Nie powiem. Nie sądziłem, że się uda.
Ale zacznijmy od początku. Pamiętacie, kiedy z Paksem odeszliśmy w długą, prawda? Paki był... niezdrowy. Właściwie to go tu w ogóle nie było, została tylko pusta muszla, którą postanowiłem się zająć. Po prostu za bardzo kochałem tego nieznośnego rudzielca, by go zostawić. Dlatego odeszliśmy we dwóch. I podczas gdy ja sądziłem, że nie żyje i nic mi po nim nie zostało, wielu wciąż uważało, że Paki żyje. Śmiałem się im w twarz. "Tak, żyje," mówiłem, "ale to tylko jego ciało. Jego już nie ma." Bolało mnie to, ale to były żywe fakty. Nie mogłem nic z tym zrobić. Zostałem sam. Nikomu nie pozwoliłem siebie wspierać.
Uważałem, że tak już zostanie zawsze. Paki będzie nieobecny, a ja będę za nim łaził, tak jak w sumie zawsze łaziłem. Ale tym razem to ja się będę o niego troszczył, a nie on mną. No cóż, jak to mówią, los różne ścieżki plącze. Ja byłem martwy i wróciłem, czemu nie miało udać się to Pakiemu? Ale to jakoś do mnie nie dotarło. Nie docierało do mnie, że ta sama siła, która mi go zabrała, to ta, która go do mnie przyniosła, a potem pozwoliła mi zostać. Byłem zbyt zaślepiony żałobą, by to zauważyć. Po prostu byłem ślepy. Świat stracił na znaczeniu, pozostałem tylko ja i moje złamane serce. Paksa tu po prostu nie było.
Chcecie wiedzieć, co się zmieniło? Dobra, opowiem wam. W sumie zaczęło się od tego, że Paki sobie nagle obrał moczary jako następny punkt tych bezsensownych, ślepych podróży. Oczywiście polazłem za nim, bo co miałem lepszego do roboty? Nie mogłem go zgubić. Za dużo razem przeszliśmy, żebym zostawiał go z tak banalnego powodu jak przełażenie przez moczary. No i jak tak sobie szliśmy, mój bandaż, którego postanowiłem nigdy w życiu nie zdejmować, zmoczył się do tego poziomu, że po prostu odpadł. Moja blizna została ujawniona światu. Wtedy już się tym nie przejmowałem, szczerze mówiąc miałem głęboko w pompie, co się dalej stanie. Zawsze bałem się symbolu ciemności, jaki widniał wśród blizn pozostawionych przez ludzi. Ale teraz? Miałem to gdzieś. Tu był tylko Paki, a i tak był nieobecny duchem. Dosłownie.
Po jakimś czasie, gdy już całkowicie przyzwyczaiłem się do blizny, znaleźliśmy (czy raczej ja znalazłem) rannego skrzydlatego wilka. Jako były pomocnik medyka nie mogłem mu nie pomóc, więc zabrałem go do tymczasowego schronu i wyleczyłem rany. Na początku się mnie bał, dobrze wiedziałem, dlaczego. Widziałem to w jego oczach. Ale mi to było obojętne. Pokierowałem go tylko do Srebrnego Chabra, bo wiedziałem, że tam znajdzie odpowiedni dom, gdzie będzie mógł odpocząć i przygotować się na powrót do swojej rodzinnej watahy, o ile się na to zdecyduje. Nawet nie zdążyliśmy porządnie pogadać, kiedy Paki mi uciekł i musiałem już za nim gonić. Tyle było ze spotkania ze skrzydlatym.
Po tym spotkaniu zacząłem na poważnie się interesować, czym jest moja blizna. Reagowała na moje myśli, potrafiła się nawet świecić, gdy korzystałem z mocy heptagramu. Dziwne uczucie, chociaż przyjemne. Czułem potęgę, jaka płynęła z symbolu, powoli przestawałem się bać. Ta blizna wróciła mnie do żywych. Bez niej bym tu się nie pojawił. Teraz, gdy widziałem ją na oczy, w pełni to do mnie docierało.
I właśnie wtedy mnie oświeciła jakże wspaniała myśl, której zarówno się bałem, jak i pokładałem w niej całą swoją nadzieję.
To może przywróci też Paksa?
Zrobić mu taką samą?
Skrzywdzę go, ale może będzie to tego warte?
Czułem zarówno dreszcze strachu, jak i szczęścia. Znacie to uczucie? Kiedy odkrywacie nową, wspaniałą rzecz, która może wszystko odmienić, ale boicie się, że będzie na odwrót i wszystko się spierdoli? Nie no, na pewno znacie. Przynajmniej połowa z was to zna. Wizja odzyskania Paketenshiki była tak piękna, że wydawała się zaledwie fałszywym snem. Ale z drugiej strony co miałem do stracenia? Pakiego? Jego już nie było. A jak zginie i ciało, to wreszcie będę mógł zginąć ja.
Zrobiłem więc to. Przygotowałem sztylet, przypomniałem sobie zaklęcia, które potem zapisałem na kartce. Czy tam na liściu. To drzewo i to drzewo. Przygotowałem odpowiedni ołtarz, podobny do tego z moich najstraszniejszych koszmarów. Nie byłem pewien, czy to dobry pomysł, w końcu pamiętałem, co stało się ze mną. Oszalałem. Ale, bies to brał! Zabiłem siostrę, potem tego żałowałem, to będzie też z Pakim. Szczerze to mam już na to wywalone.
Przywiązałem swojego ukochanego rudzielca linami do ołtarza, żeby przypadkiem mi nie uciekł. Musiałem być ostrożny. Rzuciłem na sztylet zaklęcia, wykorzystując swoją nowo nabytą moc. W sumie nie nowo nabytą. Zawsze ją miałem, tylko bałem się ją wykorzystać. Sztylet zaczął świecić, zaklęcia zadziałały.
Czułem ból równy Pakiego, kiedy słyszałem jego przeraźliwe krzyki. Ale nie mogłem nic zrobić. Łapa poruszała się samodzielnie. Czerwona, świeża krew, której zawsze tak bardzo się brzydziłem, gdy wylatywała z czegokolwiek innego niż ryby, teraz moczyła mi futro i w ogóle tego nie czułem. Po prostu było cieplej. I mokro pod tylnymi łapami, pod którymi powoli pojawiała się śmierdząca trupem kałuża. Wrzaski Paketenshiki nic dla mnie nie znaczyły, były czymś naturalnym, czymś, czego można było się spodziewać podczas takiego zabiegu. Mój umysł tego nie rejestrował. Tak jak rozdzielającego się rudego futra, spod którego wychodziło czerwone mięso. Świeże, opływające życiem. Prawdziwym życiem. Mięśnie poruszały się, ściskały, wszystko było widać w cięciach. Z każdym spięciem z rany wylatywały kolejne krople posoki. Nie wywierało to na mnie wrażenia. Ani to, ani żółte, zapłakane oczy, błagające mnie, bym zaprzestał te tortury. Czułem, jak się we mnie wpatrują, oskarżając o zdradę i stracenie zaufania. Nic nie mogłem zrobić.
– Accipere eum in domum suam, matrem – wyszeptałem, wyciągając zakrwawiony sztylet z zakrwawionej rany.
Paki na moment przestał się ruszać. Chyba go zabiłem. Nie, jednak nie, klatka piersiowa wciąż się poruszała. Musiałem go rozwiązać, cokolwiek się stanie dalej, będzie to wola Matrony. Chociaż wyskoczenia w górę oraz przysiadu na styl ludzki się wcale nie spodziewałem.
– Pojebało cię, kurwa?! – wrzasnął na mnie Paki, jego oczy w pełni świadome. Żywe. Wściekłe, skrzywdzone, ale żywe.
Czułem, jak kłująca kula igieł zatrzymuje mi się w gardle. Nie mogłem nic z siebie wyrzucić. Nic. Cofnąłem się w szoku, kompletnie nie pojmując, co dzieje się przede mną. Sztylet upadł na ziemię, barwiąc trawę krwistą czerwienią. Oto przede mną stał się cud, którego nie potrafiłem zrozumieć. Choć wiedziałem, że nie powinienem. Powinienem się cieszyć, ale... To było zbyt surrealistyczne. Paki był sobą. Wreszcie był sobą. Rozjuszonym jak burza, zranionym, ale sobą. O Matrono, o Ojcze, dzięki wam obu!
– O chuj – wyjąkałem wreszcie, gdy kłująca kula przestała mi się tak rozpychać w tchawicy. – Nie sądziłem, że się uda. Paki, wróciłeś!
<CDN albo koniec, standardowo nie wiem xD Może Paki to weźmie>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz