poniedziałek, 28 września 2020

Od Kali CD Wrony - "Słońce świeci jak zwykle"

Niemy płacz wysuszył moje gardło, marzenie o kropli wody było teraz jednak zaledwie słodkim złudzeniem, jako iż największym wysiłkiem, do którego czułam się w tej chwili zdolna, było jedynie niemrawe przewrócenie się z boku na plecy. Wykonawszy podobny ruch, odetchnęłam głęboko, wpatrując się w rozpostartą przed moimi oczami pustkę. Chóralny śmiech, który rozbrzmiewał nade mną jeszcze chwilę temu, nagle ucichł, zastąpiony cichym szumem schnących na jesiennym słońcu liści, jaki niósł się z oddali podmuchem ciepłego wiatru.
I drzewa szumią, o powiedz, czy słyszysz?
Czy słyszysz te piękne piosenki?
Czy słyszysz te szepty, tak czułe i miłe?
Ich głos tak słodki, tak miękki?
Im dłużej wsłuchiwałam się w odległe szmery, zdawało mi się, że rzeczywiście słyszałam czyjś głos. Zdawało mi się… że gdzieś daleko… Ale to przecież nie było możliwe?
 

Każdy mięsień w moim ciele błagał, żebym się zatrzymał, a im dłużej zwlekałem, tym silniej kolejne fragmenty mojego ciała rozgorzewały palącym bólem. Zagryzałem wargę, próbując ignorować nieprzyjemne uczucie, a przy okazji powstrzymywać łzy, które pojedynczo spływały po mojej twarzy. Nie chciałem płakać, dlatego próbowałem się śmiać, po prostu, na przekór – pewne reakcje były jednak tak brutalnie naturalne i prawdziwe, że w żaden sposób nie dało się ich przeskoczyć, o czym najlepiej zresztą przypominał mi ból nasilający się w zmęczonych biegiem łapach.
Najgorsze było to, że pomimo wszystkich okropnych aspektów tej nieprzyjemnej sytuacji musiałem zachować skupienie, by nie zgubić ledwo kojarzonej drogi do domu. Sztylet od medyczki został gdzieś w trawie, dlatego zaczynałem obawiać się, że nie uda mi się wypełnić powierzonego mi zadania – po prostu upadnę, zasnę, zemdleję, pozwalając Kali iść na spotkanie z okrutnym losem. Pomimo czarnych myśli wciąż jednak biegłem, a las, zasypiający powoli w wieczornym mroku, przesuwał się przed moimi oczami.
Pozbawiony oddechu wypadłem na polanę, która tonęła w wieczornej ciszy – jedynie moje spazmatyczne dyszenie wypełniało nieruchome, ciężkie od wilgoci powietrze. Wydawać by się mogło, że miejsce to zostało opuszczone wieki temu, a przecież jeszcze tego poranka obudziliśmy się tutaj wszyscy razem.
A jednak wrażenie okazało się nie być do reszty pozbawione sensu, szybko bowiem zorientowałem się, że basior, którego szukałem, a który nie robił w ciągu ostatnich dni raczej nic bardziej wymyślnego niż komponowanie się z tym naszym zarośniętym ogródkiem, właśnie teraz, tego wieczoru postanowił wybrać się na spacer.
Zachciało mi się krzyczeć z bezsilności.
Dlaczego akurat teraz? Czy może dowiedział się już o całej sytuacji? Gdzie mógł pójść? Szczęśliwie, coś jeszcze zdawało się nade mną czuwać, jako że znalazłem wilka jakieś kilkadziesiąt metrów dalej, w leśnych zaroślach. Nie wydawało mi się, bym potrafił na ten moment jeszcze mówić z zachowaniem najmniejszego sensu, szczególnie kiedy moim rozmówcą była akurat ta konkretna osoba, dlatego po prostu wyrzuciłem z siebie wszystko, co kołatało się w mojej głowie i na wszelki wypadek jeszcze parę dodatkowych rzeczy.
Ogromny wysiłek włożony w przekazanie wiadomości ostatecznie się opłacił, bowiem jakiś czas później biegłem już za starszym w umówione miejsce. Mimo iż patrząc na basiora nie podejrzewałbym go o posiadanej specjalnie imponującej siły fizycznej, i tak musiał po drodze wielokrotnie zatrzymywać się i czekać, aż zrównam mu kroku, inaczej szybko zostawiłby mnie daleko w tyle. Wola walki topniała we mnie wraz z narastającym zmęczeniem, w pewnej chwili mogłem już tylko błagać, by to się wreszcie skończyło i pilnować, by z bezsilności nie wybuchnąć kolejnym niepotrzebnym atakiem płaczu.
Przekroczywszy bezwiednie kolejną barierę splątanych krzewów, nagle uderzyło mnie wrażenie, że za sprawą tego jednego ruchu udało mi się trafić do dziwnej rzeczywistości, innego świata wyciągniętego prosto ze snu. Jak inaczej wytłumaczyć tak dziwną scenę – jedna nieruchoma, dumnie wyprostowana postać rozkłada nagle skrzydła, spokojnym głosem konfrontując grupę obdartych wilków, po których w każdej chwili można było spodziewać się utraty cierpliwości. Samotny osobnik wydawał się teraz bohaterem, rycerzem w srebrnej zbroi, której imitację stanowiły wstążki rozproszonego światła wrześniowego zachodu słońca, jakie kładły się na szarych piórach postaci.
– Gdzie ona jest?! – zawołałem złamanym od ciągłego płaczu głosem, i, gubiąc w jednym momencie wszystkie zachowawcze instynkty na czele z rozsądkiem, wyskoczyłem z ukrycia, by zaraz stanąć u boku pięknej postaci.
Basior, który zdawał się wysunąć na czele szarej grupy, parsknął gorzkim śmiechem.
– Następny? Coście się wszyscy tak… – odkaszlnął nagle, a nim wrócił do słowa, wykorzystał jeszcze krótki moment, by przewrócić oczami w geście zdradzającym narastającą w nim niecierpliwość – Mówię ostatni raz, cholera wie, gdzie to teraz jest. To małe ścierwo nagle rzuciło się na ziemię i zaczęło ryczeć, a nikt tutaj nie miał ochoty bawić się w tatusia – odwrócił się do grupy, która nie wydawała się wielce zainteresowana toczącą się wymianą zdań, i zaśmiał się krótko.
Nim jednak ponownie zdążył zawiesić oko na kimkolwiek z naszej grupy… Nagle hipoteza trafienia do sennej rzeczywistości stała się na powrót niezwykle prawdopodobna. Oto bowiem w jakiś przedziwny sposób naprzeciw tej odpychającej postaci stanął Szkło, przypominając mi niespodziewanie o swojej obecności. Warczenie, które rozniosło się w cienkim powietrzu, zwiastując nadchodzącą bójkę, nagłym odruchem skłoniło mnie do odwrócenia wzroku, przy tym z ogromnym wysiłkiem w ostatniej chwili powstrzymałem się od zasłonięcia uszu; uniesione w górę łapy, straciwszy nagle cel, zadrżały w rozpaczliwym geście.
Nawet nie patrząc na rozgrywającą się scenę, wciąż czułem, że emocje na polanie nieubłaganie wzbierają. I w momencie, w którym zdawałoby się, że osiągną masę krytyczną, w chwili, w której paść miał pierwszy cios, popłynąć pierwsza stróżka krwi, niespodziewane pojawienie się na scenie nowej postaci całkowicie przetasowało karty tej feralnej partii, hamując jednym ruchem wszelkie wprowadzone w ruch tryby.
Ta sama wadera, która wcześniej pomagała w poszukiwaniach, a jak się później okazało także schowana za nią Wronka, pomogły rozładować napięcie, stając się nagłym i nadzwyczaj donośnym głosem rozsądku. Po wyjątkowo krótkich negocjacjach obie strony zgodziły się pozwolić odejść tej drugiej, i przy cichym podkładzie miotanych przez co po niektórych przekleństw, każdy powrócił do własnych interesów.
Poszukiwania trwały więc dalej; tym razem zmieniłem drużynę, przyłączając się dla odmiany do dziewczyn. I choć martwił mnie brak postępów, jaki przynosiły kolejne godziny przeczesywania przez naszą trójkę pobliskich terenów, to w głębi serca z ulgą przyjmowałem kolejne chwile spokojnego spaceru, który pozwalał mi odpocząć po przebiegniętych w nieludzkim tempie wcześniej tego wieczoru kilometrach.
Wkrótce okazało się, że mój odpoczynek znacznie się przedłuży, bowiem gdy wreszcie zrównaliśmy się ze Szkłem i Mundusem, do których w międzyczasie w jakiś dziwny sposób okazał się dołączyć także Agrest, i gdy obie grupy wymieniły już krótko jałowe wieści, Kara doszła do wniosku, że ja i moja siostra powinniśmy już wracać do domu. Nie żebym uważał, że byliśmy szczególnie przydatni dla sprawy, dlatego specjalnie nie protestowałem, gdy ruda wadera zaczęła prowadzić nas do domu, mając także na uwadze szczególny spokój i cień ulgi, jakimi na taki obrót spraw zdawała się zareagować Wrona.
Wróciliśmy więc na polanę; wraz z siostrą zgodnie skierowaliśmy się w stronę legowiska, a Kara, choć nie opuściła jeszcze polany, zniknęła mi z oczu, decydując się zaczerpnąć odpoczynku gdzieś na zarośniętym uboczu, stając się przy tym nieświadomie prawie idealną imitacją naszego ojca.
Przyjemnie było znowu znaleźć się na swoim, delektowanie się tego rodzaju luksusem ograniczyłem jednak tylko do wygodnego rozłożenia się na ziemi. Nie zamierzałem spać, zresztą, pomimo narastającego zmęczenia, nie czułem się chyba do końca do tego zdolny.
Półprzytomnie wpatrywałem się w gwiazdy, gdy kilka godzin później w domu pojawił się Szkło. Pośród ciemności nocy wymienił kilka cichych słów z Karą. Słyszałem, jak ta odchodziła, gdy basior, jeśli pominąć ledwo dostrzegalne westchnienie, w całkowitej ciszy udawał się na spoczynek. Parę minut później ponownie nie było już na polanie żadnego śladu jego obecności, a jako że tak dyskretne przybycie nie obudziło Wrony, byłem teraz całkiem samotny w obliczu wszystkiego, co przytargał ze sobą mój ojciec, samotnie wracając tej nocy do domu.
Minął świt krótki jak mignięcie światła,  a potem szary poranek, obie pory obserwowane przeze mnie od strony rozciągającego się nad moją głową nieba. Gdzieś pomiędzy nimi pojawił się Mundus, przynosząc śniadanie. Widocznie on także wiele tej nocy nie pospał. Wrona zeskoczyła z posłania, by przywitać przyjaciela i zająć się mięsem, które przyniósł, cokolwiek by to dzisiaj nie było. Jeśli chodziło o mnie, to nie miałem ochoty na jedzenie. To nie tak, że nie byłem głodny, po prostu nie widziałem sensu w ruszaniu się ze swojego miejsca. Głód i zmęczenie utrzymywały mnie wszak w stanie apatii, która sprawiała, że smutne chwile zdawały się przemijać cicho, niezauważalnie, nie budząc niepokoju w moim sercu i głowie.
Minęło południe, dzień zaczął skłaniać się już ku swej długiej, wypełnionej monotonią części, którą zaplanowałem spędzić spokojnym oczekiwaniem na wieczór, kiedy pewna sylwetka wolno wysunęła się spomiędzy skłębionej pomiędzy starymi drzewami mgły, niespiesznie, ale pewnie stawiając kolejne kroki po zmoczonej ziemi. Jęczała cicho, jakby każdy kolejny z nich był źródłem bólu przeszywającego jej drobne ciało, ale nie zatrzymywała się. Jej mokra sierść wypełniona była liśćmi; brudna i obdarta, sprawiała przerażające wrażenie dopiero co wykopanej z grobu. Nawet jej nierówny oddech, niewyraźnie zaznaczony jasnym zarysem obłoku kłębiącego się w chłodnym powietrzu, przez długi czas nie potrafił mnie przekonać, by było inaczej.
Zapłakała cicho, nim upadła na ziemię, i to był właśnie impuls, który wybudził mnie z szoku, każąc wreszcie ruszyć w jej kierunku.
Nie porozmawiałem z nią wtedy; szybko zabrano ją do medyka, a mój dzień, zgodnie z pierwotnym założeniem, mijał na bezproduktywnym oczekiwaniu na nastanie wieczora. Śmiałem się gorzko, wracając do tego spostrzeżenia kilkakrotnie w ciągu kolejnych godzin, ponownie nie mając niż lepszego do roboty  niż babranie się we własnych, nieuporządkowanych myślach. Los potrafił jednak mieć poczucie humoru...
Kali wróciła nocą, gdy podobnie jak przed upływem doby leżałem, nie godząc się na nadejście snu. Odprowadzona przez medyczkę i naszego ojca, powoli wdrapała się na legowisko, znajdując wygodne miejsce pomiędzy mną a Wroną.
Zgodnie ze złożoną sobie samemu obietnicą pozostałem przytomny aż do rana, dlatego miałem pewność, że tego dnia nie powiedziała już ani słowa.

< Wrono? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz