– A jaki on jest? – zapytałam energicznie, czując, jakby tamta
niepozorna czynność przywróciła mi nagle wszystkie siły stracone poprzez kolejne
godziny niesamowicie długiego dnia.
Wrona wyprostowała się, unosząc głowę. Po jej twarzy przemknęła
tęcza uczuć, żadnemu z nich nie udało
się jednak zagościć tam na dłużej. Uśmiechnąwszy się lekko, sprecyzowałam:
– Ten ptak. Mundus?
Na dźwięk tego imienia Wrona wyraźnie się rozpromieniła,
energicznie kiwając głową w geście, który mógłby wyrażać same dobre rzeczy na
temat omawianej osoby. Rozumiejąc siostrę nawet bez słów, podjęłam
entuzjastyczne:
– A więc koniecznie musimy go jutro poszukać! Zobaczymy
góry, i morze… – zamyśliłam się na chwilę – Morze… – wzruszyłam ramionami,
godząc się ze świadomością, że żadna inna lokacja nie była już w stanie nawinąć mi się na myśl. Ale jutro to się przecież zmieni! Na swoich skrzydłach Mundus pokaże nam
całą watahę!
Wrona jeszcze raz zgodziła się skinieniem głowy, a ja w
geście niepohamowanej ekscytacji zaśmiałam się głośno, skacząc w stronę
siostry, by równie spontanicznym gestem chwycić jej łapy i zakręcić się chwilę
w objęciach radości.
Nagły hałas przykuł uwagę basiora, który od czasu wyjścia
gości zachowywał się tak cicho, że praktycznie zdążyłam ponownie zapomnieć o
jego istnieniu; zastrzygł uszami, po czym ciężko westchnął. Wolnym krokiem
pokierował się w krąg wydeptanej trawy, gdzie spędził ostatnią dobę. Przykrył
się skrawkiem materiału, który chyba dostał od Mundusa (może szczęście nam
dopisze i wkrótce pojawi się on znowu, by odebrać pożyczoną rzecz?) po czym,
oddychając jeszcze przez chwilę głęboko, dołączył szybko do pogrążonego w
całkowitym mroku i milczeniu leśnego otoczenia.
Było po wszystkim, a mimo to niespodziewany ruch cichego
basiora wzbudził we mnie niepokój, który zagnieździł się w moim ciele ciarkami
biegnącymi wzdłuż kręgosłupa.
– A więc – podjęłam ze sztuczną radością, nic nie mogąc
jednak poradzić na cichy ton, jakim rozniosły się moje słowa – W co się chcecie
pobawić?
Wrona uśmiechnęła się natychmiastowo, machając wesoło
ogonem, Ry natomiast posłał mi jedynie pełne niedowierzania spojrzenie. Odpowiedziałam
mu podobną, złośliwą i trochę wyzywającą miną, okazało się jednak, że brat w
swoją reakcję włożył o wiele więcej serca, szybko bowiem poddałam się pod jej
siłą. Wystawiwszy jeszcze język w ostatnim akcie oporu, położyłam się,
upewniwszy się wcześniej, by skierować wzrok w kierunku jak najbardziej odległym
od basiora. Szybko porzuciłam wzniesione pospiesznie na fundamentach gniewu i
urazy postanowienia na rzecz zmęczenia, które znacznie przybrało na sile teraz,
kiedy udało mi się znaleźć w miarę wygodną pozycję.
Ranek przywitał mnie żywym
reliktem dnia poprzedniego, delikatną mżawką wiszącą w powietrzu oraz
niemiłosiernie jasnym, białym światłem wschodu, prawdziwą przyczyną mojej pobudki
było jednak raczej nagłe, nieznajome zimno bijące z miejsca przy moim boku,
które wczorajszego wieczoru zajmowała Wrona. To oraz trudny do zignorowania obcy
zapach, który rozniósł się z wolna po naszej polanie.
Na niewyraźne, przykryte poświatą
zaskakująco mocnego jeszcze snu wspomnienie podniosłam się z miejsca, żywiąc
nadzieję na pomyślny i ciekawy dla nas obrót szkicowanych wczoraj spraw.
Przywitało mnie natomiast lekkie rozczarowanie, bo chociaż zgodnie z
oczekiwaniami pojawił się u nas gość niosący śniadanie, to dzisiaj nie był to
Mundus, a pewna szara wadera. Wrona wcześnie zajęła się sprawą, prowadząc teraz
z przybyłą rozmowę zbyt cichą, bym mogła usłyszeć ją ze swojego miejsca, nawet
pomimo nadstawiania uszu całą swoją siłą.
Szara wadera nie była
najwidoczniej u szczytu sił, może ze względu na wczorajszą wizytę (po chwili uświadomiłam
sobie, że wilczyca ta słusznie wydawała mi się znajoma), a po jej wyrazie
twarzy i ciągłym mrużeniu oczu domyślić się można było, że pytania doskonale
wyspanej Wrony tylko pogarszały jej ból głowy. Szybko wyplątała się więc z tej
rozmowy i zniknęła, pozostawiając po sobie tylko kawał świetnego mięsa.
Wrona, widząc że już nie spałam,
odstąpiła od niedoszłego posiłku i zbliżyła się, by zdać relację z owego
ciekawego spotkania.
– Gdzie on się podział? –
zawołałam już przy pierwszym jej kroku, niechętna, a może nawet już niezdolna
czekać na wiadomość nawet pół minuty.
– Nie mam pojęcia. Tiska nie widziała
się z nim od wczoraj – odpowiedziała, błyskawicznie znajdując się przy legowisku.
– Jesteś pewna, że ci to obiecał? –
spytałam. Wrona odpowiedziała mi skinieniem głowy, krzywiąc się trochę pod
wpływem rozczarowania, a może urazy.
– Może przyjdzie później? –
odezwał się nagle Ry.
Spojrzałam na niego, trochę
zdziwiona, że już nie śpi. Nie znajdując niczego interesującego w odbiciach
jego kolorowych oczu, spuściłam wzrok, by pogrążyć się we własnych myślach. Po
chwili przeklęłam bezgłośnie, by zaraz szybkim ruchem zeskoczyć na wilgotną trawę.
– Może przyjdzie, a może nie. Co
było umówione, musi dojść do skutku – uśmiechnęłam się, kiwając zachęcająco
głową w stronę lasu – Idziemy!
I choć zgodnie z zapewnieniem
postawiłam pierwsze śmiałe kroki, dwójka mojego rodzeństwa pozostawała na
miejscu, oboje pogrążeni jakby nagle w głębokich przemyśleniach. Z pewnością
parsknęłabym śmiechem na widok całej tej powagi zastygłej na ich twarzach, gdyby
nie rodzące się w sercu niezadowolenie i nagła obawa, które nad wyraz
skutecznie pozbawiły mnie humoru.
Wrona pierwsza zrezygnowała z tej
maski, z hardym uśmiechem stając przy mym boku. Odwzajemniłam jej reakcję, z
trudem powstrzymując się od podzielenia z nią także gorącego uścisku, wybuch mojej
radości wciąż blokował jednak nieruchomy jak skała brat. Jeszcze raz położyłam
na nim wyczekujące spojrzenie.
– Jeśli nie chcesz, nie musisz z
nami iść – powiedziałam, zdając sobie sprawę, że opuściły mnie właśnie resztki
cierpliwości. Obróciwszy się na pięcie, ruszyłam między drzewa.
Dopiero tak wyraźny gest mógł coś
zmienić w postanowieniu basiora, bo, choć z krótką jeszcze zwłoką i ciężkim
przekleństwem na pysku, w końcu zdecydował się zrównać z nami kroki.
W tym całym zamieszaniu nie
zdążyliśmy nawet zjeść śniadania, a jednak pozostawałam optymistycznie
nastawiona do wyprawy i niezachwianie wręcz pewna, że coś nam się nawinie po
drodze.
– To gdzie najpierw idziemy? –
spytałam, gdy już udało nam się pokonać pierwsze metry nieznanych dotąd,
przepełnionych zielenią terenów.
– Góry – odpowiedziała wadera krocząca po mojej lewej stronie.
– Dobrze – pokiwałam głową, z
jakiegoś powodu odwracając się na chwilę w stronę milczącego brata. – Góry
będzie trudno przeoczyć – podniosłam wzrok, rozglądając się po lesie – A może
ktoś z nas powinien spróbować wypatrzyć je z drzewa? Kto jest najbardziej
zwinny? – zaśmiałam się krótko, nie czekając na odpowiedź.
– Tylko żartuję – dodałam dla
pewności.
Czy powinnam uważać nas za trójkę
idiotów, którzy zawalili tak proste zadanie, czy może cieszyć się z
niespodziewanego daru od losu? Nie dotarliśmy w góry, nawet się chyba do nich
za bardzo nie zbliżyliśmy, zamiast tego zielona paszcza lasu wypluła nas przed
niesamowicie pięknym wodospadem.
Być może bardziej pochyliłabym się
nad kwestią szczęścia i przypadku, znajdując w końcu odpowiedź na postawione
wcześniej pytanie, gdyby nie otumaniająca słodycz bijąca z tysiąca kwiatów, niesiona
w powietrzu wraz z hukliwymi dźwiękami muzyki drgającej wody.
< Wrono? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz