poniedziałek, 28 września 2020

Od Wrony CD Kali - "Słońce świeci jak zwykle"

Jak ciekawą jest teraźniejszość, która upływa niepostrzeżenie, w nas i wokół nas, a jednak jakby gdzieś daleko.
Podobno przez cały czas jesteśmy tu, gdzie nasze ciała, a więc dlaczego nie przez cały czas możemy kosztować uroku świata? Czy to tylko jedno z praw, których nie możemy pominąć, my, malutcy, niezależnie od wszystkiego, co jesteśmy w stanie osiągnąć? Czy też może jest to mądre zarządzenie z góry, wyciągnięta w potrzebie, Boska ręka, która nam, malutkim, pozwala czasem nie czuć i nie widzieć?
Gdy obudziłam się tego dnia, widząc u boku śpiącą Kali, przez chwilę czułam się jakbym w ciągu nocy stała się podróżnikiem w czasie lub nieświadomie została przeniesiona do jakiejś alternatywnej rzeczywistości.
Czując dreszcze, przechodzące po grzbiecie niczym zimne, kościste łapy przeznaczenia, powoli odsunęłam się od siostry, nieprzerwanie jej się jednak przypatrując i uniosłam na przednich łapach. W głowie szumiały mi zarówno pozostałości po sennej bezczynności przerwanej tak bezlitośnie przez zaskoczenie, jak i alarmujące myśli, bo przecież - to wiedziałam - coś się nie zgadzało. Tylko co?
- Kali? - szepnęłam bezgłośnie.
Siostrzyczka nie wyglądała zbyt dobrze. Trochę, jakby była chora. Trochę, po prostu zmęczona. A trochę, jakby na jej pyszczku nadal wymalowany był zastygły strach. A może to zły sen?
A może to wszystko było tylko koszmarem?
Usiadłam nad nią i z pewną, nie powalającą na kolana, lecz szczenięcą, zupełnie szczerą troską, ściągnęłam brwi. Przez moment chciałam wyciągnąć do niej łapę, pogłaskać ją po miękkiej sierści, poczuć, jak spokojniej oddycha przez sen. Potem zachciało mi się płakać. W końcu cicho, jak najdelikatniej, przysunęłam się do niej z powrotem i położyłam obok, jeszcze na choć kilka minut.
Wtedy rozejrzałam się po naszym legowisku i całej łące, od razu dostrzegając brata. Ry siedział nieopodal, odwrócony do nas tyłem, nie byłam więc pewna, czy wiedział, że jedna z nas już się obudziła.
Mimo wszystko szybko znudziło mi się bezczynne leżenie. Stanowczo to działanie było moim żywiołem. Myślenie... od tego miałam już kompetentnych opiekunów.
Dzień upłynął względnie spokojnie. Po południu przyszła Etain, nasza pani medyk, aby obejrzeć Kali dać jej wypowiadane cichym głosem zalecenia. Jakbyśmy jako niewtajemniczone dzieci lub, co gorsza, wrogowie, nie powinni ich usłyszeć!
Niedługo czułam się jednak urażona. Gdy wadera odeszła, równie denerwująco ściszonym głosem rozmawiając jeszcze przez chwilę z naszym ojcem, powrócił najprostszy niepokój o tę najbliższą mi istotkę, która zdawała się teraz bardziej niż kiedykolwiek bezbronna.
Chodziłyśmy więc od krzaczka do krzaczka, zagadywałam, żartowałam. Kilkukrotnie, na pewien czas, dołączał do nas Ry. Uśmiechał się, próbował na swój sposób podnieść Kali na duchu. Wyglądało na to, że wszystko zawodzi. Ostatkiem silnej woli udawało mi się nie pytać o przyczyny. O to, co stało się, gdy uciekłam... gdy zostawiłam ją samą. O to, gdzie była przez tyle czasu, gdy wszyscy jej szukaliśmy.
Czy to właśnie nazywało się "wyrzutami sumienia"? Nie byłam pewna, ale dawało o sobie znać coraz wyraźniej.
Mijały kolejne dni. Z każdym następnym do mojej głowy przypływało więcej myśli, które równocześnie i jakby zgodnie wytyczały ścieżkę ku refleksji: coś się zmieniło. Zmieniło, tego jednego razu, w dniu głupiego błędu, ale i później. coś zmieniało się bez przerwy, coś przebudowywało naszą trójkę od wewnątrz i zewnątrz.
Mijały tygodnie. Nawet nie zauważyłam, jak przybyło nam wszystkim po kilka kilogramów i jeszcze więcej centymetrów, a nasze dziecięce pyszczki stały się silniejsze i szczuplejsze.
Kilka dni zapisało się w mojej pamięci jako wyjątkowo ciekawe. Polowania na zające, które zaczęliśmy organizować wspólnie z rodzeństwem były emocjonujące, jednak nie dorównywały emocjom towarzyszącym złowieniu wielkiego jelenia. Nawet, jeśli w gruncie rzeczy pozostawałam głównie na pozycji obserwatora.

Ry pędził przed siebie jakby już ponad grzbietem wyrastała mu para anielskich skrzydeł. Nie bał się szybkości i starcia z większym od siebie zwierzęciem. Śledziłam jego poczynania z błyskiem podziwu w wielkich z rozgorączkowania oczach. Był coraz bliżej, dopiero wtedy mój wzrok objął również dwójkę pozostałych uczestników łowów. Był więc oczywiście ojciec, który od pewnego czasu zaczął nabierać jakby nowej siły i woli, a ostatnio zdecydował się nawet uczestniczyć w procesie nabierania przez nas doświadczenia życiowego, a także Paketenshika - to jedno wiem na pewno -najlepszy nauczyciel łowiectwa na świecie. Nawet, gdy czasem spóźnialiśmy się na lekcję, nawet, gdy zamiast sarnę, któreś z nas prawie przedziurkowało ucho drugiemu, on zawsze ze spokojem wskazywał nam właściwy kierunek i jakby robiąc jakieś czary sprawiał, że wracaliśmy do domu z "własnoręcznie" upolowaną kolacją.
Nie muszę chyba zaznaczać, kto był najlepszym uczniem.
Biegł, a jego nogi prawie nie stykały się z ziemią. Przeskakiwał przez kępę trawy, a gdy już nawet nie wyobrażałam sobie, by mógł przebierać łapami jeszcze szybciej, podkręcał wszystkie swoje niewidzialne mechanizmy jakby zbiegał ze stromego wzgórza, by w końcu, z ledwie widoczną zadyszką, dopaść ofiarę, zagonioną w jego stronę przez dwójkę pomocników.
Biegłam równolegle z nimi, stopniowo zostając nieco z tyłu, rezygnując z całego tego przesadnego wysiłku, na koszt prawie zahipnotyzowanego wpatrywania się w trójkę bohaterów codzienności. 
Wreszcie Ry wyćwiczoną serią sprawnych, choć nieco jeszcze słabych ruchów, z sukcesem zakończył atak. To był stanowczo jego dzień. Królował na tym polowaniu, przyznać to musiałam nawet ja, waderka wyrastająca dopiero z naburmuszonego wzruszania ramionami.
Pozostało mi tylko jedno zmartwienie. Co właściwie zrobić teraz, gdy łowy dobiegły końca, a mała Wrona... no, można rzec, nie wykazała się na nich specjal... w ogóle.
Może udać, że rozbolała mnie noga? To powinno zadziałać.
Upewniwszy się, że nikt nie zauważył moich, bądź co bądź, nieco podejrzanych działań, wycofałam się, w nadziei, że uda mi się ominąć towarzystwo zmierzające do naszej jaskini na wspólny posiłek. Przełykając ślinę, ostatecznie postanowiłam darować go sobie tego dnia.
Ponownie obejrzałam się za siebie, gdzieś na dnie serca czując ucisk oszustwa. Odetchnęłam widząc, że nikt mnie nie goni, po czym robiąc większy krok przez niewygryzioną zębami roślinożerców linię ostrej trawy, wyszłam na łąkę. Wyszłam, rozejrzałam się i uśmiechnęłam, błyskawicznie opracowując w głowie nowy plan.
- Mundus! - zawołałam, machając mu łapą na powitanie. Niecierpliwie powstrzymując mięśnie przed odruchem dalszej ucieczki, zapytałam szybko - co tu robisz?
- Czekałem, aż skończyliście polowanie. Wszystko w porządku?
- No - po raz trzeci rzuciłam okiem za siebie - nie za...
W tej chwili fala gorąca uderzyła we mnie od środka. Kątem oka dojrzałam za sobą jasną sierść brata.
- Wrona, gdzie ty wybyłaś? - przerwał lekko podenerwowanym tonem. Na sam dźwięk swojego imienia wypowiedzianego w ten sposób, coś ścisnęło mnie w gardle.
- Noga mnie boli - odparłam średnio uprzejmie. Basior zatrzymał się i otrzepał z resztek pozostałego po pogoni pyłu i igliwia.
- Miałaś mi pomóc... naprawdę tak bardzo nie chcesz uczyć się polowania? to podstawowa umiejętność - uspokoił się nieco.
- Wieeem, braciszku - jakieś nieprzyjemne zmieszanie znów zaczęło uwierać, tym razem mocniej i dotkliwiej. Czyżbym usłyszała w jego głosie tę dziwnie przyjazną, braterską nutę, którą obdarowywał mnie tak rzadko?
A jednak, chyba się przesłyszałam. Słysząc następne słowa, zamiast jeszcze większą skruchę, poczułam nagłą potrzebę ucięcia ich wpół.
- To już drugi raz. Kto będzie za ciebie polował, jeśli sama się tego nie nauczysz? Odpowiedź brzm...
- Jak to, kto - chrząknęłam, kątem oka spoglądając na stojącego obok mnie przyjaciela. Przyjemne ciepło, zapowiadające decyzję zrobienia czegoś nie do końca przemyślanego rozlało się po moim ciele.
Wtem bez uprzedzenia oderwałam przednie łapy od ziemi, by jedną z nich zawiesić się na jego szyi i pocałować go w policzek.
Darowałam sobie sprawdzanie, którego zaskoczyłam bardziej tym stopniem niesubordynacji. Zamiast tego chwyciłam towarzysza za skrzydło i pociągnęłam za sobą, z powrotem wgłąb lasu. Gdy zatrzymaliśmy się nieco dalej, wybuchłam śmiechem.
- Sabotażystka - mruknął, odruchowo przecierając dziób skrzydłem. Zapadła chwila ciszy, którą przerwałam niefrasobliwie.
- Chodź nad jezioro - zarządziłam, ruszając przed siebie. Zdaje się, że lekko pokręcił głową. Zatrzymałam się i uśmiechnęłam przeuroczo - no, chyba nie będę głodować, bo ktoś musiał popisać się na polowaniu, prawda?
- Wronka, Ry miał rację.
- Wyobraź sobie, właśnie nabrałam strasznej ochoty na rybę. Najlepiej karpia, całe stado karpi! 
Zamiast więc do domu jak najbardziej okrężną drogą, szłam teraz z podniesioną głową ku przyszłości. Tak, naprawdę nabrałam ochoty na karpia. A może to tylko dający o sobie znać, rozpaczliwy głód.

< Ry? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz