Niemy płacz
wysuszył moje gardło, marzenie o kropli wody było teraz jednak zaledwie słodkim
złudzeniem, jako iż największym wysiłkiem, do którego czułam się w tej chwili
zdolna, było jedynie niemrawe przewrócenie się z boku na plecy. Wykonawszy
podobny ruch, odetchnęłam głęboko, wpatrując się w rozpostartą przed moimi oczami pustkę.
Chóralny śmiech, który rozbrzmiewał nade mną jeszcze chwilę temu, nagle ucichł,
zastąpiony cichym szumem schnących na jesiennym słońcu liści, jaki niósł się z
oddali podmuchem ciepłego wiatru.
I drzewa szumią, o powiedz, czy słyszysz?
Czy słyszysz te piękne piosenki?
Czy słyszysz te szepty, tak czułe i miłe?
Ich głos tak słodki, tak miękki?
Im dłużej
wsłuchiwałam się w odległe szmery, zdawało mi się, że rzeczywiście słyszałam czyjś
głos. Zdawało mi się… że gdzieś daleko… Ale to przecież nie było możliwe?
Każdy
mięsień w moim ciele błagał, żebym się zatrzymał, a im dłużej zwlekałem, tym
silniej kolejne fragmenty mojego ciała rozgorzewały
palącym bólem. Zagryzałem wargę, próbując ignorować nieprzyjemne uczucie, a
przy okazji powstrzymywać łzy, które pojedynczo spływały po mojej twarzy. Nie
chciałem płakać, dlatego próbowałem się śmiać, po prostu, na przekór – pewne
reakcje były jednak tak brutalnie naturalne i prawdziwe, że w żaden sposób nie
dało się ich przeskoczyć, o czym najlepiej zresztą przypominał mi ból nasilający
się w zmęczonych biegiem łapach.
Najgorsze
było to, że pomimo wszystkich okropnych aspektów tej nieprzyjemnej sytuacji
musiałem zachować skupienie, by nie zgubić ledwo kojarzonej drogi do domu.
Sztylet od medyczki został gdzieś w trawie, dlatego zaczynałem obawiać się, że
nie uda mi się wypełnić powierzonego mi zadania – po prostu upadnę, zasnę,
zemdleję, pozwalając Kali iść na spotkanie z okrutnym losem. Pomimo czarnych
myśli wciąż jednak biegłem, a las, zasypiający powoli w wieczornym mroku,
przesuwał się przed moimi oczami.
Pozbawiony
oddechu wypadłem na polanę, która tonęła w wieczornej ciszy – jedynie moje
spazmatyczne dyszenie wypełniało nieruchome, ciężkie od wilgoci powietrze. Wydawać
by się mogło, że miejsce to zostało opuszczone wieki temu, a przecież jeszcze
tego poranka obudziliśmy się tutaj wszyscy razem.
A jednak
wrażenie okazało się nie być do reszty pozbawione sensu, szybko bowiem zorientowałem
się, że basior, którego szukałem, a który nie robił w ciągu ostatnich dni
raczej nic bardziej wymyślnego niż komponowanie się z tym naszym zarośniętym
ogródkiem, właśnie teraz, tego wieczoru postanowił wybrać się na spacer.
Zachciało mi
się krzyczeć z bezsilności.
Dlaczego
akurat teraz? Czy może dowiedział się już o całej sytuacji? Gdzie mógł pójść?
Szczęśliwie, coś jeszcze zdawało się nade mną czuwać, jako że znalazłem wilka
jakieś kilkadziesiąt metrów dalej, w leśnych zaroślach. Nie wydawało mi się,
bym potrafił na ten moment jeszcze mówić z zachowaniem najmniejszego sensu,
szczególnie kiedy moim rozmówcą była akurat ta konkretna osoba, dlatego po
prostu wyrzuciłem z siebie wszystko, co kołatało się w mojej głowie i na
wszelki wypadek jeszcze parę dodatkowych rzeczy.
Ogromny
wysiłek włożony w przekazanie wiadomości ostatecznie się opłacił, bowiem jakiś
czas później biegłem już za starszym w umówione miejsce. Mimo iż patrząc na
basiora nie podejrzewałbym go o posiadanej specjalnie imponującej siły fizycznej,
i tak musiał po drodze wielokrotnie zatrzymywać się i czekać, aż zrównam mu
kroku, inaczej szybko zostawiłby mnie daleko w tyle. Wola walki topniała we
mnie wraz z narastającym zmęczeniem, w pewnej chwili mogłem już tylko błagać,
by to się wreszcie skończyło i pilnować, by z bezsilności nie wybuchnąć
kolejnym niepotrzebnym atakiem płaczu.
Przekroczywszy
bezwiednie kolejną barierę splątanych krzewów, nagle uderzyło mnie wrażenie, że
za sprawą tego jednego ruchu udało mi się trafić do dziwnej rzeczywistości,
innego świata wyciągniętego prosto ze snu. Jak inaczej wytłumaczyć tak dziwną
scenę – jedna nieruchoma, dumnie wyprostowana postać rozkłada nagle skrzydła,
spokojnym głosem konfrontując grupę obdartych wilków, po których w każdej
chwili można było spodziewać się utraty cierpliwości. Samotny osobnik wydawał
się teraz bohaterem, rycerzem w srebrnej zbroi, której imitację stanowiły wstążki
rozproszonego światła wrześniowego zachodu słońca, jakie kładły się na szarych
piórach postaci.
– Gdzie ona
jest?! – zawołałem złamanym od ciągłego płaczu głosem, i, gubiąc w jednym
momencie wszystkie zachowawcze instynkty na czele z rozsądkiem, wyskoczyłem z
ukrycia, by zaraz stanąć u boku pięknej postaci.
Basior,
który zdawał się wysunąć na czele szarej grupy, parsknął gorzkim śmiechem.
– Następny?
Coście się wszyscy tak… – odkaszlnął nagle, a nim wrócił do słowa, wykorzystał
jeszcze krótki moment, by przewrócić oczami w geście zdradzającym narastającą w
nim niecierpliwość – Mówię ostatni raz, cholera wie, gdzie to teraz jest. To
małe ścierwo nagle rzuciło się na ziemię i zaczęło ryczeć, a nikt tutaj nie
miał ochoty bawić się w tatusia – odwrócił się do grupy, która nie wydawała się
wielce zainteresowana toczącą się wymianą zdań, i zaśmiał się krótko.
Nim jednak
ponownie zdążył zawiesić oko na kimkolwiek z naszej grupy… Nagle hipoteza
trafienia do sennej rzeczywistości stała się na powrót niezwykle prawdopodobna.
Oto bowiem w jakiś przedziwny sposób naprzeciw tej odpychającej postaci stanął
Szkło, przypominając mi niespodziewanie o swojej obecności. Warczenie, które
rozniosło się w cienkim powietrzu, zwiastując nadchodzącą bójkę, nagłym
odruchem skłoniło mnie do odwrócenia wzroku, przy tym z ogromnym wysiłkiem w
ostatniej chwili powstrzymałem się od zasłonięcia uszu; uniesione w górę łapy,
straciwszy nagle cel, zadrżały w rozpaczliwym geście.
Nawet nie
patrząc na rozgrywającą się scenę, wciąż czułem, że emocje na polanie nieubłaganie
wzbierają. I w momencie, w którym zdawałoby się, że osiągną masę krytyczną, w
chwili, w której paść miał pierwszy cios, popłynąć pierwsza stróżka krwi,
niespodziewane pojawienie się na scenie nowej postaci całkowicie przetasowało karty
tej feralnej partii, hamując jednym ruchem wszelkie wprowadzone w ruch tryby.
Ta sama
wadera, która wcześniej pomagała w poszukiwaniach, a jak się później okazało
także schowana za nią Wronka, pomogły rozładować napięcie, stając się nagłym i
nadzwyczaj donośnym głosem rozsądku. Po wyjątkowo krótkich negocjacjach obie
strony zgodziły się pozwolić odejść tej drugiej, i przy cichym podkładzie
miotanych przez co po niektórych przekleństw, każdy powrócił do własnych interesów.
Poszukiwania
trwały więc dalej; tym razem zmieniłem drużynę, przyłączając się dla odmiany do
dziewczyn. I choć martwił mnie brak postępów, jaki przynosiły kolejne godziny
przeczesywania przez naszą trójkę pobliskich terenów, to w głębi serca z ulgą
przyjmowałem kolejne chwile spokojnego spaceru, który pozwalał mi odpocząć po
przebiegniętych w nieludzkim tempie wcześniej tego wieczoru kilometrach.
Wkrótce
okazało się, że mój odpoczynek znacznie się przedłuży, bowiem gdy wreszcie
zrównaliśmy się ze Szkłem i Mundusem, do których w międzyczasie w jakiś dziwny
sposób okazał się dołączyć także Agrest, i gdy obie grupy wymieniły już krótko
jałowe wieści, Kara doszła do wniosku, że ja i moja siostra powinniśmy już wracać
do domu. Nie żebym uważał, że byliśmy szczególnie przydatni dla sprawy, dlatego
specjalnie nie protestowałem, gdy ruda wadera zaczęła prowadzić nas do domu, mając
także na uwadze szczególny spokój i cień ulgi, jakimi na taki obrót spraw zdawała
się zareagować Wrona.
Wróciliśmy
więc na polanę; wraz z siostrą zgodnie skierowaliśmy się w stronę legowiska, a
Kara, choć nie opuściła jeszcze polany, zniknęła mi z oczu, decydując się
zaczerpnąć odpoczynku gdzieś na zarośniętym uboczu, stając się przy tym
nieświadomie prawie idealną imitacją naszego ojca.
Przyjemnie
było znowu znaleźć się na swoim, delektowanie się tego rodzaju luksusem
ograniczyłem jednak tylko do wygodnego rozłożenia się na ziemi. Nie zamierzałem
spać, zresztą, pomimo narastającego zmęczenia, nie czułem się chyba do końca do tego
zdolny.
Półprzytomnie
wpatrywałem się w gwiazdy, gdy kilka godzin później w domu pojawił się Szkło. Pośród
ciemności nocy wymienił kilka cichych słów z Karą. Słyszałem, jak ta
odchodziła, gdy basior, jeśli pominąć ledwo dostrzegalne westchnienie, w
całkowitej ciszy udawał się na spoczynek. Parę minut później ponownie nie było
już na polanie żadnego śladu jego obecności, a jako że tak dyskretne przybycie
nie obudziło Wrony, byłem teraz całkiem samotny w obliczu wszystkiego, co
przytargał ze sobą mój ojciec, samotnie wracając tej nocy do domu.
Minął świt
krótki jak mignięcie światła, a potem
szary poranek, obie pory obserwowane przeze mnie od strony rozciągającego się
nad moją głową nieba. Gdzieś pomiędzy nimi pojawił się Mundus, przynosząc śniadanie.
Widocznie on także wiele tej nocy nie pospał. Wrona zeskoczyła z posłania, by
przywitać przyjaciela i zająć się mięsem, które przyniósł, cokolwiek by to dzisiaj
nie było. Jeśli chodziło o mnie, to nie miałem ochoty na jedzenie. To nie tak,
że nie byłem głodny, po prostu nie widziałem sensu w ruszaniu się ze swojego
miejsca. Głód i zmęczenie utrzymywały mnie wszak w stanie apatii, która sprawiała,
że smutne chwile zdawały się przemijać cicho, niezauważalnie, nie budząc
niepokoju w moim sercu i głowie.
Minęło
południe, dzień zaczął skłaniać się już ku swej długiej, wypełnionej monotonią
części, którą zaplanowałem spędzić spokojnym oczekiwaniem na wieczór, kiedy
pewna sylwetka wolno wysunęła się spomiędzy skłębionej pomiędzy starymi
drzewami mgły, niespiesznie, ale pewnie stawiając kolejne kroki po zmoczonej
ziemi. Jęczała cicho, jakby każdy kolejny z nich był źródłem bólu przeszywającego
jej drobne ciało, ale nie zatrzymywała się. Jej mokra sierść wypełniona była
liśćmi; brudna i obdarta, sprawiała przerażające wrażenie dopiero co wykopanej
z grobu. Nawet jej nierówny oddech, niewyraźnie zaznaczony jasnym zarysem
obłoku kłębiącego się w chłodnym powietrzu, przez długi czas nie potrafił mnie
przekonać, by było inaczej.
Zapłakała cicho, nim upadła na ziemię, i to był właśnie impuls, który
wybudził mnie z szoku, każąc wreszcie ruszyć w jej kierunku.
Nie porozmawiałem z nią wtedy; szybko zabrano ją do medyka, a mój
dzień, zgodnie z pierwotnym założeniem, mijał na bezproduktywnym oczekiwaniu na
nastanie wieczora. Śmiałem się gorzko, wracając do tego spostrzeżenia
kilkakrotnie w ciągu kolejnych godzin, ponownie nie mając niż lepszego do
roboty niż babranie się we własnych,
nieuporządkowanych myślach. Los potrafił jednak mieć poczucie humoru...
Kali wróciła
nocą, gdy podobnie jak przed upływem doby leżałem, nie godząc się na nadejście
snu. Odprowadzona przez medyczkę i naszego ojca, powoli wdrapała się na
legowisko, znajdując wygodne miejsce pomiędzy mną a Wroną.
Zgodnie ze złożoną sobie samemu obietnicą pozostałem przytomny
aż do rana, dlatego miałem pewność, że tego dnia nie powiedziała już ani słowa.
< Wrono?
>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz