśmy, a Barn stwierdził, że zadekuje się w górach ze swoimi eliksirami. - zakończyła pogodnym tonem, jakby był to opis wiosennego pejzażu.
Szybko zorientował się, że podążają ku sercu watahy, centrum życia i wymiany poglądów, co nie było oczywiście równoznaczne z centralą. Główny ośrodek dowodzenia, czyli właściwie leże Derguda, znajdował się bardziej na północnym wschodzie. Było stamtąd blisko praktycznie wszędzie z wyjątkiem gór, a że w historii zgrzytów zewnętrznych nie było tu wiele, funkcja obronna przestała być priorytetem. Już niedługo tego pożałują.
Po dotarciu na miejsce rozeszliśmy się w swoje strony, ja na polanę ku karczmarce rozdającej trunki grupce częściowo znanych mi szeregowców, ona, nie kryjąc lekkiej frustracji, z powrotem w las. Bez wahania przywitałem kompanię i wkręciłem się w rozmowę. Wojsko miało sporą przewagę w watasze, toteż warto było mieć z nim dobre stosunki. Jak się okazało podczas mojej nieobecności w WSJ nie wydarzyło się nic szczególnego, za to nasi kochani sąsiedzi doczekali się podobno gromadki szczeniaków, rodziców nikt nie kojarzył. Im nas więcej, tym lepsza zabawa, czyż nie? Po pewnym czasie przeszedłem do rozmowy ze znudzoną, starszą wilczycą.
— Aaa ten Agrest z naszej wielkiej trójki, znała go pani? - upiłem kolejny łyk z naczynia. Byłem już gdzieś pomiędzy stanem odprężenia a wesołej hulanki.
— A jakże, znam, znam, dzieciak często tu przychodził. Rezolutny, wścibski był z niego chłopak, i patrzcie, na kogo wyrósł. - mówiła to z mieszanką dumy i przekąsu. - Ciekawe, czy jeszcze ten Związek Sprawiedliwości egzystuje, czy skupił sia w całości na Alfie... - w tej kwestii zakładałem, że cały ten organ był tylko przejściowy. Podobno od kilku miesięcy nic się tam nie działo, mniej więcej od czasu, jak wykosiło im jakiegoś Leonarda.
— No, nowe obowiązki potrafią pochłaniać w całości... - mruknąłem, po czym dodałem głośniej: - A rodzina gdzie? Została tutaj?
— Nie, nie, ma brata Szkiełka u boku. Faktycznie założyłby w końcu coś własnego, na przykład z tą Konwalią. Przybrany syn to nie to samo. - usiadła na ziemi, zamiatając liście ogonem. Coś mi się obiło o uszy o tej adopcji, ale postanowiłem rozpracować temat kiedy indziej.
— No, ale skądś się tu musiał wziąć, nieee? - drążyłem temat.
— Ech, a bo ja wiem, pewnie się skądś przybłąkał. Różnie to w życiu bywa.
— Tak, znam to... - wziąłem kolejny łyk ostrej cieczy. - A często was odwiedza? - przechyliłem swobodnie głowę, co musiało wyglądać trochę komicznie.
— Nie widziałam go tu już od dawna. - odparła karczmarka wzruszając ramionami. Otworzyłem szerzej oczy.
— Jak to? Nic a nic? No, to nieładnie... Jesteście dla niego właściwie jak druga rodzina, a kiedy tylko przestaliście być potrzebni, tak po prostu odszedł. Nieładnie. Ktoś, kto nie szanuje tak podstawowych wartości, nie zasługuje moim zdaniem na nic więcej. - skończyłem wywód, obserwując waderę kiwającą głową przy nalewaniu porcji trunku do naczynia. Na pewien czas zapadło nieskrępowane milczenie. - Ach, i ostatnio udało mi się takie znalezisko. Pomyślałem, że ładnie w tym pani będzie. - wyjąłem złotą, przynajmniej z koloru, bransoletkę z torby i podałem karczmarce.
— Dziękuję, dziękuję! Pasuje jak ulał. - odparła zachwycona karczmarka z szerokim uśmiechem. Znów dłuższą chwilę trwało podziwianie biżuterii i wymiana zdań z innymi gośćmi.
— A znaaacie tam w WSC kogoś z góry? - zmieniłem nieoczekiwanie temat.
— Hę?
— No, kogoś, kto trzyma władzę w łapie. - dodałem luźno.
— Agrest jest Alfą, i to im chyba wystarcza.
— A tak, rozumie pani kochana, mniej oficjalnie? - uniosłem jedną brew, uśmiechając się lekko.
— Ech...chwilka. Był tu kiedyś taki, co sia przylazł z WSC, jeszcze za Kanijela. Narobił przekrętów ze swoją bandą, Alfę nam zabili, a on zniknął. Chyba dalej tam siedzi. - rzekła wilczyca, mrużąc oczy.
— Jak go zwą?
— Mundus, mundurek, jakoś tak. - moje kąciki warg uniosły się jeszcze wyżej. Odsunąłem łapą prawie puste naczynie, otarłem pysk, pożegnałem się i oddaliłem chwiejnym biegiem. Zdawało mi się, że las przez ten czas stał się dwa razy gęstszy, a na utrzymanie kończyn w ryzach musiałem poświęcić sporo wysiłku. Niosły mnie zygzakowatym szlakiem ku znajomej, niewielkiej jaskini, szedłem praktycznie po zapachu jej mieszkanki. Na ostatniej prostej zwolniłem i powoli wszedłem w pole widzenia przed wejściem do groty. Lidka siedziała na środku liżąc łapę ze stertą ptasich kości przy boku. Zamrugała uroczo parę razy ze zdziwieniem, równocześnie uśmiechając się lekko.
— Chyba nie sądziłaś, że dam ci chwilę spokoju. - mruknął, wchodząc wyprostowany do środka.
— Ty też na to nie licz. - warknęła zalotnie wadera.
~Po upojnej nocy~
Nie pamiętałem już za bardzo, gdzie mam swoje własne legowisko. Obudziłem się rześki, wypoczęty i rozanielony jak nigdy razem ze wschodem słońca i wyszedłem po cichu, nie budząc towarzyszki. Wspaniały humor psuła mi tylko jedna myśl: jeść. Szczęście od rana mi sprzyjało, tropienie zwierzyny nie zajęło mi wiele czasu. W stadzie saren wypatrzyłem słabszą, schorowaną sztukę. W tamtym momencie musiałem się rozstać z torbą, której szybowanie na najbliższą gałąź nie umknęło uwadze tych czujnych istot. Nieźle się zmachałem i straciłem trochę cennego czasu, ale ostatecznie mogłem z ulgą zatopić kły w soczystym mięsie, obserwując otoczenie w poszukiwaniu konkurentów. Przyzwyczajenie ze szczenięcych lat. Po zaspokojeniu swojego wilczego apetytu resztę zdobyczy zostawiłem na pastwę padlinożerców, a sam ruszyłem przez las prosto na wschód.
Z początku miałem wielką ochotę rzucić wędkę od razu na głęboką wodę, ale jakimś cudem chłodnemu rozsądkowi udało się przemówić młodzieńczemu sercu ,,do rozumu", przynajmniej na dobry wstęp. Potrzebowałem kogoś wytrzymałego, o wyostrzonych zmysłach, ale równocześnie małego i ruchliwego. Nic konkretnego nie przychodziło mi do głowy, wzruszyłem więc ramionami i szedłem dalej.
Byłem już niebezpiecznie blisko celu, z gracją przechodząc po gałęziach, gdy coś rudego mignęło mi w zielonej gęstwinie. Momentalnie zmrużyłem oczy i uśmiechnąłem się do siebie, po czym przeskoczyłem na niższy, gruby konar, a ostatecznie na ziemię. Podbiegłem parę kroków, by znaleźć się bliżej stworzenia i zawołałem wyraźnie:
— Hej! Ty tam! - wiewiórka odwróciła się zaniepokojona, zatrzymując się gwałtownie i drepcząc w miejscu. Na spotkanie już pędziła jej czaszka, lśniąc bielą w słońcu. Zwierzę jednak zdążyło z piskiem uskoczyć i kość minęła ofiarę o centymetry, która to sprintem kicnęła ku pniowi drzewa. Westchnąłem z irytacją, porzucając czaszkę i skupiając się na gałęzi pod nią, która wnet zaczęła się silnie bujać na różne strony. Mimo że konar nie złamał się, to wystarczyło by sprowadzić wiewiórę na ziemię. Przygwoździłem mocno rudą szelmę do podłoża, ale nie na tyle, by coś jej uszkodzić. - Słodkich snów, mendo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz