niedziela, 10 października 2021

Od Ry'a CD Flory - "Porywy"

Obudziło go śpiewanie ptaków i blask chłodnego słońca, przemykający po ścianach jaskini niczym nieproszony gość.  
A może to to dziwne uczucie niepokoju?  
Czuł, jakby wybudził się z naprawdę długiego snu. Opierając się chwiejnie na łokciach, wyjrzał zaspanym wzrokiem za próg, aby upewnić się, że dalej ma do czynienia z wczesną jesienią, co trochę go uspokoiło, bo dotąd wydawało mu się, że spokojnie mógł przespać jakiś rok, a przynajmniej lepszą jego połowę, co samo w sobie było dość dziwne, jako że nigdy nie miał zbyt mocnego snu. Już od dzieciństwa, pamiętał, potrafił budzić się kilkukrotnie w ciągu jednej nocy i wpatrywać w gwiazdy, modlić się, rozmyślać albo po prostu słuchać spokojnego oddechu drugiej osoby, jeśli akurat miał to proste szczęście spędzić noc wtulony w czyjeś ciepłe ciało. Czasami wymykał się, błądząc po lasach w najczarniejszej godzinie nocy niczym biały duch, a potem wracał, kiedy na niebie rozlewały się barwy świtu, dlatego z utęsknieniem potrafił wyczekiwać dni, kiedy był na tyle zmęczony, by po prostu zasnąć z wyczerpania i przeżegnać w spokoju choćby kilka godzin, najlepiej w śnie pozbawionym snów.   
Nigdy nie był z tych, którzy szczególnie ufali snom. Wiedział, że niektórzy przywiązywali do nich dużą wagę - wróżbici i psychologowie w swoich sennikach i podręcznikach analizowali każdy najmniejszy aspekt tej fałszywej rzeczywistości, a zwykłe wilki potrafiły z ekscytacją opowiadać sobie, co im się przyśniło i co to może oznaczać. Nigdy nie rozumiał sensu takich rozmów i nigdy nie brał w nich udziału, najczęściej tylko stojąc z boku i uśmiechając się lekceważąco.  
Pamiętał, że ktoś kiedyś powiedział mu, że jeśli śni ci się ktoś, kto już nie żyje, to znaczy, że poświęcił on chwilę swojego cennego czasu, by złożyć ci wizytę z zaświatów. Było to tak dawno, że już nie pamiętał, jak wtedy zareagował na te słowa - być może nawet ucieszył się, uronił pojedynczą łzę, pozwolił nadziei zagarnąć sobą tak, jak płomień bierze kruche, zasuszone liście, bo w końcu, jak każdy, również miał kogoś, kto już odszedł, a kogo desperacko chciałby jeszcze raz zobaczyć. Teraz na wspomnienie tych słów co najwyżej krzywił się z odrazą. To piękne, ale jest niczym innym jak tylko poetyczną bzdurą, a takie rzeczy potrafią przynieść więcej szkody niż proste zaakceptowanie ponurej rzeczywistości.  
Słyszał, że w snach potrafią powracać do wilków stare traumy. Wydarzenia, które tak bardzo stara się wyprzeć z pamięci, pojawiają się niekontrolowanie, jak najgorsze demony. Wyolbrzymione lęki, obawy, a nawet tęsknoty - wtedy budzisz się i masz ochotę płakać, albo z rozpaczy, albo nawet dlatego, że twój sen był znacznie piękniejszy niż to, co czeka na ciebie w twojej rzeczywistości. Nie miał pojęcia, która z tych rzeczy jest gorsza; obie wydawały się prawdziwie okrutne.  
Wilczy umysł jest niebezpieczny, kiedy spuści się go ze smyczy. To jak z szafą, do której tygodniami upycha się brudy. Przykre wspomnienia, nieustające lęki, własne cechy, o których chciałoby się zapomnieć - można to co prawda poukrywać po różnych zakamarkach i udawać, że nie istnieje, ale potem trzeba nie spać i trzymać ten kredens, albo...  
Zesztywniał nagle.  
O czym on w ogóle myślał?  
Cokolwiek śniło mu się tej nocy, rozpływało się właśnie w rześkim powietrzu jak dym ze świeżo zdmuchniętej świeczki, a spomiędzy tych oparów wyłaniała się powoli zgrabna sylwetka pewnej uroczej dziewczyny.  
Pewnie czeka już na niego.  
Natychmiast poderwał się z posłania, by stanąć przed niewielkim lusterkiem, kawałkiem polerowanego tworzywa, które jakiś wioskowy degenerat wyrzucił kiedyś do lasu. Pomimo wszelkich starań basiora lustro zdążyło zajść mgłą i pokryć się dziwnymi plamami, które barwą przypominały błoto, choć Ry za cholerę nie potrafił zgadnąć, czym mogły być naprawdę.   
Przez chwilę wpatrywał się bezmyślnie w swoje oblicze, jakby jego umysł zawiesił się i potrzebował chwili, żeby przetworzyć to, co pokazują mu oczy, po czym otrzeźwiał nagle, przeklął cicho i poderwał się, by ugładzić futro, które stało we wszystkich możliwych kierunkach, przypominając fryzjerskie dzieło wielbiciela ostrych brzmień, który, szykując się na koncert, zdążył już wypić co najmniej cztery piwa i zużyć podobną ilość tubek z żelem. Jego miękkie futro było jednocześnie darem i przekleństwem - bo choć ani on, ani dziewczyny nigdy nie narzekały, potrafiło ono zdradzić go w najmniej nieoczekiwanym momencie.  
Nadal mając w pamięci, że przecież się spieszy, odszukał wzrokiem szalik i zawiązał go pospiesznie, poświęcając tylko ułamek sekundy na połączoną z krótkim uśmiechem refleksję, że trochę czuje, jakby szedł się powiesić, a potem nacisnął na głowę czapkę, uśmiechnął się ostatni raz, błyszcząc do lustra białymi kłami, jakby chcąc w ten sposób dodać sobie pewności siebie, po czym pospieszył w kierunku wyjścia.    
I właśnie wtedy usłyszał za sobą nieprzyjemny trzask. Zamarł na ułamek sekundy, a potem odwrócił się, modląc się w myślach, by nie było to to, o czym myślał. A jednak - na podłodze, pod strategicznie ułożonym kamieniem, leżały kawałki szkła, tego samego, które przed chwilą służyło mu jako lustro, może strącone przez podmuch wiatru albo nieostrożny ruch zbyt długim ogonem - bo Ry czasem zapominał, że go miał, zwłaszcza po długim śnie.  
Taką miał naturę, że w pierwszej chwili pomyślał: ,,Do diabła z tym!’’ i wyskoczył za drzwi, po ułamku sekundy przypomniał sobie jednak, że teraz z każdym kolejnym dniem stara się być lepszą wersją samego siebie, a jego jaskinia nie potrzebuje wcale większej ilości brudu, dlatego zaraz z powrotem wszedł do jaskini dumnym, spokojnym krokiem, jednocześnie gwiżdżąc sobie coś pod nosem, być może by utrzymać nerwy na wodzy.  
Pierwszym co poczuł, schylając się po stłuczone kawałki, była nagła słabość i ściskanie żołądka. Przez chwilę stał tam skonfundowany, dopiero po upływie kilku sekund rozpoznając uczucie głodu. Ostatni posiłek zjadł... jakieś kilkanaście godzin temu. Styl życia Flory chyba ostatnio mu się udzielił - wszędzie biegał jak na złamanie karku, więcej pracował, nawet spełniał wolontariat w jaskini medycznej, dlatego jedzenie spadło na dalszy plan, stając się raczej czymś okazjonalnym niż jakimkolwiek priorytetem. Cholera, to źle zabrzmiało. Pewnie nie powinien dzielić się tego rodzaju spostrzeżeniami z medykiem ani psychologiem, a najlepiej też z nikim znajomym, ale chyba była to jedna z jego dziwnych tendencji.    
Obiecując sobie, że spróbuje złapać coś po drodze, nawet ryzykując kilkukwadransowym spóźnieniem w jaskini medycznej, wziął w łapy pierwszy kawałek szkła i spojrzał na niego z wahaniem. Obraz, który tam zobaczył, znacznie go przeraził. To jak zniekształcona wersja widoku sprzed chwili, kiedy to był młody, silny i gotowy do drogi. Postać w lusterku miała zapadłe policzki i oczy, które nawet pomimo nienaturalnej liczby kolorów pozostawały przygaszone i puste.  Basior pociągnął nosem, po czym odłożył fragment na bok. I w tej do bólu zwyczajnej i codziennej chwili, kiedy choć na chwilę mógł przysiąść i pomyśleć, zajmując się zbieraniem potłuczonego szkła, zaczęły wracać do niego wszystkie kawałki jego długiego snu.  
Pierwszy kawałek - jego siostra odeszła. Tak, to było już jakiś czas temu, ale chyba mimo to nie potrafił się jeszcze z tym pogodzić, skoro kwestia ta prześladowała go po nocach. Pamiętał wspólne polowania, jezioro na Polanie Życia, nawet zaśmiał się krótko, przypominając sobie, że kiedyś, że całe lata temu, Mundus oprowadzał ich po górach. Pamiętał jak przez mgłę, że kiedyś złożyli sobie obietnicę, że zawsze będą mogli na siebie liczyć. Czy był naiwny, kiedy wymagał ją na waderze? Czy desperacko chciał przy sobie mieć coś stałego, do czego zawsze mógł wrócić, obietnicę, której nie można złamać?  
Być może wcale nie. Bo przysięga nie wyczerpała się w chwili, kiedy jego siostra przekroczyła granicę. Wierzył, chciał wierzyć, że jeśli kiedykolwiek znajdzie się w kłopotach, będzie wiedziała, że może tu wrócić i prosić go o pomoc, cokolwiek by się nie wydarzyło. Przyłożył kawałek do serca i zamknął oczy, biorąc głęboki wdech. Uśmiechnął się, tym razem chwilę dłużej niż na wspomnienie długonogiego harnasia. Przez myśl przeleciały mu słowa jakieś piosenki, tak starej, że aż nostalgicznej, zasłyszanej kiedyś przy jakimś ognisku, otworzył więc z wahaniem usta i zaśpiewał cicho, jako jeden z tych niewielu rodzajów pocieszenia, jakie samotny człowiek potrafi sprawić sam sobie.    

Hey brother,   
There’s an endless road to re-discover.   
Hey sister,   
Know the water's sweet but blood is thicker.   
Oh if the sky comes falling down, for you,  
there’s nothing in this world I wouldn’t do.  

What if I'm far from home?  
Oh brother I will hear you call.  
What if I lose it all?   
Oh sister I will help you out!   
Oh, if the sky comes falling down, for you,  
there’s nothing in this world I wouldn’t do...  

I uspokoił się natychmiast, bo wiedział, że jeśli ktoś o tym śpiewa, to znak, że to prawdziwe.  
Sięgnął więc po drugi kawałek i natychmiast dotarło do niego - jego druga siostra jest w szpitalu. I to nie byle jakim, bo psychiatrycznym. Chciałby, by te wieści również dobiegły go z drugiej ręki, tym razem jednak miał wątpliwą przyjemność stać się drugoplanowym bohaterem tej zawiłej historii.  Na to nie miał już wielkich słów i fragmentów piosenek - być może dlatego, że opowieść ta jeszcze się nie skończyła. Jasne, mógł rozpaczać nad tym, co już się wydarzyło. Na tym, że jego siostra została przestępcą, że najwyraźniej zmaga się z chorobą psychiczną i to na zawsze zostanie w jej aktach, przez co trudniej jej będzie znaleźć pracę i wziąć kredyt, ale on raczej... skupiał się na perspektywach. Ta historia nie dobiegła jeszcze końca, a on mimowolnie czuł, że to właśnie jego rolą będzie doprowadzenie jej do wielkiego finału, szczęśliwego zakończenia. Dlatego biegał tak od urzędu do urzędu, rozmawiał z psychologiem i medykiem, próbował pociągać za sznurki w pracy - wszystko bez większych sukcesów, ale to pewnie dlatego, że dopiero teraz udało mu się zlokalizować źródło problemu. Hyarin. To ten przybłęda, który pojawił się znikąd, jakimś cudem uwiązał ją do siebie i zmienił tę niewinną, przerażoną dziewczynę, którą pamiętał z czasów ostatniej epidemii, w rozdygotaną bombę pokręconych uczuć, która może wybuchnąć w każdej chwili. Dlatego też ze wszystkich sił wmawiał sobie, że nie powinien się przejmować, a raczej patrzyć w kierunku celu.  
Pomimo wszelkich postanowień, chwytając trzeci kawałek, był już dość roztrzęsiony. Jego oczy zaszły łzami, a łapy zaczęła niebezpiecznie się trząść, dlatego też szybko się skaleczył, a na bezbarwny kawałek natychmiast spłynęło kilka kropli ciemnej krwi.  
Tym, co w nim zobaczył, był on sam - w najprostszej i najbardziej rozpaczliwej postaci, bez masek i bez scenariusza. To był on. To był on, który, choć tak bardzo się stara, wciąż jest tym samym, zagubionym, przerażonym wilkiem. Pomimo całego swojego wysiłku, by się zmienić, by być kimś, na kogo ona zasługuje i kogo chciałaby mieć przy sobie, prawda pozostawała niezmieniona - a uciekanie przed nią sprawiało, że jego problemy znikały na chwilę, zamiast prawdziwie się rozwiązać. Bo chociaż wypełniał swój tydzień pracą, by nie mieć czasu na myślenie o zmartwieniach, chociaż prowadził życie przykładnego obywatela, nieustannie udając kogoś, kim nie był, prędzej czy później łamał się i znikał, żeby upić się do nieprzytomności w jakichś podejrzanych lokacjach. Kiedy budził się następnego ranka, jedynym co czuł był ból głowy i obrzydzenie do samego siebie, a ponieważ nie mógł nikomu powiedzieć, zwyczajnie powracał do swojej radosnej roli, a nieprzyjemne uczucia tylko w nim narastały, sprawiając, że za kilka kolejnych dni upijał się tylko mocniej i gwałtowniej. Ale dziś dopiero budził się ranek. Dzisiaj dopiero budził się ranek, dlatego nie miał wyboru, jak tylko uśmiechnąć się i przygotować na kolejny dzień wypełniony pracą dobrego stróża prawa.  
I ostatni kawałek, największy, ale najbardziej zmatowiały, tak że obraz, który się w nim odbijał, przypominał jedynie płochliwe cienie. To musiała być ona - ostatnie, a jednocześnie największe z jego zmartwień. Prawdziwa zagadka. Co naprawdę do niego czuła i czy istniała szansa, że los pozwoli im zostać czymś więcej? Czy zasługuje na nią, nawet jeśli nieustannie ją zawodzi? Czy jego paląca niekompetencja nie jest dla niej źródłem bólu i czy nie lepiej by było, gdyby po prostu odszedł i dał jej szansę zapałać uczuciem do kogoś innego? Wiedział, że odchodząc od niej okropnie ją zrani, a nie był pewien, czy potrafi skrzywdzić kogoś tak dobrego - ale czy szybkie pchnięcie nożem prosto w serce nie jest lepsze niż powolne duszenie jej w relacji, na którą nigdy nie był gotowy?  
Płakał jeszcze tylko krótką chwilę; potem wytarł oczy łapą (szalika wszak było mu szkoda), wziął kilka głębokich oddechów, wpatrując się w poszarzały sufit i prawie przekonał siebie, że cała jego niepewność i ten nagły wybuch to wynik głodu, po czym wybiegł z jaskini, zostawiając za sobą krwawe ślady. W końcu nie wiedział, jak poradzić sobie z raną na spodzie łapy, miał więc nadzieję, że wkrótce sama się zamknie, oszczędzając mu kłopotów.  


— Hej, Floro! — zawołał w wejściu jaskini medycznej, widząc swoją ukochaną nad półką wypełnioną jakimiś służbowymi sprzętami. Zdziwił się trochę, czując, że na jego twarzy pojawia się niewymuszony uśmiech, a serce nagle przyspiesza bicia. Te obce zjawiska, zupełnie jakby ktoś inny kierował jego ciałem, speszyły go trochę, sprawiając, że poczuł ciepło wstydu na swoich policzkach. Opuścił wzrok i, zerkając na swoje puste łapy, otrzeźwiał natychmiast, skupiając swoją uwagę na przykrym fakcie tego, że zmuszony był pojawić się bez prezentu. Ale cóż miał zrobić? Odkąd zaczęła się jesień, nie mógł już przynosić waderze kwiatów, co było prawdziwie nieodżałowaną stratą, a wydawało mu się, że Flora raczej nie należy do tych, którzy ucieszyliby się, otrzymując w prezencie flaszkę, chyba że byłby to spirytus do celów medycznych. Tego, chyba rzeczywiście, nie było nigdy coś.  
— Ry. — Wadera odwróciła się, uśmiechając się delikatnie. Zdawała się szczęśliwa na jego widok, jej fiołkowe oczy spokojne jak bezchmurne niebo i równie wypełnione światłem. Basiora trochę uspokoił ten widok; czując się zaproszony, postąpił głębiej w wypełnione kwiatami pomieszczenie. — Co słychać?  
— Wszystko w porządku — powiedział cicho, przytulając waderę na powitanie. Znad jej ramienia rozejrzał się po jaskini medycznej - nadal nie był przyzwyczajony do tego, jak miejsce to dosłownie rozkwitło od czasu objęcia przez Florę stanowiska głównego medyka. Wodząc wzrokiem po wszechobecnych roślinnych zasłonkach, które wzbudzały w nim wrażenie, jakby znalazł się z powrotem w jakimś pięknym śnie, zorientował się nagle, że przytula się do wadery odrobinę za długo. Natychmiast odskoczył i, śmiejąc się nerwowo, poprawił nakrycie głowy.  
— Przepraszam. Ja... — wyszeptał. Wziął głęboki oddech, próbując opanować wesołość, która wydawała się zdecydowanie nie na miejscu, po czym, prostując się jak żołnierz na służbie, rzucił energicznie: — Co dzisiaj robimy? Potrzebujesz kogoś do sprzątania?   
Najwidoczniej fiołkowe oczy wadery odbierały mu rozum, gdyż, nim ta zdążyła odpowiedzieć, dodał nerwowo:  
— Znaczy, to nie tak, że uważam, że jest tu brudno. Jest przepięknie! Pomyślałem tylko, że przy takiej pracy, prędzej czy później musi zrobić się bałagan. Co nie znaczy, że ty...! Znaczy, jestem pewien, że świetnie sobie poradzisz, ale mimo to... Ja...   
Orientując się, że mówi zdecydowanie ze wiele jak na wielkość informacji, którą miał do przekazania, zmusił się do zatrzymania. Chciał westchnąć z rozczarowaniem, ale zamiast tego z jego gardła wydobył się nerwowy śmiech.  
— Eh... mogę także zerknąć na pacjentów i przypilnować porządku, a tym w tym czasie mogłabyś chwilę odpocząć. W końcu... eh... jestem... stróżem prawa?   
Widząc zdziwienie wadery, uśmiechnął się odruchowo, chcąc przeprosić za osobliwie zachowanie bez zasypywania jej jeszcze większą ilością chaotycznych słów. Medyczka milczała jeszcze przez chwilę, jakby nie będąc pewna, czy to już jej kolej, żeby się odezwać.  
— Właściwie przydałby się ktoś do sprzątania — odezwała się w końcu. Jej uśmiech był ciepły jak wiosenny wietrzyk.  
— A więc biorę się do pracy! — odpowiedział śmiało basior, podnosząc jedną łapę, by zasalutować. Odwrócił się, uśmiechając się właściwie tylko do siebie i sięgnął po jakąś szmatę, by rozpocząć pracę. 
Kręcąc się po jaskini, całkowicie zaabsorbowany własnymi myślami i powierzonym mu zadaniem, znalazł się nagle przed krótkim korytarzem, który wydawał mu się niezwykle znajomy. Podnosząc głowę znad swojej roboty, uśmiechnął się smutno, melancholijnym prawie gestem poprawiając położenie czapki. To za tym korytarzem trzymali Kali. Pomimo wszechogarniającej go chęci odwiedzenia siostry, powstrzymywał się, wiedząc, że może to nie pomóc jej stanowi psychicznemu. Nim zdążyłby zrobić coś głupiego, kątem oka ujrzał, że porusza się za nim jakiś cień; odwrócił się, by ujrzeć za sobą drobną sylwetkę Flory.  
— Tak często tu bywasz — zagadnęła, być może nie zdając sobie sprawy z zamiarów basiora albo też całkowicie je ignorując. — Myślałeś kiedyś o zostaniu pomocnikiem medyka? Ostatnio mamy braki kadrowe. — Uśmiechnęła się delikatnie.  
— Mówisz poważnie? — zapytał tępo, rzeczywiście nie widząc, czy interpretować słowa wadery jako żart czy też propozycję.  
Wilczyca speszyła się trochę.  
— Chyba... żartuję. — Parsknęła cichym, nerwowym śmiechem. — Chociaż, jeśli byłbyś zainteresowany, stanowisko jest rzeczywiście wolne. Od czasu odejścia Yira. — Wadera spuściła wzrok, przez chwilę wydając się białemu wilkowi prawdziwie smutną. — Ale wataha potrzebuje także dobrych śledczych, prawda? — dodała, podnosząc spojrzenie jasnych oczu.  
— Tak... chyba... — odpowiedział, nerwowo drapiąc się po głowie.  
Właściwie nigdy nie zastanawiał się, dlaczego wybrał akurat to stanowisko. Na pewno nie był śledczym z powołania, a w głębi duszy nawet brzydził się tym zawodem i sobą samym, jako że trafił tam, gdzie trafił. Jako dziecko miał chyba to coś, co nazywa się ideałami - naprawdę chciał zostać wojskowym i bronić swojej rodziny, zarówno tej, z którą łączą go więzi krwi, jak i wszystkich członków własnego stada. Chyba imponował mu wtedy surowy wojskowy tryb życia: ciągłe treningi, dyscyplina, ryzykowanie życiem. Jednak w miarę jak jego szkolenie postępowało, a on zyskiwał kolejne miesiące, jego marzenie powoli tęchło, krusząc się i tracąc kolejne wypełnione złudzeniami warstwy, a on skierował się w końcu na ścieżkę, która gwarantuje mu całkiem komfortowe życie bez całego tego wysiłku. W końcu jak często ktoś na tych ziemiach pada ofiarą morderstwa? Nawet jeśli już coś się wydarzy, większość tych idiotów jest zbyt głupia, by porządnie zadbać o ukrycie śladów i śledztwo jest właściwie tylko czystą formalnością.   
Jeśli zaś w grę wchodziło przebranżowienie, nie był właściwie w stanie wyobrazić sobie siebie jako kogoś, kto pomaga ratować wilcze życia. Nawet jeśli była to tylko iluzja, marne resztki dumnego wyobrażenia, on wciąż postrzegał siebie jako wojskowego. Niewykluczone jednak, że gdyby Flora zapytała go wprost, rzuciłby wszystko i został pomocnikiem medyka... tylko że ta praca pewnie nie różniłaby się za bardzo od tego, co już robi na co dzień.  
Dalsza rozmowa niespecjalnie się kleiła, dlatego dwójka wilków szybko wróciła do swoich zadań. Podczas dnia jeszcze kilkukrotnie mijali się w pośpiechu, wymieniając mniej lub bardziej udane żarty i angażując się w kilka minut niezobowiązującej pogawędki. Spędzili razem przerwę obiadową; choć śledczy z początku wzbraniał się, nie chcąc, żeby zapasy szpitala szły na kogoś, kto de facto tutaj nie pracuje, nie chcąc sprawiać medyczce więcej kłopotów, zdecydował się zjeść z nią lekki posiłek w postaci króliczego mięsa.   
Wkrótce nastał wieczór, zwiastując formalny koniec dnia roboczego. Szczęśliwy ze zmęczenia basior obmył się szybko zebraną na miejscu wodą, po czym odnalazł waderę, która kończyła właśnie odkładanie jakichś narzędzi na swoje miejsce.  
— No więc, gdzie chciałabyś dzisiaj pójść? — Wieczorne spacery stały się prawie ich rytuałem, na który zawsze czekał z niecierpliwością. Możliwość przechadzania się po zmroku podczas ogólnego zakazu była jedną z niewielu rzeczy, które prawdziwie podobały mu się na jego stanowisku. — W taką bezchmurną noc plaża wygląda pięknie.  
— Właściwie... — Wadera spuściła wzrok, jakby wypowiedzenie tych słów sprawiało jej szczególną trudność. — Proszę, nie obraź się, ale... to był ciężki dzień. Chciałabym trochę odpocząć przed jutrzejszą zmianą.  
— O-oczywiście — rzucił szybko basior, jakby zawstydziło go to, że w ogóle śmiał złożyć taką propozycję, nie myśląc wcale o stanie zapracowanej wilczycy. — Pewnie, nie ma sprawy, zobaczymy się więc jutro! — Uśmiechając się niezręcznie, zdjął czapkę, by półżartem ukłonić się na pożegnanie, po czym odwrócił się i pomaszerował w kierunku wyjścia.  
— Ry! — Cichy, ale dziwnie stanowczy głos medyczki zatrzymał go w pół kroku. Zdezorientowany, odwrócił się, patrząc pytająco na waderę. Jej ciepłe oczy błyszczały jasno wśród świateł nocy. — Chodzi o to... Chciałabym cię o coś zapytać. — Na dźwięk tych słów basior poczuł, jak serce podskakuje mu w piersi.  
— N- no pewnie — wykrztusił, po czym potrząsnął szybko głową, próbując uspokoić nerwy. — Pytaj, o co tylko chcesz.  
— Pamiętasz, o czym rozmawialiśmy jakiś czas temu? — Widząc dezorientację basiora, wadera kontynuowała bez większej zwłoki: — O tym, że... chciałam znaleźć dla siebie jaskinię? Obiecałeś, że porozmawiasz z Agrestem na ten temat.  
Słysząc te słowa, basior nagle pobladł, a w jego dwubarwnych oczach odbijało się prawdziwe przerażenie. Oczywiście, że złożył taką obietnicę i nawet jej dotrzymał, tyle że... od tego czasu minęło dobrych parę tygodni. Temat nagle ucichł, prawdopodobnie przez to, że w tym samym czasie na oddział psychiatryczny trafiła Kali. Jako że zarówno dla niego, jak i dla medyczki była to bliska osoba, sprawa jaskini dla Flory zeszła na dalszy plan. Albo tak mu się tylko wydawało. Bo co, jeśli ona cały czas czekała? Chyba... był trochę samolubny, tak po prostu porzucając tę sprawę. A może wręcz przeciwnie? Może za bardzo martwił się siostrą, by pamiętać?  
— Ja... No... — Nie wiedział, co odpowiedzieć i jak się zachować. Czuł się podle, tak bardzo, bardzo był sobą rozczarowany. Uczucie to tylko kilkukrotnie się pogłębiło, kiedy zobaczył, jak oczy Flory matowieją pod wpływem smutku, który chyba starała się zamaskować słabym uśmiechem.  
— Zapomniałeś? Nic nie szkodzi. — Jej ekspresja był tak ciepła, a jednocześnie rozdzierała mu serce. Dlaczego? Dlaczego była aż tak altruistyczna? Choćby żył tysiące razy, nigdy nie będzie jej wart. — Załatwimy to kiedy indziej. Szczerze mówiąc, lepiej będzie, jeśli zostanę na miejscu. Na wypadek, gdyby coś zaczęło się dziać.  
— Floro, ja... — Jego głos nigdy nie był tak cichy. Zdawało się, że kolejne sylaby kaleczą jego gardło. — Tak bardzo mi przykro. Proszę, jeśli masz ochotę... spędź tę noc u mnie. Tę i każdą kolejną, dopóki nie rozwiążemy tej sprawy. Obiecuję, że znajdę dla ciebie najpiękniejszą jaskinię, jaka tylko znajduje się na tych terenach. Większą i piękniejszą nawet od tej, która należy od Alfy.  
Widząc nagłe zdziwienie w jej oczach, przestraszył się, że gotowa jest natychmiast mu odmówić.  
— To tylko... przyjacielska prośba. — Z nerwów nawet nie zauważył, kiedy zaczął kurczowo ściskać w łapie końcówkę długiego szalika. — Pozwól mi odwdzięczyć się za wszystko, co robisz. Dla mnie i dla nas wszystkich.  

< Floruś? Przepraszam cię bardzo, że tak długo <3 > 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz