Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Yir. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Yir. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 6 lutego 2022

Odchodzą!

Paketenshika - powód: śmierć

Yir - powód: śmierć

Jak rzeczono. Pozdrówcie starych przyjaciół
i przygotujcie nam tam miejsce...

Od Paketenshiki - "Ostatni wschód"

Ta historia wydarzyła się na następny dzień po wyjątkowym wieczorze Yira i Paketenshiki. Oczywiście, jak niemal każda historia, wydarzyła się zupełnym przypadkiem, bo tylko przypadki powodują historię. Nic nie zapowiadało, że to będzie miało miejsce, te wydarzenia spadły na głowy dwóch basiorów tak niespodziewanie, że gdy minęły jeszcze przez jakiś czas nie potrafili się odnaleźć. Wy też zapewne będziecie zdziwieni... a może nie? Może spodziewaliście się, że kiedyś do tego dojdzie, w sumie to jest bardzo prawdopodobne. Ale podejrzewam, że sposób, w jaki do tego doszło, będzie mimo wszystko dla Was zaskoczeniem.

Zaczęło się z samego rana, gdy para opuściła swoje ciepłe, pachnące hormonami schronienie i miała ruszyć z powrotem na tereny Watahy Srebrnego Chabra. Może ich wyprawa nie była aż tak przygodowa, jak o tym marzyli, ale nie czuli potrzeby dalej iść. Już się dogadali - będą spędzać ze sobą więcej czasu, koniecznie regularnie gdzieś razem wychodzić i wspólnie polować dla całej rodziny. To miało naprawić ich związek. I z pewnością by naprawiło. Paki jednakże nagle zamarzył o zupełnie innych planach, takich, na które Yir nie miałby ochoty się zgodzić. Ale się zgodził, no bo przecież czego się nie robi dla swojego ukochanego. Niestety, właśnie te inne plany i potulna, względnie nieszkodliwa zgoda, doprowadziły do nowej historii, właściwie ostatniej, jaka do nich przyszła.

Po krótkiej porannej rozmowie i szybkim śniadaniu, Yir od razu ruszył w kierunku domu. Paketenshika jednak nie ruszał się z miejsca, co zmartwiło atramentowego wilka.

– Co się dzieje? – zapytał partnera, zauważając, że w złotych oczach nie pojawiła się obojętność charakterystyczna dla stanów odpłynięcia. Paki był zupełnie świadomy i celowo się nie podnosił, a było to zachowanie wyjątkowo niepokojące. Dlaczego tak siedzi?

– Yir, ja... Nie chcę wracać – powiedział wreszcie rudzielec; jego pewność siebie biła z wypowiadanych słów, jaśniejąc jak słońce odbijające się od sopli lodu. Decyzja ta, że Paki nie chce i być może nie zamierza wracać, wyraźnie została podjęta już parę sekund temu i wychowanek lisów zdołał się do niej w pełni przekonać. – Wiesz, co się tam dzieje. Znikają wilki, znajduje się coraz więcej zamordowanych. Jaskinia alf została napadnięta. Nie jesteśmy tam bezpieczni.

– Chcesz odejść z Watahy Srebrnego Chabra? – Yir z przestrachem obserwował towarzysza.

To była prawdopodobnie najgorsza możliwa opcja, na jaką mógł wpaść ten trójogoniasty lis i nie skończyłaby się niczym dobrym. Paki kochał Watahę Srebrnego Chabra! Uwielbiał wręcz ją! Pomimo swoich problemów zdrowotnych, zawsze starał się dokładać jak najwięcej, dbając o szczeniaki, wspierając dobrym słowem, pocieszając graniem na gitarze, nawet z bycia redaktorem gazetki "Nasz Głos" nigdy nie zrezygnował do końca, pomagając Pinezce i często drukując na maszynie dodatkowe numery, by jego córka nie musiała siedzieć nad tym całą noc tak jak on zwykł to robić. Jeżeli Paketenshika chce odejść ze Srebrnego Chabra, to albo jest z nim coś naprawdę źle, albo to wcale nie jest Paketenshika. Tak to po prostu wyglądało - nawet śmierć nie była w stanie powstrzymać tego lisa w ciele wilka przed powrotem do jego ukochanej watahy.

– Nie, Yir, pacanie – burknął poirytowany Paki, który mocno obraził się za w ogóle zaproponowanie takiej możliwości. No tak, co też Yir sobie myślał. Paki nigdy nie odejdzie z Watahy Srebrnego Chabra! – Po prostu chcę wziąć trochę dłuższe wakacje. Żeby chociaż przez ten czas nie myśleć o tym, co może się stać.

A co z naszymi dziećmi, pomyślał w duchu medyk, jednakże nie odważył się tego powiedzieć na głos. Paki pewnie po prostu nie chciał się ciągle zamartwiać, bo wykańczało go to psychicznie, a w końcu ich dzieci były już dorosłe. Potrafiły unikać tarapatów, albo przynajmniej się z nich wyciągać, więc nie powinno się nic im stać. No i była w domu Mi, ona już na pewno się wszystkimi zaopiekuje. Po prostu miała taki dar. Czuła się odpowiedzialna za całą rodzinę i z łatwością podoływała tej odpowiedzialności, więc raczej nie było się czym martwić.

– No dobra... – Yir westchnął głęboko, poddając się pod naciskiem stanowczego spojrzenia. – Poszwędamy się jeszcze przez dzień, dwa, ale potem wracamy do domu. Obietnica?

– Obietnica.

I tak powstał być może największy błąd w życiu basiorów, a z pewnością jeden z największych. Ruszyli przed siebie, w stronę przeciwną niż do domu, kierując się czysto intuicją, można powiedzieć tak jak to robi Wayfarer. Istnieje jednak pewna różnica między Wayfarerem i jego intuicją, a intuicją znacznej większości innych wilków. Wayfarer umiał wyczuwać niebezpieczeństwo, nauczyły go tego podróże, a intuicja wyostrzyła się na tyle, by sprawnie podpowiadać, która ścieżka może sprowadzić kłopoty, a którą bezpiecznie można dojść dalej. Może niektórym wydaje się, że jest to wyolbrzymiona cecha, którą posiada przecież wiele osób, ale zapewniam Was, podróżnicy mają tą cechę znacznie, ale to znacznie rozwiniętą. Uczy ich tego po prostu niebezpieczne życie i wiele wyjątkowych sytuacji, których takie zasiedzione duszyczki jak my nie są w stanie przeżyć ze swoich bezpiecznych domków. To tak jak wilk mieszkający w górach, który uczy się, jaka ziemia jest niestabilna, a po jakiej można przejść bez szwanku; to kwestia lat mieszkania na terenie, który wymaga takich umiejętności. Inne wilki nie będą tego umiały. Tak jak Paki i Yir nie umieli poznać, kiedy ich instynkt ich źle prowadzi i może spowodować niemiły wypadek. Śmiertelny wręcz.

Gdyby był z nimi Wafel, od razu rzuciłby "Tam będzie niebezpiecznie, chodźmy w tą stronę" i poprowadziłby ich w stronę przeciwną od wysokich, nadmorskich klifów, gdzie śnieg wystawał aż metr od bezpiecznego podłoża i mógł przy najmniejszym nacisku się zarwać. Ale brązowego wilka w kapeluszu z nimi nie było, więc poszli tam, gdzie prowadziło serce.

Yir pierwszy zauważył szumiącą równinę rozpościerającą się daleko poza horyzont i dotarło do niego, co widzą.

– To morze! – zawołał, wybiegając w przód, by przyjrzeć się bliżej szarej o tej porze roku, pachnącej solą wodnej masie.

Był tak zaintrygowany widokiem, że zatrzymał się na samej krawędzi śniegu, na szczycie klifu oddzielającego dwójkę basiorów od morza. Klif był wyjątkowo wysoki, od samego patrzenia w dół mogło niejednemu zakręcić się w głowie, a do tego na samym dole wystawała masa ostrych kamieni. Upadek stąd z pewnością skutkowałby dość tragiczną i graficznie niezwykle odrażającą śmiercią. Atramentowy wilk jednak się tym nie przejmował, skupiając się na płaskiej nicości, siegającej aż tam, gdzie oczy wilka nie były w stanie już spojrzeć.

Oczywiście, nie samo morze tak zainteresowało basiora, w końcu widywał je już nie jeden raz, mieszkając w Watasze Srebrnego Chabra. Co go przyciągnęło to fakt, jak bardzo ten krajobraz przypominał Yirowi stary dom. Nie był w żaden sposób podobny, tylko ogólne wrażenie, jaki dawał, było takie samo jak tam, w Watasze Rubinowego Drzewa. Taki bajkowy nastrój połączony ze świadomością, że jest się zupełnie samemu w tym wielkim świecie.

Paketenshika pierwszy zauważył, co się święci. Zauważył pęknięcia pojawiające się w pokrywie śniegowej, których Yir ani nie czuł, ani nie słyszał, skupiony na szaro-białym morzu. Pęknięcia szły prawie tak, jak granica klifu, tylko że wilk tego nie wiedział, bo nie wiedział, gdzie kończy się klif. Widział tylko zwiastun niechybnej katastrofy i gdy to do niego dotarło, zaczął biec.

– Yir! Śnieg! – wrzasnął, prawie zrywając sobie struny głosowe.

Nie wiedział, czy raczej nie był świadomy, że to przyczyniło się do przyspieszenia katastrofy. Oczywiście, historie takie jak ta, czy prawie wszystkie historie dzieją się zupełnym przypadkiem i nie idzie zapanować nad ich przebiegiem. W żółtych oczach Paketenshiki zebrały się łzy, kiedy obserwował, jak śnieg pod łapami Yira zaczął obsuwać się w dół. Medyk ledwo zdołał się obrócić, co również było olbrzymim błędem, bo gdy tylko zmienił środek ciężkości, pokrywa śnieżna oderwała się od stabilniejszej części i runęła w dół. Nie było tu już szansy na ratunek.

Paketenshika o tym wiedział.

Paketenshika nie chciał uwierzyć, że tak ma się to skończyć.

Skoczył za swoim partnerem, pragnąc ten jeden, ostatni raz spojrzeć w kolorowe oczy. Widział je. Widział ciemniejącą ze strachu tęczę, która nabrała brązowych odcieni. Słone krople odrywające się od tego brązu, krople strachu, takie same, jak na jego pomarańczowej twarzy. A jednocześnie za tym całym strachem znajdował się spokój. To nie upadku czy śmierci bał się Yir. On już przez to przechodził. On już zginął, niejeden raz, i tamte razy były o wiele bardziej bolesne. On się wystraszył, że jego ukochany skoczył za nim bez zastanowienia, kiedy miał szansę ocaleć. Oboje umrą jednocześnie, w tym samym wypadku. Ale cóż, patrząc na ich historię, z pewnością mieli to zapisane w gwiazdach. Oby tym razem nic ich nie przyciągnęło z powrotem do życia.

Ten jeden raz magiczne blizny, ta na łapie Yira i ta idealnie podobna na barku Paketenshiki, faktycznie dały o sobie znać. Zaczęły świecić białym blaskiem, a blask ten stworzył cienką nić sięgającą od jednej blizny do drugiej. Oto Akka powróciła, by zabrać ostatecznie dusze wilków do siebie. Kim była Akka? Była tą samą boginią, która pozwoliła Yirowi wrócić do żywych za pierwszym razem. Biała bogini o złotych oczach, przeciwniczka Kalmy, której ani Yir, ani Paketenshika nigdy tak naprawdę nie poznali. Obserwowała tą dwójkę ich całe życia, pragnąc kierować ich do przodu i odebrać, gdy czas dla nich wreszcie legalnie dobiegnie końca. 

To właśnie był ten czas. Jedwabne dłonie pochwyciły dwójkę dusz w trakcie lotu, jeszcze zanim ciała uderzyły o kamienie. Wilki ocknęły się u stóp kobiety, na szyjach mając obroże wykonane z kwiatów. Od teraz mieli jej służyć w zamian za pomoc, jaką im wiele razy udzieliła. Oni jej się nie sprzeciwiali. Wiedzieli, gdzie są i kim jest Akka. Dowiedzieli się, gdy niosła ich na własnych rękach do swojej krainy. Kiedy skończą swoją pracę, będą mogli dołączyć do Watahy Srebrnego Chabra zamieszkującej zaświaty. Teraz jednak zostaną u boku bogini, z wiankami na szyi i młodymi, zdrowymi ciałami, które pozwolą jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki.

Puste, organiczne naczynia uderzyły o kamienie martwe, zostawiając czerwone ślady. Nie wpadły do wody, niestety. Każdy padlinożerca, jaki chciał, mógł się nimi pożywić. Oczywiście, pierwsze w tym wypadku przyszły kruki, wygłodniałe, zainteresowane świeżym jeszcze mięsem. Czarne ptaki padały do morza nieżywe już po skosztowaniu jednego skrawka z ciał dwóch wilków. Kalma nigdy nie zemści się na tych osobnikach.



<Koniec>

 Zarówno tego opowiadania, jak i historii dwóch wilków, które wprowadziły się do WSC zupełnym przypadkiem i już tu zostały, stając się częścią wspaniałej rodziny. Nie będzie już przywracania do życia, gdyż Akka zabrała ich na stałe. Ale to nie powód do zmartwień, moi drodzy. Cieszcie się, gdyż Wasi towarzysze wreszcie zaznali spokoju i nie muszą się martwić mrocznymi siłami, jakie na nich czyhały od samusieńkiego początku. Czy ktoś się spodziewał takiego końca? Nawet ja nie myślałam, że pierwsza dłuższa seria, jaka została napisana przez Paketenshikę i która przyprowadziła Yira w nasze szeregi, będzie tak ściśle powiązana ze śmiercią tej pary. Ale życie różne ścieżki pisze i takie odejście zapewne było im od początku pisane, nawet jeśli ja o tym nie wiedziałam. Inaczej pewnie by nie wrócili za drugim razem, prawda?

A teraz, proszę Was, zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie Paketenshikę i Yira leżących w miękkim legowisku, razem, przy zapalonych świeczkach. Paki wtula się w pierś Yira, szukając komfortu, wciąż myśląc o pozostawionej tam na Ziemi rodzinie. O Pinezce, Mi, Tii, Mikaeli. O podróżującym daleko od domu Wayfarerze. O chowającej się w ciepłej norce Skince wraz z jej mężem Sodrokniwą. Wyobraźcie sobie, jak Yir w tym momencie zaczyna śpiewać, chcąc pocieszyć Paketenshikę. I proszę, nie płaczcie, bo oni mimo wszystko są szczęśliwi. Tak długo, jak Wy jesteście szczęśliwi.

Do zobaczenia za innego życia, Przyjaciele.

środa, 26 stycznia 2022

Od Yira - "Miłością nie idzie się znudzić" [18+]

Samotne, zimne noce zawsze były najgorsze w oczach dwóch kochanków. Ostatnimi czasy Yir musiał spędzać całe dnie w jaskini medycznej i rzadko z tej racji wracał do domu. Paki z kolei nie miał po co wychodzić, gdy tylko załatwiał swoje obowiązki od razu wracał do nory i nie wyściubiał z niej nawet czubka nosa. Para żyła oddzielnie, ledwo się widując, a i tak w ciągu tych krótkich chwil nie mieli jak się do siebie za bardzo odezwać. Następowało krótkie przywitanie i od razu kontynuowali swoje niepowiązane istnienia, bez żadnych nowych wspomnień ani ciekawych przygód, które kiedyś przecież były podstawą ich związku. Poznali się na takowej, na jeszcze innej wyznali sobie miłość, a później... Co było później? Gdy zamieszkali razem jako para przygody gdzieś zniknęły. Nie było wypraw za granicę watahy, dziwnych spotkań z nadprzyrodzonymi bytami, oglądania zupełnie innych widoków, ryzykowania głupio życia dla siebie nawzajem. Z początku ten spokój wydawał się po prostu przyjemny, można było złapać oddech, przyklapnąć sobie i w spokoju pooglądać, jak białe, puchate owieczki gonią się na błękitnych halach. Jednakże po czasie brak takich odskoczni od normalności spowodował, że związek ten stracił swój cudowny smak, stał się szary i jałowy, w żaden sposób nie przypominając tego, czym był na początku. Kiedyś patrząc na ten związek widziało się cudowny tort przystrojony tęczami i owocami, którego środek złożony był z barwnych ciast o pięciu różnych smakach, a lukier na szczycie zmieniał kolor w zależności od kąta, z którego się na niego patrzyło. Nie był nudny, zajadało się go z przyjemnością i z niecierpliwością czekało na kolejny kawałek, który mógł mieć zupełnie inny smak. Teraz małżeństwo przypominało podawany nieustannie od dwóch tygodni czerstwy chleb, z którym nawet nie było co zjeść, a smak wyparował wraz z wszelką wilgotnością. Marny, suchy chleb, nieciekawy w żaden sposób, od którego wszyscy woleli by choćby plasterek ogórka. A do tego wszystkiego ten chleb był teraz pokruszony i niezjadliwy.

Para szczerze obawiała się o przyszłość swojego związku. Jeśli sprawy dalej będą podążały tym tokiem, małżeństwem zostaną tylko na papierze, a w rzeczywistości daleko im będzie nawet do dobrych znajomych. Możliwość ta wisiała nad nimi jak chmury burzowe gotowe w każdym momencie runąć wodospadem deszczu, a deszczem byłyby łzy obu samców, na których wreszcie zwalił się ciężki głaz prawdy. Najbardziej świadomy był tego Yir. Po znanych niektórym wydarzeniach był już tym myślącym trzeźwiej, bo musiał nieraz myśleć za dwóch. Wpłynęło to w znacznym stopniu na to, jak podchodził do różnych spraw. I sprawa z małżeństwem nie była wyjątkiem.

Pomimo że nie powinien, wziął urlop od swojej roboty na parę dni. Delta wyraźnie chciał go zatłuc na miejscu, ale ponieważ nie zapowiadało się na jakąkolwiek epidemię pozwolił ujść mu z życiem. Yir korzystając z okazji czmychnął z jaskini medycznej i udał się prosto do rodzinnej nory, w której z pewnością czekał na nic konkretnego ten rudy lis, do którego zawsze ciągnęło serce. Trzeba było go z tamtąd wyciągnąć, by nie gnił w samotności, a może przy okazji poczują też ten zapomniany, ukochany smak przygody. Już samo przeprawienie się przez granicę Watahy Srebrnego Chabra będzie przygodą... ale tym na razie nie trzeba było zawracać sobie głowy.

– Niech będzie błogosławiony ten dom – wyrecytował z automatu Yir, przechodząc przez próg własnej nory. – Paki, wróciłem. I zgadnij co! Mam urlop! – Szczęśliwym krokiem skierował się ku sypialni, gdzie chciał zostawić swoje rzeczy. W głównej izbie minął rudzielca. – Wpadłem na pewien pomysł. Opowiem ci go, jak się rozpakuję.

Basior zabrał się do rozkładania małych paczuszek z lekami i ziołami we własnym schowku koło sypialni. Każde z zawiniątek miało swój własny kolor sznurka, symbolizujący, co znajduje się w środku. Wbrew pozorom takie barwione sznurki wcale nie trudno było zrobić, szczególnie dla kogoś, kto znał się na roślinach i ich właściwościach, tym samym w norze Shików kolorowe przedmioty wcale nie były rzadkością. Do schowka trafiły też butelki oznaczone odciśniętymi w glinie symbolami. Oczywiście, w Watasze Srebrnego Chabra nikt logicznie myślący nie widział potrzeby oznakowywać leki i zioła, w końcu jak sam zrobiłeś to wiesz, co w czym jest, ale Yir lubił swój własny porządek. Chciał też częściowo pamiętać o swojej rodzinnej watasze, w której właśnie stosowano takie praktyki. Schowek był uporządkowany lepiej niż papiery w jaskini wojskowej, chociaż miał też parę bezsensownie leżących śmieci, takich jak kolorowe piórko, zasuszony, stary kwiat i kawałek brązowej szmatki z materiału łudząco podobnego do szala Pakiego. Do tego doszły niedawno białe piórko, opalony kamyk i część bandaża z paroma kroplami zaschniętej krwi. Atramentowy basior uśmiechnął się na widok tych niepotrzebnych śmieci, ucałował szmatkę i zamknął drzwiczki od schowka.

– Paki? – Yir zwrócił na siebie uwagę męża siadając koło niego. Paketenshika jeszcze przez moment był nieobecny, z umysłem dosłownie pełzającym gdzieś wśród chmur, ale dość szybko się ogarnął.

– O, Yir. Kiedy wróciłeś?

Pytanie oczywiście zabolało, bo kogo by nie wzruszyło, że ich partner nie pamięta rzeczy sprzed dosłownie chwili. Ale medyk starał się być cierpliwy i wyrozumiały.

– Minutę czy dwie temu, jeszcze się zdążyłem wypakować. Wiesz, wpadłem na pomysł, żebyśmy może, wiesz, razem gdzieś wyskoczyli? Poszli na jakąś wyprawę tak jak za dawnych czasów, pozwiedzali, pozabawiali się. Dawno nic takiego razem nie zrobiliśmy.

– Teraz, w tym okresie? Yir, przecież granice są zamknięte – Zaskoczone złote oczy Pakiego skierowały się ku Yirowi. Policzki atramentowego basiora zaczęły nieznacznie piec, zarówno ze wstydu, jak i z spoglądania na to płynne złoto. Kiedy ostatni raz miał szansę zobaczyć z tak bliska te oczy?

– Wiem... – odpowiedział, nieznacznie przeciągając ten wyraz. – Ale tak dawno nigdzie nie byliśmy. Nie będzie tak trudno przedostać się przez granicę, może i zostaniemy zbesztani po powrocie, ale przecież nic poważnego się nie stanie, nie? Ja po prostu... chcę spędzić trochę czasu z tobą.

– Przecież jesteśmy razem. Szykuj wodę na herbatę, zrelaksujemy się...

– Nie, Paki – basior stanowczo przerwał, surowym wzrokiem patrząc na rudzielca. – Nie chcę zwykłej pogawędki przy herbacie i przytulania w ciągu nocy. Nasza znajomość zaczęła się od przygód. Nasza relacja zaczęła się od przygód! I chcę spędzić z tobą jeszcze jedną przygodę, bo... kto wie, czy będzie jeszcze inna szansa.

Paketenshika chyba rozumiał, bo teraz ze smutkiem wymalowanym na twarzy milczał, czytając mimikę partnera. Oboje znali swoją sytuację, już nie jeden raz umarli, a potem wyrwali się z tańca śmierci, więc teraz widmo Kostuchy tak naprawdę śledziło ich każdy krok, gotowe zabrać dusze tych odmawiających umrzeć wilków. W obecnej sytuacji, gdzie umierali niewinni, a niektórzy nawet znikali bez śladu, to prawdopodobnie tylko kwestia czasu, zanim ich też wreszcie dosięgnie od dawna przeciągane przeznaczenie. Nie tak długo po swoim dojściu do Watahy Srebrnego Chabra Paki został stratowany przez stado przerażonych jeleni i z podstępu jakiejś tam bogini śmierci czy czegoś pojawił się w Zaświatach, gdzie spotkał Yira. Yir z kolei umarł już wiele lat temu w swoich rodzinnych stronach i czekał na swoją przeprawę, która nie zdążyła nadejść, gdy ponownie pojawił się wśród śmiertelników. Potem umarło się im jeszcze parę razy, raz mieli odejść z watahy i nigdy nie wracać... Wszystkie te ważne sytuacje w życiu wiązały się z przygodami. I ze śmiercią. Być może umrą na swojej ostatniej przygodzie, ale przynajmniej będzie to przygoda, a nie gnicie w miejscu, w tej samej od wielu tygodni rutynie, której nic nie potrafi przełamać. Umrzeć na stałe podczas wyprawy. Byłoby to idealnym końcem ich burzliwych żyć, nawet jeśli nikt nie pochowałby zimnych, wilczych ciał. Co z tego? Nażrą się tym kruki i może wreszcie udławią.

– Daleko chcesz iść? – pytanie zostało wypowiedziane tak cicho, że Yir ledwo zdołał je usłyszeć.

– Się zobaczy. Zależy, jak nas nogi poniosą.

wtorek, 2 listopada 2021

Od Yira - trening siły 7

Głupi jesteś. 

– Z jakiej racji? 

Nie ufasz tym, na których najbardziej ci zależy. Zmuszasz swoje ciało do wysiłku, którego nigdy nie powinieneś był się tak naprawdę podejmować. Poddajesz się w najbardziej nieoczekiwanym momencie, kiedy powinieneś właśnie zacząć walczyć. Udajesz wielkiego mistrza a jesteś zaledwie małym robakiem. 

– Variai... 

Nie, Yir. Ja jestem twoim sumieniem. 

Patrzył w żółte oczy z niedowierzaniem, zastanawiając się, jak to w ogóle możliwie. Paki powinien być daleko stąd, nie powinien nawet wiedzieć, że pomocnik medyka tu jest. A jednak... był tu. Patrzył się. Krytykował z miłością ukrytą za suchą maską. Przybył z tak daleka do osoby, która właśnie w tym momencie potrzebowała jego pomocy. To był chyba cud. Cud, powiadam wam! Na tym chyba polega właśnie miłość. 

– Jezu, Paki... Ja... Tak bardzo cię kocham! – wydusił z siebie nieprzytomnie. 

Równie nieprzytomnie zbliżył się do rudego wilka i podarował mu najszczerszy połacunek, jaki miał w zanadrzu. Tyle było z kazania.


Gratulacje!

poniedziałek, 25 października 2021

Od Yira - trening siły 6

Kroki usłyszał zdecydowanie zbyt późno, kiedy już nie miał gdzie się schować. Kosodrzewina była zbyt gęsta na tym odcinku drogi, nie można było wpełznąć gdzieś między jej gałęzie, nie mówiąc o tym, że dziura w boku i tak uniemożliwiła by zakamuflowanie się. Każde zwierzę z pewnością wyczuło by świeżą, wciąż sączącą się krew. Widziało by
czerwony ślad na ścieżce i podążyło by jego śladem, docierając do atramentowego basiora. To był koniec. Mógł tylko odwrócić się i przygotować na konfrontację.

W tym czasie w jego głowie rozbrzmiewała niezwykle agresywna i zajmująca konwersacja. Kłócił się sam ze sobą. A może z duchami? Do diaska, kłócił się i żadna ze stron nie planowała odpuścić.

Jesteś słaby. Bezużyteczny. 

– A ty? Umiesz coś więcej niż narzekać? 

Zginiesz tu i teraz. Jak nie zaatakowany, to z wykrwawienia. Głupiś, że nie poszedł po pomoc. 

– Wszystko jedno. I tak już umierałem. Mogę pobić rekord. 

– Yir? – zmęczony głos zawołał zza zakrętu. Niezwykle znajomy głos. 

sobota, 23 października 2021

Od Yira - trening siły 5

Kurwa. 

Boli. 

– No co ty nie powiesz. 

Yir wpatrywał się w dziurę w swoim boku, jakby była czymś absolutnie niemożliwym. Wytworem jego wyobraźni, który nie ma prawa istnieć. Może nawet zakrzywieniem czasoprzestrzeni. Ale na pewno jej nie było. 

Tylko że ból był, istniał i był jak najbardziej prawdziwy. Rozsiewał się przez cały bok, ściskał mięśnie, powodując trudności w oddychaniu. 

A krew wyciekała z dziury szlachetnie czerwoną stróżką, mocząc atramentowe futro wilka oraz ziemię pod nim. 

To co, poddajemy się? 

– Nie ma bata.

To co chcesz zrobić? 

Iść. Iść i koniec kropka. 

Podniósł się na łapy i poszedł, zostawiając za sobą czerwony, kropkowany ślad. Może ktoś za nim podąży, może nie. Byleby go nie zatrzymali, dopóki nie dotrze na szczyt. 

Po drodze znalazł roślinę, która działała przeciwbólowo gdy ktoś ją przeżuł i połknął. Basior skorzystał z tego podarunku natury, by wytrzymać rozrywający ból na boku. Nie zorientował się, że ktoś już za nim podąża. 

piątek, 22 października 2021

Od Yira - trening siły 4

 Byłeś kiedyś tak wysoko? 

– Nie. 

Na pewno? 

– Tak. 

Ten nieustanny monolog rozbrzmiewał nieustannie w głowie Yira, w kółko, wciąż od nowa, niczym zepsuta kaseta. Cały czas to samo. Nigdy nic nowego. Jakby zaciął się gramofon. 

Byłeś kiedyś tak wysoko? 

– Nie. 

Na pewno? 

– Tak. 

Dlaczego basior tak nieustannie powtarzał te cztery linijki? Powód był zaskakujący, jednak oczywisty. Chodziło o Pakiego i tylko o niego. Pomocnik medyka chciał pozbyć się wszelkich myśli kierujących ku rudemu kochankowi. Bo im więcej rozmyślał o tym, co się między nimi dzieje, tym bardziej miał wrażenie, że Paki już go nie kocha. Że ta miłość odeszła w zapomnienie. I ta myśl bolała bardziej niż rozerwane opuszki łap, obdarty przy upadku bok czy nawet skręcona tylna noga. Yir nie chciał myśleć, co by było, gdyby to była prawda. 

Byłeś kiedyś tak wysoko? 

– Nie. 

Na pewno? 

Były trup wywrócił się na niestabilnym kamieniu, nabijając się na sterczący konar. 

– Tak. 

Wierzę ci.

czwartek, 21 października 2021

Od Yira - trening siły 3

Ocknął się na zimnych skałach, pokrytych miękkim, mokrym od górskiego powietrza mchem. Naturalna poduszka ugniatała się pod jego łapami, gdy podnosił się na nogi, wypuszczając z siebie część nagromadzonej wody. Całe futro znajdujące się na spodzie wilka było wilgotne, nasiąknięte chłodną cieczą, przez co nie spełniało tak dobrze swojej ochronnej funkcji.

Szkoda, że nie ma tu Pakiego. On by mnie ogrzał.

– Teraz o nim myślisz?

Yir potrząsnął otrzeźwiająco głową. Faktycznie, teraz o nim myślał? Dlaczego? Przecież pomiędzy nimi pojawiał się coraz większy dystans, przez ostatnie kilka dni zaledwie minęli się parę razy. Zupełnie jakby dla siebie nie istnieli.

Tęsknisz za nim.

– Oczywiście, że tęsknię. Jest wszystkim, o czym myślę.

Na pewno?

Basior wykonał kilka ciężkich kroków. Ziemia usuwała się spod niego, jedynie niektóre kamienie były stabilne i bezpieczne. Musiał uważać, żeby się nie poślizgnąć i nie spaść. Powoli był coraz bliżej. Powoli coraz lepiej wiedział, że mu się uda. Dla Paketenshiki.

– Tak. Na pewno.

środa, 20 października 2021

Od Yira - trening siły 2

Wspinamy się? 

– Nie mamy wyboru. 

Granatowy wilk zaczął swoją mozolną wspinaczkę w górę. Ten kto powiedział, że pierwszy krok jest zawsze najtrudniejszy, zdecydowanie nigdy się nie wspinał. To ten pierwszy krok był prosty. Każdy kolejny stopniowo odbierał ciału siły, powodując okropną niechęć do dalszego ruchu. Basior jednak nie chciał poddać się od razu. Walczył, gonił nieistniejące marzenia. Starał się. To chyba jedyna pozytywna rzecz, jaką mógł o sobie powiedzieć. 

Jesteś nienormalny, wiesz? 

– Wiem. 

Zabijesz nas! 

– Powinniśmy być do tego przyzwyczajeni, nie sądzisz? 

Ale umrzeć z wycieńczenia? Wstyd! 

– Więc walcz ze mną. 

Wspinał się coraz wyżej, mając wrażenie, że przeszedł już połowę drogi. Po prostu był zbyt zmęczony, by myśleć logicznie. Zbyt zmęczony. 

Sam na to zasłużyłeś. 

– A możesz mi wreszcie powiedzieć coś, czego nie wiem? 

Spojrzał za siebie. Wcale nie uszedł tak daleko, ba, był wciąż niezwykle nisko, właściwie nic jeszcze nie osiągnął. Gdyby zobaczył to Yir z przeszłości, załamałby się. Tak jak teraz załamały się pod nim nogi. 

wtorek, 19 października 2021

Od Yira - trening siły 1

Yir dobrze wiedział, że od odejścia z watahy znacznie podupadł na kondycji. Nie był tym samym silnym, pełnym wilkiem jak wcześniej, te czasy minęły. Teraz był słaby, trudno mu było coś upolować, ba, nawet ze zbieraniem ziół miewał problemy. Nie tylko wiek dawał się we znaki, jego trudna podróż odcisnęła swoje piętno na niegdyś pięknym wilku i tak szybko nie pozwoliła zatrzeć swoich śladów. Ale Yirowi zależało, by wrócić do siebie. By stać się na nowi tym, kim był wcześniej. I właśnie ta determinacja przekonała go, by walczyć o swoje i za nic się nie poddawać.

Chociaż czy to była determinacja? 

– Trudno powiedzieć. 

A chociażby desperacja? 

– Już chyba bardziej. 

No to jesteśmy w dupie. 

– Całkowicie się zgadzam. 

Wilk po raz kolejny spojrzał na monumentalną górę, jaka widniała tuż przed nim. Chciał się na nią spiąć, to był jego obecny cel, którego kurczowo się trzymał jak tonący brzytwy. 

Myślisz, że damy radę? 

– Na mózg ci padło?

środa, 13 października 2021

Od Yira - "Nie sądziłem, że się uda"

Nie powiem. Nie sądziłem, że się uda.

Ale zacznijmy od początku. Pamiętacie, kiedy z Paksem odeszliśmy w długą, prawda? Paki był... niezdrowy. Właściwie to go tu w ogóle nie było, została tylko pusta muszla, którą postanowiłem się zająć. Po prostu za bardzo kochałem tego nieznośnego rudzielca, by go zostawić. Dlatego odeszliśmy we dwóch. I podczas gdy ja sądziłem, że nie żyje i nic mi po nim nie zostało, wielu wciąż uważało, że Paki żyje. Śmiałem się im w twarz. "Tak, żyje," mówiłem, "ale to tylko jego ciało. Jego już nie ma." Bolało mnie to, ale to były żywe fakty. Nie mogłem nic z tym zrobić. Zostałem sam. Nikomu nie pozwoliłem siebie wspierać.

Uważałem, że tak już zostanie zawsze. Paki będzie nieobecny, a ja będę za nim łaził, tak jak w sumie zawsze łaziłem. Ale tym razem to ja się będę o niego troszczył, a nie on mną. No cóż, jak to mówią, los różne ścieżki plącze. Ja byłem martwy i wróciłem, czemu nie miało udać się to Pakiemu? Ale to jakoś do mnie nie dotarło. Nie docierało do mnie, że ta sama siła, która mi go zabrała, to ta, która go do mnie przyniosła, a potem pozwoliła mi zostać. Byłem zbyt zaślepiony żałobą, by to zauważyć. Po prostu byłem ślepy. Świat stracił na znaczeniu, pozostałem tylko ja i moje złamane serce. Paksa tu po prostu nie było.

Chcecie wiedzieć, co się zmieniło? Dobra, opowiem wam. W sumie zaczęło się od tego, że Paki sobie nagle obrał moczary jako następny punkt tych bezsensownych, ślepych podróży. Oczywiście polazłem za nim, bo co miałem lepszego do roboty? Nie mogłem go zgubić. Za dużo razem przeszliśmy, żebym zostawiał go z tak banalnego powodu jak przełażenie przez moczary. No i jak tak sobie szliśmy, mój bandaż, którego postanowiłem nigdy w życiu nie zdejmować, zmoczył się do tego poziomu, że po prostu odpadł. Moja blizna została ujawniona światu. Wtedy już się tym nie przejmowałem, szczerze mówiąc miałem głęboko w pompie, co się dalej stanie. Zawsze bałem się symbolu ciemności, jaki widniał wśród blizn pozostawionych przez ludzi. Ale teraz? Miałem to gdzieś. Tu był tylko Paki, a i tak był nieobecny duchem. Dosłownie.

Po jakimś czasie, gdy już całkowicie przyzwyczaiłem się do blizny, znaleźliśmy (czy raczej ja znalazłem) rannego skrzydlatego wilka. Jako były pomocnik medyka nie mogłem mu nie pomóc, więc zabrałem go do tymczasowego schronu i wyleczyłem rany. Na początku się mnie bał, dobrze wiedziałem, dlaczego. Widziałem to w jego oczach. Ale mi to było obojętne. Pokierowałem go tylko do Srebrnego Chabra, bo wiedziałem, że tam znajdzie odpowiedni dom, gdzie będzie mógł odpocząć i przygotować się na powrót do swojej rodzinnej watahy, o ile się na to zdecyduje. Nawet nie zdążyliśmy porządnie pogadać, kiedy Paki mi uciekł i musiałem już za nim gonić. Tyle było ze spotkania ze skrzydlatym.

Po tym spotkaniu zacząłem na poważnie się interesować, czym jest moja blizna. Reagowała na moje myśli, potrafiła się nawet świecić, gdy korzystałem z mocy heptagramu. Dziwne uczucie, chociaż przyjemne. Czułem potęgę, jaka płynęła z symbolu, powoli przestawałem się bać. Ta blizna wróciła mnie do żywych. Bez niej bym tu się nie pojawił. Teraz, gdy widziałem ją na oczy, w pełni to do mnie docierało.

I właśnie wtedy mnie oświeciła jakże wspaniała myśl, której zarówno się bałem, jak i pokładałem w niej całą swoją nadzieję.

Skoro blizna przywróciła mnie...
To może przywróci też Paksa?
Zrobić mu taką samą?
Skrzywdzę go, ale może będzie to tego warte?

Czułem zarówno dreszcze strachu, jak i szczęścia. Znacie to uczucie? Kiedy odkrywacie nową, wspaniałą rzecz, która może wszystko odmienić, ale boicie się, że będzie na odwrót i wszystko się spierdoli? Nie no, na pewno znacie. Przynajmniej połowa z was to zna. Wizja odzyskania Paketenshiki była tak piękna, że wydawała się zaledwie fałszywym snem. Ale z drugiej strony co miałem do stracenia? Pakiego? Jego już nie było. A jak zginie i ciało, to wreszcie będę mógł zginąć ja.

Zrobiłem więc to. Przygotowałem sztylet, przypomniałem sobie zaklęcia, które potem zapisałem na kartce. Czy tam na liściu. To drzewo i to drzewo. Przygotowałem odpowiedni ołtarz, podobny do tego z moich najstraszniejszych koszmarów. Nie byłem pewien, czy to dobry pomysł, w końcu pamiętałem, co stało się ze mną. Oszalałem. Ale, bies to brał! Zabiłem siostrę, potem tego żałowałem, to będzie też z Pakim. Szczerze to mam już na to wywalone.

Przywiązałem swojego ukochanego rudzielca linami do ołtarza, żeby przypadkiem mi nie uciekł. Musiałem być ostrożny. Rzuciłem na sztylet zaklęcia, wykorzystując swoją nowo nabytą moc. W sumie nie nowo nabytą. Zawsze ją miałem, tylko bałem się ją wykorzystać. Sztylet zaczął świecić, zaklęcia zadziałały.

Czułem ból równy Pakiego, kiedy słyszałem jego przeraźliwe krzyki. Ale nie mogłem nic zrobić. Łapa poruszała się samodzielnie. Czerwona, świeża krew, której zawsze tak bardzo się brzydziłem, gdy wylatywała z czegokolwiek innego niż ryby, teraz moczyła mi futro i w ogóle tego nie czułem. Po prostu było cieplej. I mokro pod tylnymi łapami, pod którymi powoli pojawiała się śmierdząca trupem kałuża. Wrzaski Paketenshiki nic dla mnie nie znaczyły, były czymś naturalnym, czymś, czego można było się spodziewać podczas takiego zabiegu. Mój umysł tego nie rejestrował. Tak jak rozdzielającego się rudego futra, spod którego wychodziło czerwone mięso. Świeże, opływające życiem. Prawdziwym życiem. Mięśnie poruszały się, ściskały, wszystko było widać w cięciach. Z każdym spięciem z rany wylatywały kolejne krople posoki. Nie wywierało to na mnie wrażenia. Ani to, ani żółte, zapłakane oczy, błagające mnie, bym zaprzestał te tortury. Czułem, jak się we mnie wpatrują, oskarżając o zdradę i stracenie zaufania. Nic nie mogłem zrobić.

Accipere eum in domum suam, matrem – wyszeptałem, wyciągając zakrwawiony sztylet z zakrwawionej rany.

Paki na moment przestał się ruszać. Chyba go zabiłem. Nie, jednak nie, klatka piersiowa wciąż się poruszała. Musiałem go rozwiązać, cokolwiek się stanie dalej, będzie to wola Matrony. Chociaż wyskoczenia w górę oraz przysiadu na styl ludzki się wcale nie spodziewałem.

– Pojebało cię, kurwa?! – wrzasnął na mnie Paki, jego oczy w pełni świadome. Żywe. Wściekłe, skrzywdzone, ale żywe.

Czułem, jak kłująca kula igieł zatrzymuje mi się w gardle. Nie mogłem nic z siebie wyrzucić. Nic. Cofnąłem się w szoku, kompletnie nie pojmując, co dzieje się przede mną. Sztylet upadł na ziemię, barwiąc trawę krwistą czerwienią. Oto przede mną stał się cud, którego nie potrafiłem zrozumieć. Choć wiedziałem, że nie powinienem. Powinienem się cieszyć, ale... To było zbyt surrealistyczne. Paki był sobą. Wreszcie był sobą. Rozjuszonym jak burza, zranionym, ale sobą. O Matrono, o Ojcze, dzięki wam obu!

– O chuj – wyjąkałem wreszcie, gdy kłująca kula przestała mi się tak rozpychać w tchawicy. – Nie sądziłem, że się uda. Paki, wróciłeś!

<CDN albo koniec, standardowo nie wiem xD Może Paki to weźmie>

Nowi członkowie!

Paketenshika - wychowawca szczeniąt

Yir - pomocik medyka

Witajcie w domu, Chłopcy!

sobota, 31 lipca 2021

Od Agresta CD Yira - "Artefakt"

I tak oto zakończyła się historia...
Co? Nie usłyszeliście ni słowa z gromady zakończeń, tych szczęśliwych, tych napawających nadzieją, czy tych tragicznych, które niczym ostatnie opuszczenie kurtyny powiadamiają głodnych dalszej części widzów, że opowieść zamknięta została z należytym hukiem, wybrzmiała jak uroczysty wystrzał z salwy na pogrzebie jednego z tysięcy?
Wiecie... ja też nie. Nie, nie usłyszałem i nie zobaczyłem niczego. Jakbym był tylko nic nieznaczącym elementem puzzli, które da się ułożyć jak tę kostkę czekolady z matematycznej łamigłówki... no, tę, którą po umiejętnym przecięciu i ponownym złożeniu można zubożyć o jeden kawałek tak, by nikt nie zauważył, że w ogóle czegoś tam brakuje.
Jak się towarzysz czuje, towarzyszu Agreście, jako najmniejszy pionek w grze, którego z jakiegoś powodu nie wystawiono na zbicie by chronić króla?
Ach, bardzo ciekawe uczucie. Doprawdy, trochę jak na wczasach, trochę jak po sytym obiedzie... co ja do cholery wygaduję.
Do zobaczenia, Yir. Do zobaczenia, jeszcze dziś mógłbym jak echo powtarzać tamte słowa sprzed lat. Wierzyłem jak dziecko, że to czasowa rozłąka, że kiedyś, gdy przemierzysz świat wzdłuż i wszerz (co innego można robić poza terytorium naszej watahy?!), Twoje kroki skierują się w końcu w jedyną słuszną stronę i jeszcze się spotkamy.
Tak naprawdę nigdy nie przestałem w to wierzyć. Tak jak w to, że nasza medyk, Etain, wciąż żyje i po prostu wędruje po zamorskich krajach, ciesząc się swoją emeryturą.
Tak naprawdę cały czas czekam.

piątek, 23 lipca 2021

Odchodzą!

Paketenshika - powód: śmierć

Yir - powód: podróż na obczyznę

Tak szybko pożegnać dwójkę przyjaciół?
Dla przyszłych członków dwa imiona zniknęły z listy stanowisk.
Dla starych bezpowrotnie odeszła cząstka świata.

Od Yira - "Umierać - to nic; strasznie jest nie żyć"

– Byłeś kiedyś w sytuacji, gdzie... gdzie śmierć wydawała się najlepszym rozwiązaniem? Nie dlatego, że miałeś dość życia i problemów z nim związanych, tylko dlatego, że wiedziałeś, co czeka cię na końcu i dlatego wolałbyś śmierć.

– Nie zabiję cię, Paki. – Po policzkach atramentowego wilka spływały łzy. Nadszedł dzień, na który absolutnie nie był gotowy.

– Szkoda... – Wymawiający te słowa basior był tak bardzo nienaturalnie spokojny. Uśmiech, który nie znikał od dobrych kilku dnia, nadawał mu wyglądu trupa. I w pewnym sensie niestety nim był. – W takim razie zabierz mnie gdzie indziej. Gdzieś z dala od chabrów. I Shików.

– Pójdę z tobą.

Na pojedynczą chwilę, na jedną, jedyną sekundę oczy Paketenshiki stały się jakby obecne. Żywe. Patrzył na swojego ukochanego, a nie gdzieś w nieodkrytą przestrzeń, a w jasnym złocie chowały się smutek i wdzięczność.

– Dziękuję.

I martwa obojętność na powrót zagościła na twarzy rudzielca, przystrojona dodatkowo trupim, bezbarwnym uśmiechem. Pomocnik medyka zapłakał gorzko. Oto minęła ostatnia minuta spędzona ze swoim najdroższym, kiedy ten jeszcze zamieszkiwał to wilcze ciało.

⫷⫸

Gdy ciemność opatuliła tereny watahy Srebrnego Chabra, Yir zawiązał wokół Paketenshiki sznur, by zabrać go z dala od domu. Na zewnątrz nory czekała na niego rodzina. Wayfarer. Pinezka. Skinka. Dziewczyny płakały, po cichu, by nie zbudzić śpiących w okolicy wilków, jednak młody Wayfarer nie był w stanie wypuścić z siebie ani jednej łzy. Ale chował się pod kapeluszem, widoczny był tylko czarny guzik nosa. Symbol wewnętrznej rozpaczy, jakiej młodzieniec jeszcze nigdy nie doświadczył. Atramentowy wilk czuł się całkiem podobnie, sam nie był w stanie płakać, choć pojedyncze łzy wciąż jakoś znajdywały się na już i tak mokrych policzkach.

Zendayafiri pożegnała swoich rodziców, każdemu z nich podarowując własnej roboty wisiorek. Yir był wdzięczny. Paketenshika tylko uśmiechał się martwo, nawet nie zauważając obecności swojej ukochanej córki. Citlali przytuliła ich obu, nie mogąc powstrzymać łez, po czym schowała się w norze. Nie potrafiła znieść widoku martwego taty i odchodzącego ojca.

Skinterifiri przez długi czas obejmowała swojego starszego braciszka, z którym spędziła praktycznie całe swoje życie. Wyszeptała słowa pożegnania, mimo że Paki nie był w stanie jej usłyszeć, a ona doskonale o tym wiedziała. Nie chciała jednak go puścić od tak, bez jakiejś modlitwy. Obiecała mu, że jeszcze się spotkają, że to nie koniec. Że zawsze będą rodzeństwem, a szlaki ich dusz jeszcze nie jeden raz się przetrą. Choć możliwość ponownej inkarnacji przez duszę Paketenshiki była niezwykle mała, biorąc pod uwagę, że uciekła gdzie indziej niż do zaświatów. Żadne z tu obecnych nie chciało jednak w to wierzyć.

Wayfarer się nie odzywał. W milczeniu podszedł do swojego taty, pierwszego wilka w jego życiu, który był mu bliski. Jedynego, który zajmował tak ogromną część jego serca. Podczas gdy Skinka i Pinezka pozostały z tyłu, w norze, on towarzyszył swojemu tacie i jego partnerowi w podróży poza tereny watahy Srebrnego Chabra. Milczący niczym duch, a jednak w pełni obecny. Podpierał Paketenshikę, gdy ten tracił równowagę, usuwał przeszkody spod jego nóg. A gdy wreszcie trójka basiorów znalazła się na rozstaju dróg, podniósł czerwone oczy, całe błyszczące krystalicznie w blasku księżyca i zwrócił się w stronę swojego najdroższego opiekuna.

– Żegnaj, tato.

Uścisk, jakim się podzielił, był o wiele cieplejszy niż kogokolwiek innego. Był to uścisk syna, który w tym momencie tracił najcenniejszą w całym swoim życiu rzecz. Brązowy wilk przez długi czas przytulał osobę, która pomimo braku wspólnych genów była jego ojcem i tatą, opiekunem i najważniejszym wsparciem w trudnych życiowych chwilach. Więź, która łączyła tych dwóch była o wiele mocniejsza niż wielu sobie wyobrażało i dopiero w tym ostatnim momencie, kiedy niebyt odebrał Paketenshikę z łap rodziny, zostawiając tylko pustą skorupę, więź ta ukazała się innym w pełnej swojej okazałości. Wreszcie została uroniona pojedyncza łza. Kto wie, czy nie jedyna w całym życiu podróżnika.

– Żegnaj, Yirze. Będę za wami tęsknić.

– Bywaj, młody. Trzymaj się. Dla siebie i dla Pinezki. – Yir próbował się uśmiechnąć, jednak ból, z jakim się to wiązało, nie mógł zostać pokonany. Pozostał więc przy ponurej minie i tylko przytulił podopiecznego swojego ukochanego. Krótko. Po męsku. – Pamiętaj o swojej rodzinie, gdy będziesz podróżował zimą.

– Moja rodzina umarła. – Wayfarer ukradkiem spojrzał na stojącego nieruchomo Pakiego.

– Nie, Way. Twoja rodzina to nie tylko Paki. To także Nere'e i Skinka. I każda osoba, jaka stanie ci się bliska w trakcie twojego życia. I... jeśli mogę... chciałbym cię prosić o jedną rzecz.

Wayfarer przytaknął w ciszy. Atramentowa łapa oparła się o brązowe ramię.

– Wracaj każdej wiosny do watahy Srebrnego Chabra. Dla Pinezki, by nie została sama. Zaopiekuj się nią. Dopóki nie dorośnie. Zrobiłbyś to dla nas? Dla Pakiego?

Kolejne przytaknięcie, powstrzymujące w gardle łzy. Yir poszedł dalej, ciągnąc za sobą już-nie-Paketenshikę, a młody basior pozostał z tyłu, na rozstaju dróg, nieruchomy niczym drzewo. I tylko ciche uderzenia kropli o trawę zdradzały, że po brązowych policzkach spływają strumieniem słone, bolesne łzy.

⫷⫸

I tak właśnie zakończyła się przygoda nie jednego, a dwóch wilków, których miłość pokonała śmierć i doprowadziła do wzajemnej śmierci. Jeden z nich umarł, odchodząc, a drugi umarł, zostając. Gdyż nie mogli przepłynąć przez rzekę Styks, zmuszeni byli wciąż zamieszkiwać świat śmiertelników, we dwóch, już na zawsze nierozłączni, związani sznurem, choć nie małżeńskim, puści od środka. Nikt nie wiedział, kiedy zniknęli ani dokąd się udali, więc nikt inny nie mógł już się z nimi pożegnać. Ale to i lepiej. Nie powinni widzieć dwóch żywych trupów, złamanych od środka, których nawet śmierć nie chce przyjąć. A to może być właśnie najgorszy los na zakończenie swojego żywota. Nie śmierć. Nie usunięcie się absolutnie z kart historii. Ale po prostu, zwyczajnie, już więcej nie żyć.

<Żegnajcie - Yir>

Cytat z tytułu autorstwa Wiktora Hugo

sobota, 10 lipca 2021

Od Yira CD. Agresta - "Artefakt"

Trudno było powiedzieć, żeby miał jakiś plan. Co mógł zrobić, uśmiechnąć się do Agresta, udawać, że wszystko jest w porządku i robić za głupka? Będzie musiał walczyć z Tukukiem, a to straszna wizja, gdy nie masz pojęcia, jakie przeciwności na ciebie czekają. Świat wokół nich zmieniał się z kompletnej ciemności w las potężnych, wysokich na kilkaset metrów drzew, gdy basior usiadł naprzeciwko towarzyszącego mu alfy. Dziwnie było oglądać zmieniający się świat, podczas gdy temperatura, wilgotność oraz zapachy wciąż pozostawały takie same. To pewnie sprawka srok, że pudełko wpływało teraz tylko na ich zmysł wzroku, ale jakoś świadomość tego niespecjalnie była pomocna.

– Zacznijmy od postawienia faktów. Jesteśmy w dupie.

– Powiedz mi może coś, czego nie wiem – ciemnoszary wilk wywrócił oczami. Zupełnie nie po alfowemu, ale trudno się dziwić, że zrzucił na chwilę otoczkę przywódcy, skoro obecnie byli zamknięci w jakimś magicznym pudełku, które planowało ich zabić. Mało kto zachowałby zimną krew. Tym bardziej, że widzi go tylko jedna osoba, której niekoniecznie uwierzą, że alfie zaczęło odbijać.

– No dobra... Siedzimy w środku demona zwanego Tukukiem. Nie w jego brzuchu, jeśli to cię pociesza, po prostu... w środku. A jednocześnie Artefakt nie do końca jest nim. Wiesz, demoniczne sprawy, trudne do ogarnięcia. Jedyny sposób, żeby się stąd wydostać to stoczyć walkę z tym demonem. Ja będę musiał stoczyć walkę – poprawił się, kładąc silny nacisk na pierwszy wyraz tego zdania. – Nie jestem pewien, jaki ty masz udział w tym spotkaniu, ale... – Yir rozejrzał się dookoła, po chwili wracając świadomością do swojego rozmówcy. Jego oczy były smutne, przypominały psa, który zrobił coś złego, a teraz błagał o wybaczenie. A może były smutne w inny sposób, tylko basior tak długo ukrywał swoją tęczę, że zapomniał już, jak wyrażać emocje. – Jeśli uda mi się choć na chwilę otworzyć Artefakt, błagam cię, biegnij w stronę wyjścia. Nie patrz na mnie, nie zwracaj na mnie uwagi, po prostu biegnij i się mógl, żeby ci się udało. Ja mogę zostać, jestem tylko marnym pomocnikiem medyka. Może i też ojcem, ale... przecież to nawet nie jest do końca moja rodzina.

Agrest otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, jednak szybko z tego zrezygnował. Atramentowy szybko zrozumiał, dlaczego. Po jego policzkach powoli spływały łzy. Rozklejał się na myśl, że istnieje szansa, choćby cień szansy, że już nigdy nie zobaczy swojej rodziny. Paketenshiki. Przyjaciół. Był gotowy to poświęcić, ratując innych, tylko czy taka cena nie będzie za ciężka dla jego serca - obawiał się, że odpowiedź brzmi zupełnie inaczej, niż na początku przypuszczał. Ale to chyba był ten czas. Czas położyć potrzeby i życie innych ponad swoje, nawet jeśli strach chwyta swoimi podłymi mackami twoją duszę i raczej już do końca nie puści. Sceneria wokół zmieniła się w jesienny las klonowy. Wszechobecna czerwień przypomniała Yirowi o dawnym domu. O Alasce.

– Cokolwiek by się nie działo, jeśli otworzy się przejście, uciekaj. Mnie zostaw z tyłu. Jesteś alfą, musisz zaopiekować się watahą. – Basior wziął głęboki wdech, by kotłujące się w nim emocje nie wzięły góry i się nie rozkleił na oczach kogoś, kto był w jego oczach co najmniej dobrym znajomym. – I jeszcze jedno. Jeśli się stąd wydostaniesz... GDY się stąd wydostaniesz, a jeśli mi się nie uda... Idź do Pakiego i powiedz mu... – Łzy pociekły bardziej, zmieniając się w strumień, choć głos pozostawał nieporuszony. – Powiedz mu, że go kocham i żałuję, że nigdy nie udało nam się wziąć ślubu.

Niekomfortowa cisza zapadła między dwoma ofiarami Artefaktu. Cisza w lesie? Ach, no tak. Przecież ten las klonowy nie wydaje dźwięków, nie ma zapachów. To tylko iluzja. Podobna do tej, że kiedyś wydostaną się z tego przeklętego miejsca. Ale cóż mieli zrobić więcej, niż powiedzieć "Nadzieja umiera ostatnia" i iść przed siebie, w poszukaniu Tukuka i lub wyjścia z pudełka.

Yir szczerze mówiąc nie miał pewności, czy uda im się znaleźć tego demona, szybko też okazało się, że wcale nie jest jedyny.

– Jaka jest szansa, że znajdziemy Tutuka? – zapytał szary basior, gdy przeskakiwali nad murkiem odgradzającym dwa pastwiska dla bydła.

Po zadaniu tego pytania sceneria jak na zawołanie się zmieniła, przeobrażając się ze słonecznej, zielonej łąki w mroczne korytarze, gdzie nawet wilczy wzrok nie wystarczał do widzenia dalej niż kilka metrów. Puste ściany, wszystkie jednolite, pokrywała błyszcząca maź, spływająca powolnie strumyczkami z sufitu. Wilki podświadomie wiedziały, że wcale nie była to woda. Zimno otoczyło ich równie nagle co ponury beton, powodując ataki dreszczy oraz drgawek. Łapy stanęły na twardej powierzchni, chropowatej, jednak nie na tyle, by powodować dyskomfort. W dotyku podłoga przypominała gładki kamień. Całe to miejsce było tak nieprzyjemnie jednolite, wszystkie powierzchnie wyglądały tak samo, miały tą samą teksturę, kolor, powietrze wszędzie było tej samej temperatury i gęstości, nawet żywe ciała nie mogły go ogrzać, nie ruszało się wraz z ruchem wilków. To wszystko było tak bardzo nienaturalne, że pomocnik medyka poczuł wirowanie w głowie, a obraz przed oczami zaczął stawać na głowie. Nawet był gotowy zwymiotować, gdyby nie powstrzymała go Variai.

~ Trzymaj się, Yir. Tukuk zauważył, że się wyrwaliście. Zaczął wysyłać odłamki siebie, żeby was zabić. Musicie walczyć!

– Zabić?! – wrzasnął atramentowy, nieświadomie robiąc to na głos, czym zwrócił uwagę towarzysza. – Tukuk próbuje nas zabić. To pierwsza nasza okazja.

– Okazja na co? Na śmierć??

– Na walkę, do diaska! – Coś w umyśle basiora się przestawiło. Miał ochotę skoczyć alfie do gardła i po prostu wyrwać mu tchawicę. Nie udusić. Wyrwać kawałek szyi, żeby sam zdechł pod jego łapami, podczas gdy on triumfuje. Bo nikt nie ma prawa go kwestionować. Nikt nie ma prawa go tak traktować. Nie ma prawa... nie ma prawa go... poniżać?

To nienormalne. Agrest jest w takim samym szoku jak on, nie próbuje go poniżać. Dlaczego chce go zabić? Czyżby...? Nie. To niemożliwe. Nie. Nie. Nie!

Jego obawy rozwiało warczenie wydobywające się gdzieś z ciemności. A na ich miejsce wskoczyły kolejne, mieszające się ze strachem. Dupa, dupa, jasna dupa i ciemna dupa, śpiewała jego dusza, dobrze wiedząc, co wydaje ten dźwięk. Znaczy, nie dokładnie co, nikt nie wiedział, jaką formę mógł przybrać Tukuk, ale to był Tukuk bez dwóch zdań. I być może nie mając żadnego doświadczenia z tą istotą obaj powinni uciekać, szukać schronienia, sposobu, by wrócić do części pudełka imitującej prawdziwy świat. Ale chcieli okazać się odwagą, chcieli walczyć. Mogła to jednak być też głupota, może chcieli zobaczyć, jaką formę przybrał ten cały Tukuk. A może, co najbardziej prawdopodobne, zawładnął nimi strach i zwyczajnie nie byli w stanie się ruszyć. Cokolwiek to było, podświadomie wiedzieli, że pożałują, że nie wzięli nóg za pas.

Z ciemności powoli wyszła karykatura wilka. Stworzenie niczym jakiś połamany pająk sunęło do nich na zbyt długich, nienaturalnie wygiętych kończynach, pokrytych krwią. Świeżą, zaschniętą, starą krwią, do wyboru do koloru. Stawy wyginały się w sposób teoretycznie niemożliwy, łapy rozkładały się we wszystkie strony, krzywo, chybotliwie, niezdolne do jednolitego, stabilnego ruchu. To coś naprawdę wyglądało jak nielegalne dziecko jakiegoś wilka i pająka, wyrzucone do ścieków, bo było za brzydkie, żeby własna matka je kochała. Szara skóra przyklejała się do kości, pokazując żebra i cały kręgosłup tak wyraźnie, że uczniowie kierunku biologicznego mogliby się na tej abominacji uczyć anatomii szkieletu kostnego. I tylko szkieletu, bo wnętrzności, całe jelita, żołądek, wszystko, co powinno być w środku ciała, gdzieś zniknęło, zostawiając paskudne wcięcie tuż za linią żeber. Gorzej jak chart. Ogona także nie było, a przynajmniej jego skóry, bo kości, pokryte krwią i resztą cokolwiek-trzymało-kości-ogona-razem, sterczały do góry jak taka zdeformowana, biologiczna antena. Może więźniowie artefaktu znieśliby ten widok, gdyby nie głowa karykatury, na tyle duża w porównaniu do reszty ciała, że trzymała się najbliżej podłogi, niemal uniemożliwiając ruch łopatek. A raczej uniemożliwiałaby, gdyby łopatki nie wykonywały skrętów ponad 180 stopni, prawie rozrywając cienką jak pergamin skórę.

Głowa mogła wydawać się normalna tylko z daleka. Nieobecne oczy zastępowały czarne dziury czaszki, z których okazjonalnie wypełzała jakaś pojedyncza, przerośnięta larwa muchy, a krew nieustannie ściekała stabilną stróżką. Uszy sterczały do tyłu sztywno, wyraźnie niezdolne do ruchu, kształtem przypominając brzydkie, cienkie trójkąty, zupełnie wybrakowane z futra. Pysk był jednak najgorszy. Pysk albo dwa, bo tam, gdzie powinien być wilczy pysk, usta otwierały się na cztery. Lewa strony wyciągała się w lewą stronę niezależnie od prawej, na bok jak szczękoczułki pająka i jednocześnie otwierała się w ten sam sposób, co naturalna czaszka. Z prawą było to samo, tylko że wyginała się w stronę prawą. Język też dzielił się na pół. Zęby... Tylko krew pokrywająca niemal cały pysk zdawała się być jednolita, jednolicie rozpryskana i ściekająca w dół, zgodnie z grawitacją, tworząc wielkie, gęste, nigdy nie spadające krople.

Stworzenie zbliżało się do nich. Powinni uciekać. Powinni...

Skrzek stworzenia, nic naturalnego, niemożliwego do określenia (choć ludzie porównaliby to z krzykiem pterodaktyla), wyrwał dwójkę z letargu. W ostatnim momencie odskoczyli, gdy potwór już miał się dobrać do jednego z nich. Puścili się sprintem przez korytarz, w jedyną możliwą stronę, jaką mieli do wyboru, nieświadomi, że właśnie zaczęła się walka o życie w przeogromnym labiryncie. I to nie stworzenie stanowiło dla nich największe zagrożenie, nie ono było wysłaną częścią Tukuka, tylko właśnie labirynt. A sposobem na wygranie było nic innego jak wydostanie się z tego pierwszego kręgu piekła.

– Kurwa! – wypalił Yir, gdy natrafili na pierwsze rozwidlenie. Nastąpił czas pierwszych decyzji. Rywalizacja czy współpraca? Lewo, prawo, czy dalej przód? – Kurwa...

<Agrest?>