— Masz dla mnie jakąś sprawę? - zapytał szary basior, przyspieszając, by dotrzymać mi kroku, gdy maszerowaliśmy przez puszczę rzadko uczęszczaną ścieżką. Wokół gęsto rosły malinowe krzewy, aktualnie niestety puste.
— Owszem. Znajdź mi dwóch wolnych szeregowców na już. I posła, jeśli łaska.
— Jak to? Coś się stało?
— Nie, skąd - odpowiedziałem spokojnie, przewracając oczami. - Ale atmosfera się zagęściła. Musimy omówić parę kwestii sojuszu. Pierwsze ugryzienie musi być nasze. - mruknąłem, prostując się dumnie. Przez moment dało się wyczuć w nim poważne wahanie, lecz ostatecznie po przeskanowaniu mnie wzrokiem od góry do dołu stare, dobre oddanie zwyciężyło. - A, i przeprowadzisz przegląd wojskowy nad rzeką, jutro rano. - mruknąłem ze wzrokiem utkwionym w dal. Mój towarzysz zamilkł na dłuższą chwilę.
— Skoro tak... Co mam im powiedzieć? Nie zgodzą się. Albo ćwiczenia, albo praca... - westchnął ciężko Szkło. Zamrugałem aż kilka razy, zaskoczony. Jak to ,,nie zgodzą się"? To po cholerę ci szeregowcy tu są?! Do noszenia wianków na paradzie zwycięstwa? Żołnierz to żołnierz! Alfa jest jego bogiem bez względu na sytuację. A przynajmniej takie zasady panowały na północy.... Nawet w WSJ wojskowi niechętnie, ale pełnili swoje obowiązki. Za grosz szacunku. Trzeba będzie się temu przyjrzeć po zmianie władzy.
— Więc wyjaśnij im łaskawie - odparłem twardo - że to nie zwykłe ćwiczenia, tylko przysposobienie do pracy.
— No, można i tak... - mruknął mój rozmówca bez przekonania.
— No, to przyślij ich tu zaraz pod moją jaskinię. - poklepałem wilka przyjacielsko po plecach i odszedłem z uśmiechem z powrotem ku swej siedzibie.
~~~
Ledwo zdążyłem napchać torbę Agresta, zmechaconą i podartą w kilku miejscach, różnymi papierami i rzeczami z własnych zapasów oraz zaciągnąć swoje ciało przed jaskinię, kiedy na horyzoncie pojawiła się rozmawiająca cicho para, najwidoczniej moi posłańcy. Za nimi truchtał jeszcze jeden szary basior, niczym pasterz poganiający owieczki. Zrazu wystraszony wypuściłem kawałek niewidzialnej skóry z pyska. Po ostatnim spotkaniu nie spodziewałbym się po nich takiej punktualności, oj nie... Świat jest jednak naprawdę powalony, jeżeli na tronie zdecydował się posadzić właśnie tego ciemniejszego wilczura. Wnet chwyciłem ciało ponownie i, wytężając wszystkie siły, pchnąłem je pod krzaki. Westchnąłem z ulgą. Poprawiłem z przyzwyczajenia sierść na głowie, która zawsze mechaciła się pod czaszką, i odwróciłem wyprostowany do nadchodzących towarzyszy.
— O, już jesteście, wspaniale. - rzekłem przyjaźnie, w tym samym momencie jednak zmarszczyłem brwi - Gdzie się podział poseł?
— Nigdzie nie mogłem znaleźć Rubida. - mruknął Szkło, wzruszając ramionami.
— No nic, to jeszcze nie koniec świata. Porozmawiam sobie z nim po powrocie. - westchnąłem tylko i zawróciłem jeszcze na moment do jaskini. Odkorkowałem kolejną butelkę obok kordonu pustych i nalałem rubinowej cieczy do trzech drewnianych misek. Więcej nie znalazłem.
— Częstujcie się. Na szczęście - uśmiechnąłem się, wychylając swoją porcję. Po krótkiej chwili odłożyłem naczynie na ziemię i oblizałem resztki płynu z warg. Towarzysze nie zamierzali mi ustępować w celebrowaniu tradycji. Już byliśmy gotowi do drogi, kiedy usłyszałem tak charakterystyczny odgłos kroków i szelest pelerynki w pobliżu, że pomimo jakże krótkiej znajomości nie byłbym w stanie pomylić go z żadnym innym. Za szelestem poruszonych liści od razu poszła smukła sylwetka czapli. Chłopak ma talent do pojawiania się w najmniej odpowiednim momencie.
— O, Mundus. Co cię tu sprowadza? - powiedziałem spokojnie, siadając naprzeciwko ptaka.
— Właściwie, wracałem z jaskini wojskowej. - odparł, rzucając okiem na dwójkę szeregowców opodal.
— A, tak. Powiedz, że poszedłem doprecyzować zasady współpracy medycznej i wojskowej w nowych warunkach. Wrócę przed wieczorem.
— Tak jest. - Mundus skinął usłużnie głową i zniknął z powrotem w lesie.
Zamrugałem parę razy, by upewnić się, że nie mam omamów. Nie byłem przygotowany na tak łatwe zwycięstwo. Ile jeszcze masek ma w zapasie ta czapla? Czy i tym razem się ze mnie nabija? W każdym razie, skup się wreszcie, Atsume. Wzruszyłem ramionami i dałem swoim towarzyszom znak, by poszli w moje ślady.
~~~
Z ulgą przyjąłem fakt, że para wilków za mną przez większość drogi rozmawiała między sobą o codziennych sprawach lub dokazywała (a raczej to basior unikał harców wadery), najwyraźniej dobrze rozumiejąc swoją rolę w tej wyprawie. Choć nad wyborem tak poważnego stanowiska mogliby się jeszcze zastanowić. Trochę klucząc, jako iż nie znałem dobrze drogi, ale dotarliśmy na granicę Watahy Wielkich Nadziei. Przekroczyliśmy ją bez trudu. Strażnicy nawet nie pytali o godność czy cel podróży, po prostu rozstąpili się niczym ziemia podczas trzęsienia. W tym momencie zaczął mnie ogarniać lekki niepokój, który na szczęście rozwiał nadchodzący brązowo-szary wilk. Był raczej młody, średniego wzrostu, z niepasującymi do koloru futra błękitnymi oczami. Cała jego postura wyglądała dość niewinnie, to w tych źrenicach czaiła się jakaś niezdrowa iskra, która kazała mi się zatrzymać.
— Hej! Jak się nazywasz? - rzuciłem w jego stronę.
— Leroy. Agrest, jak mniemam, z WSC? To dla mnie zaszczyt pana poznać. - basior uśmiechnął się do mnie wszystkimi zębami, potrząsając z entuzjazmem moją zesztywniałą łapę.
— Wiesz, gdzie znajdę Sekretarza?
— Chyba nie chce, by mu teraz przeszkadzać. A w jakiej sprawie panowie przychodzą? - a to co, Sekretarka?
— Pilnej. Muszę się z nim spotkać. - nalegałem.
— A, to co innego, oczywiście... Ale nie musimy biec, prawda?
— Nie aż tak. - odparłem twardo, odwracając wzrok.
— W takim razie z chęcią was zaprowadzę. WSJ zrobiło nam dzisiaj strasznie zabiegany poranek, nasz Sekretarz ma ostatnio dużo wizytorów i musi wybierać, doba nie jest z gumy, sami rozumiecie... pewnie lepiej ode mnie... - pysk mu się nie zamykał, a tymczasem strażnicy na granicy prawie zasypiali na nasz widok. Ale całkiem sympatyczny był z niego młodzik, to znaczy podobny do mnie. Ciekawe, co jeszcze może mi powiedzieć?
— Cóż, ostatnimi czasy faktycznie sporo się dzieje. - przyznałem z lekkim uśmiechem, przyspieszając tempa.
— Tak tak, w dodatku ta epidemia... mam nadzieję, że w WSC nie było jeszcze żadnych ofiar?
— Stosujemy wszelkie środki bezpieczeństwa, odkąd tylko dowiedzieliśmy się o tej strasznej chorobie. Medycy i zielarze są w ciągłej gotowości, podobnie jak my wszyscy. Po trochu obawiam się, że przy tej ilości informacji oskarżyliśmy WSJ zbyt pochopnie, a rosną w siłę... Nic więcej już raczej nie możemy zrobić. Bardziej niepokoiłbym się NIKL-em... A jak się trzymacie w WWN?
— NIKL to jeszcze przynajmniej cywilizowane służby, ale WSJ? Tam wścieklizna to pikuś. Mówiłem Sekretarzowi, żeby zamknąć granice i wysłać kogoś na zwiady, ale nie chciał mnie słuchać...
— To dosyć przykre. Dlaczego w takim razie wybrał cię na doradcę? - spytałem, coraz bardziej zaintrygowany tą niepozorną osobowością.
— Powiedzmy, że... nikt inny tu raczej nie interesuje się poważnym zarządzaniem.
Rozmowa rozkręciła się na dobre. Co jakiś czas wtrąciłem jakąś niemiłą, głupawą uwagę i robiłem miny starego dziada, żeby przypadkiem nie sprawiać wrażenia zbyt inteligentnego, ale nie za często, by Leroy się nie obraził i nie przestał nawijać. A nawijał, jak szalony, głównie narzekając na tutejszy system władzy (funkcjonującym najlepiej ze wszystkich trzech). W końcu pewnie nie co dzień spotyka się Alfę WSC, dosłownie i w przenośni. Jak na swój mało mądry, niewinny wygląd był dosyć oczytany, a przy tym niesamowicie irytujący. Zasugerowałem mu jeszcze, że sprawdziłby się w społeczności WSJ. Na początku zdawał się być oburzony, lecz stwierdził tylko, że faktycznie przydałby im się dobry polityk. Kiedy spytałem, czy jakiegoś zna, zasłaniał się subiektywnością, przypowieściami o cechach udanego polityka, które stanowiły oczywiście odwrotność rzeczywistych wartości aktywistów, i innymi pierdołami. I oczywiście pochlebstwami pod moim adresem, choć po dłuższym czasie mało entuzjastycznymi.
W ten sposób droga do głównej siedziby upłynęła nam szybko i nawet przyjemnie.
~~~
Zostawiliśmy Leroya wykłócającego się ze stróżami prawa na zewnątrz i ruszyłem za Sekretarzem w głąb dużej jaskini. Lokum od razu wydało mi się dość przestronne i przytulne. Można by rzec, miało swój klimat, podobnie jak jaskinia wojskowa WSJ czy Alf w WSC. Na górze było aż kilka otworów, przez które wpadało miękkie, słoneczne światło, rozświetlając każdy zakamarek groty. Ściany były biało-brązowo-szare, zbudowane z jakiegoś nieznanego mi rodzaju skał. Gdzieniegdzie widać było jakieś porozrzucane narzędzia czy koce.
— Nie zwracaj na Leroya uwagi. W każdej watasze musi się znaleźć jakiś oszołom... - westchnął Sekretarz, kręcąc wolno głową. To ciekawe, żeby tak się wyrażać o własnym doradcy, nie uważacie? Chociaż doradcę to raczej nie bardzo ruszało. Ze swoim tupetem najwyraźniej nie potrzebował niczyjego pozwolenia, żeby być doradcą.
Przeszliśmy do drugiego pomieszczenia, nieco skąpiej oświetlonego, za to wypełnionego masą piętrzących się w skrytkach dokumentów, z dwoma płaskimi skałami przywleczonymi z gór pośrodku. Na wszelki wypadek kazałem zostać towarzystwu na zewnątrz.
— No więc, drogi Agreście, o czym chciałeś porozmawiać? Domyślam się, że to coś ważnego, jeżeli się tu pofatygowałeś - dodał, siadając z jednej strony jaskini z uniesioną brwią.
— Cóż, nie narzekam na niedostatek obowiązków we własnym legowisku. Ale czasem trzeba wyrwać się po, że tak to nazwę, ekipę remontową. Z działu rozbiórki. - odparłem, wyjmując z torby stary pakt sojuszu i rozrywając go na kawałki na oczach basiora.
— Co to ma znaczyć? - odpowiedział wciąż spokojnie, ale z wyraźnym zaskoczeniem w głosie Sekretarz.
— To. - rzekłem, po czym dodatkowo splunąłem na resztki zżółconego papieru pod moimi nogami. - Koniec naszego związku.
— Nie rozumiem, co tu się dzieje, Agrest? - mruknął starszy wilk. Nie umknęło mojej uwadze, jak jego wzrok powędrował nieznacznie na chwilę w zachodnim kierunku. Jego mina stopniowo z uśmiechu przechodziła w rozdrażnienie wilka, któremu nagle urwał się zupełnie wyraźny trop.
— Mam ci to napisać na czerwono? WSC jest wolne i nie potrzebuje niczyjej litości.
— Chyba zaszło jakieś nieporozumienie. - biedak, nadal miał nadzieję, że to zwykłe pomówienie z zewnątrz, które da się odkręcić. Problem w tym, że pomówienie pochodziło z samych trzewi Agresta, i żadna siła nie była w stanie go teraz stamtąd wyciągnąć.
— Nieporozumieniem można nazwać jedynie całą tą koalicję, od początku do końca. Zwłaszcza od końca. - fuknąłem. Przewracając oczami, zamaszystym gestem rozsunąłem podarte kawałeczki umowy na całą szerokość groty. - Żałuję, że dopiero w tym momencie, ale teraz widzę to wyraźnie. Zwykła banda krwiopijców, bez honoru, ładu i składu, ze starym, wyliniałym sekretarzem popijającym rumiankową herbatkę na czele. Wystarczy?
— Ach, tak. - basior zmarszczył złowrogo brwi. Jego pysk dosłownie skamieniał. - Powtórz to moim strażnikom śledczym i medykom, którzy po służbie padali mi tu z nóg. - i to się nazywa prawdziwy Alfa. To znaczy, taki, jakiego zawsze przedstawiano nam w bajkach. Troszczył się o swój lud przynajmniej na pokaz.
— Pewnie, bo spici na amen z naszych zapasów! - przerwałem mu, gdy już otwierał pysk, by ciągnąć monolog.
— Właśnie widzę, że wczoraj mieliście jakąś grubszą imprezę. To nie jest dobry moment na kłótnie. - odparł Sekretarz ostrzegawczo-pouczającym tonem. Jego oczy przypominały teraz dwie wąskie szparki, ale inaczej nie dawał po sobie niczego poznać. Czy to już wszystko, na co go stać?
— Więc skończmy to wreszcie. - westchnąłem z irytacją.
— To wszystko? - warknął stanowczo Sekretarz, ucinając z kolei moją wypowiedź. - Dobrze. - wilk odpowiedział sam sobie, po czym wstał ,,od stołu". Przeszedł po resztkach papierka, które przedstawiały chyba dwa odciski łap, jedna mniejsza, druga większa, rozdarte na pół. Ja również bezzwłocznie ruszyłem w kierunku wyjścia, z całych sił starając się powstrzymać zawadzający o moje wargi uśmiech.
— Moi drodzy, odprowadzicie państwa do granicy. Jeżeli ich łapa jeszcze kiedyś tu postanie... nie musicie się powstrzymywać. I zwołajcie wszystkich naszych do domu. - Alfa wydawał jeszcze jakieś polecenia swoim strażnikom, których nie dosłyszałem, gdy podszedłem do swoich szeregowców. Na ich pyskach malowała się czysta dezorientacja z nutką strachu.
— Agreście, co tu się dzieje? - spytał złotooki basior o kruczoczarnej sierści.
— Coś wam chyba te negocjacje nie wyszły... - zauważyła jego towarzyszka, bawiąc się kosmykiem ognistych włosów.
— Skąd taki wniosek? Wszystko jest w jak najlepszym porządku. - odparłem chyba wręcz z ekscytacją, ale czy można to mieć za złe komuś, komu właśnie udało się zniszczyć budowane przez lata przyjaźń i zaufanie w pięć minut?
— Czyli ci dozorcy idą tu dla towarzycha? - odpowiedziała wilczyca, przechylając zabawnie głowę. W ostatniej chwili zauważyłem syczący cicho, figlarny płomyk ognia podpełzający ku łapom strażników. Zgasiłem go jednym ruchem łapy. Zabolało, ale to nie mi zostanie po tym ślad.
— Na pewno nie twojego. - odparłem przekornie, odwracając się ku północy. W tej samej chwili rozległo się pierwsze wołanie członków WWN w tym kierunku. - Słyszeliście? My też wracamy do domu, i to jak najszybciej.
Nasza asysta w postaci dwójki postawnych basiorów z iście kamiennymi pyskami dała nam znak do ruszenia. Na moment jeszcze zatrzymał nas spokojny, niski głos Sekretarza.
— Obyś tego nie pożałował, Agrest. Nie będzie odwrotu.
1959 słów
Żegnajcie, przyjaciele śledczy
CDN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz