Gdybym miała zdecydować, która z rzeczy, na jakie natknęłam się już na świecie, była według mnie naj-najpiękniejsza, miałabym pewnie spory dylemat, a jednak bez wahania stwierdziłabym, że cudami świata są ujrzany dziś wodospad oraz góry. Oprócz nich w sławnym gronie znalazłaby się jeszcze jaskinia matki, ale to właśnie ostatnie wspomnienia mogłyby wygrać wszystko, z samego faktu bycia świeżymi jak młode owoce.
- Nie jesteście głodni? Mamy jeszcze kawałek drogi do domu - zapytał aktualny przewodnik wycieczki, a my, po krótkiej wymianie pytających się nawzajem spojrzeń, zaczęliśmy machać główkami w trzech różnych kierunkach. Kali na "tak", Ry na "nie", a ja śledząc każde jednym okiem zatoczyłam pyszczkiem okrąg, początkowo planując pokiwać jak siostra, niemal równocześnie natomiast, odruchowo powtarzając ruch brata.
Mundus westchnął bezgłośnie, postukując w ziemię jednym z pazurów.
- Chcecie rybę? - mruknął, kątem oka spoglądając na strumyk, od którego oddaleni byliśmy o ledwie kilkadziesiąt metrów - na nic innego chyba nie mamy tu szans.
Tym razem, na nieznane chyba przez nikogo słowo "rybę", kiwanie stało się lepiej zsynchronizowane. Po chwili wszyscy troje siedzieliśmy już na kamiennym brzegu i w napięciu przyglądaliśmy się falującym cieniom przemykającym pod powierzchnią wody. Jedyny kompetentny łowca towarzystwa stał nad nimi w bezruchu, przez dłuższą chwilę obserwując. Nagle jego dziób błyskawicznie zanurkował w wodzie, chwilę potem jednak, bez zdobyczy, znalazł się z powrotem nad powierzchnią.
- Psiakrew - fuknął, strząsając z siebie połyskujące w słońcu krople - wybaczcie, dawno tego nie robiłem.
Znów zamarliśmy w cierpliwym oczekiwaniu. Moje nogi z podniecenia zaczęły stąpać w miejscu.
Chwila zdawała się trwać w nieskończoność, przynajmniej ja miałam takie wrażenie. Kiedy Mundus podjął drugą próbę, prawie podskoczyłam. Właściwie naprawdę zaczynałam robić się głodna.
Tym razem wynurzając się trzymał dosyć dużą, szarpiącą się gwałtownie rybę. Szybko wyrzucił ją na brzeg i skinął na nas głową.
- Kleń, proszę bardzo.
Ry pierwszy podszedł do zdobyczy, najpierw nieco niepewnie, by w końcu zaprzeć się nogami i zacisnąć na niej zęby. Po stosunkowo niedługim czasie przestała się wyrywać. Zabraliśmy się do jedzenia.
Ryba, z początku aromatyczna, pachnąca krwią i świeżą wodą, na dłuższą metę okazała się jednak niespecjalnie pociągająca. Smak był dziwny. Nowy. Zupełnie inny, niż smak zwyczajnego mięsa.
Najedzeni i zmęczeni, w końcu wróciliśmy do domu. Byłam tak śpiąca, że gdy tylko znalazłam się na swoim legowisku, zapadłam najpierw w wygodny półsen, a potem odpłynęłam zupełnie, nie dbając o nikogo i nic wokół.
Sny tej nocy wydawały mi się niezwykle ciekawe, przeplatane wyobrażeniami i wspomnieniami. Goniłam zające, zbiegałam z zielonych wzgórz i przez cały czas czułam na sobie chłodne iskierki wodospadu.
Gdy obudziłam się następnego ranka, niewiele pamiętałam z całych nocnych igraszek. Otwierając sklejone snem oczy, przeciągnęłam się najbardziej, jak tylko byłam w stanie i z rozkoszą poprzewracałam trochę z jednego boku na drugi, czując na przemian ciepło ciał rodzeństwa i chłód nieogrzanego jeszcze miejsca. Tak, poranek znowu był dosyć chłodny, choć przynajmniej nie padało, a delikatne słońce na prawie bezchmurnym niebie zapowiadało nadejście ciepłego dnia.
Nie bardzo chciało mi się wstawać, jednak gdy tylko dostrzegłam na sobie senne spojrzenie siostry, uderzyła we mnie nowa fala radości i energii.
- Co dziś robimy? - zapytałam z uśmiechem, podnosząc się na łokciu.
< Kali? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz