Samotne, zimne noce zawsze były najgorsze w oczach dwóch kochanków. Ostatnimi czasy Yir musiał spędzać całe dnie w jaskini medycznej i rzadko z tej racji wracał do domu. Paki z kolei nie miał po co wychodzić, gdy tylko załatwiał swoje obowiązki od razu wracał do nory i nie wyściubiał z niej nawet czubka nosa. Para żyła oddzielnie, ledwo się widując, a i tak w ciągu tych krótkich chwil nie mieli jak się do siebie za bardzo odezwać. Następowało krótkie przywitanie i od razu kontynuowali swoje niepowiązane istnienia, bez żadnych nowych wspomnień ani ciekawych przygód, które kiedyś przecież były podstawą ich związku. Poznali się na takowej, na jeszcze innej wyznali sobie miłość, a później... Co było później? Gdy zamieszkali razem jako para przygody gdzieś zniknęły. Nie było wypraw za granicę watahy, dziwnych spotkań z nadprzyrodzonymi bytami, oglądania zupełnie innych widoków, ryzykowania głupio życia dla siebie nawzajem. Z początku ten spokój wydawał się po prostu przyjemny, można było złapać oddech, przyklapnąć sobie i w spokoju pooglądać, jak białe, puchate owieczki gonią się na błękitnych halach. Jednakże po czasie brak takich odskoczni od normalności spowodował, że związek ten stracił swój cudowny smak, stał się szary i jałowy, w żaden sposób nie przypominając tego, czym był na początku. Kiedyś patrząc na ten związek widziało się cudowny tort przystrojony tęczami i owocami, którego środek złożony był z barwnych ciast o pięciu różnych smakach, a lukier na szczycie zmieniał kolor w zależności od kąta, z którego się na niego patrzyło. Nie był nudny, zajadało się go z przyjemnością i z niecierpliwością czekało na kolejny kawałek, który mógł mieć zupełnie inny smak. Teraz małżeństwo przypominało podawany nieustannie od dwóch tygodni czerstwy chleb, z którym nawet nie było co zjeść, a smak wyparował wraz z wszelką wilgotnością. Marny, suchy chleb, nieciekawy w żaden sposób, od którego wszyscy woleli by choćby plasterek ogórka. A do tego wszystkiego ten chleb był teraz pokruszony i niezjadliwy.
Para szczerze obawiała się o przyszłość swojego związku. Jeśli sprawy dalej będą podążały tym tokiem, małżeństwem zostaną tylko na papierze, a w rzeczywistości daleko im będzie nawet do dobrych znajomych. Możliwość ta wisiała nad nimi jak chmury burzowe gotowe w każdym momencie runąć wodospadem deszczu, a deszczem byłyby łzy obu samców, na których wreszcie zwalił się ciężki głaz prawdy. Najbardziej świadomy był tego Yir. Po znanych niektórym wydarzeniach był już tym myślącym trzeźwiej, bo musiał nieraz myśleć za dwóch. Wpłynęło to w znacznym stopniu na to, jak podchodził do różnych spraw. I sprawa z małżeństwem nie była wyjątkiem.
Pomimo że nie powinien, wziął urlop od swojej roboty na parę dni. Delta wyraźnie chciał go zatłuc na miejscu, ale ponieważ nie zapowiadało się na jakąkolwiek epidemię pozwolił ujść mu z życiem. Yir korzystając z okazji czmychnął z jaskini medycznej i udał się prosto do rodzinnej nory, w której z pewnością czekał na nic konkretnego ten rudy lis, do którego zawsze ciągnęło serce. Trzeba było go z tamtąd wyciągnąć, by nie gnił w samotności, a może przy okazji poczują też ten zapomniany, ukochany smak przygody. Już samo przeprawienie się przez granicę Watahy Srebrnego Chabra będzie przygodą... ale tym na razie nie trzeba było zawracać sobie głowy.
– Niech będzie błogosławiony ten dom – wyrecytował z automatu Yir, przechodząc przez próg własnej nory. – Paki, wróciłem. I zgadnij co! Mam urlop! – Szczęśliwym krokiem skierował się ku sypialni, gdzie chciał zostawić swoje rzeczy. W głównej izbie minął rudzielca. – Wpadłem na pewien pomysł. Opowiem ci go, jak się rozpakuję.
Basior zabrał się do rozkładania małych paczuszek z lekami i ziołami we własnym schowku koło sypialni. Każde z zawiniątek miało swój własny kolor sznurka, symbolizujący, co znajduje się w środku. Wbrew pozorom takie barwione sznurki wcale nie trudno było zrobić, szczególnie dla kogoś, kto znał się na roślinach i ich właściwościach, tym samym w norze Shików kolorowe przedmioty wcale nie były rzadkością. Do schowka trafiły też butelki oznaczone odciśniętymi w glinie symbolami. Oczywiście, w Watasze Srebrnego Chabra nikt logicznie myślący nie widział potrzeby oznakowywać leki i zioła, w końcu jak sam zrobiłeś to wiesz, co w czym jest, ale Yir lubił swój własny porządek. Chciał też częściowo pamiętać o swojej rodzinnej watasze, w której właśnie stosowano takie praktyki. Schowek był uporządkowany lepiej niż papiery w jaskini wojskowej, chociaż miał też parę bezsensownie leżących śmieci, takich jak kolorowe piórko, zasuszony, stary kwiat i kawałek brązowej szmatki z materiału łudząco podobnego do szala Pakiego. Do tego doszły niedawno białe piórko, opalony kamyk i część bandaża z paroma kroplami zaschniętej krwi. Atramentowy basior uśmiechnął się na widok tych niepotrzebnych śmieci, ucałował szmatkę i zamknął drzwiczki od schowka.
– Paki? – Yir zwrócił na siebie uwagę męża siadając koło niego. Paketenshika jeszcze przez moment był nieobecny, z umysłem dosłownie pełzającym gdzieś wśród chmur, ale dość szybko się ogarnął.
– O, Yir. Kiedy wróciłeś?
Pytanie oczywiście zabolało, bo kogo by nie wzruszyło, że ich partner nie pamięta rzeczy sprzed dosłownie chwili. Ale medyk starał się być cierpliwy i wyrozumiały.
– Minutę czy dwie temu, jeszcze się zdążyłem wypakować. Wiesz, wpadłem na pomysł, żebyśmy może, wiesz, razem gdzieś wyskoczyli? Poszli na jakąś wyprawę tak jak za dawnych czasów, pozwiedzali, pozabawiali się. Dawno nic takiego razem nie zrobiliśmy.
– Teraz, w tym okresie? Yir, przecież granice są zamknięte – Zaskoczone złote oczy Pakiego skierowały się ku Yirowi. Policzki atramentowego basiora zaczęły nieznacznie piec, zarówno ze wstydu, jak i z spoglądania na to płynne złoto. Kiedy ostatni raz miał szansę zobaczyć z tak bliska te oczy?
– Wiem... – odpowiedział, nieznacznie przeciągając ten wyraz. – Ale tak dawno nigdzie nie byliśmy. Nie będzie tak trudno przedostać się przez granicę, może i zostaniemy zbesztani po powrocie, ale przecież nic poważnego się nie stanie, nie? Ja po prostu... chcę spędzić trochę czasu z tobą.
– Przecież jesteśmy razem. Szykuj wodę na herbatę, zrelaksujemy się...
– Nie, Paki – basior stanowczo przerwał, surowym wzrokiem patrząc na rudzielca. – Nie chcę zwykłej pogawędki przy herbacie i przytulania w ciągu nocy. Nasza znajomość zaczęła się od przygód. Nasza relacja zaczęła się od przygód! I chcę spędzić z tobą jeszcze jedną przygodę, bo... kto wie, czy będzie jeszcze inna szansa.
Paketenshika chyba rozumiał, bo teraz ze smutkiem wymalowanym na twarzy milczał, czytając mimikę partnera. Oboje znali swoją sytuację, już nie jeden raz umarli, a potem wyrwali się z tańca śmierci, więc teraz widmo Kostuchy tak naprawdę śledziło ich każdy krok, gotowe zabrać dusze tych odmawiających umrzeć wilków. W obecnej sytuacji, gdzie umierali niewinni, a niektórzy nawet znikali bez śladu, to prawdopodobnie tylko kwestia czasu, zanim ich też wreszcie dosięgnie od dawna przeciągane przeznaczenie. Nie tak długo po swoim dojściu do Watahy Srebrnego Chabra Paki został stratowany przez stado przerażonych jeleni i z podstępu jakiejś tam bogini śmierci czy czegoś pojawił się w Zaświatach, gdzie spotkał Yira. Yir z kolei umarł już wiele lat temu w swoich rodzinnych stronach i czekał na swoją przeprawę, która nie zdążyła nadejść, gdy ponownie pojawił się wśród śmiertelników. Potem umarło się im jeszcze parę razy, raz mieli odejść z watahy i nigdy nie wracać... Wszystkie te ważne sytuacje w życiu wiązały się z przygodami. I ze śmiercią. Być może umrą na swojej ostatniej przygodzie, ale przynajmniej będzie to przygoda, a nie gnicie w miejscu, w tej samej od wielu tygodni rutynie, której nic nie potrafi przełamać. Umrzeć na stałe podczas wyprawy. Byłoby to idealnym końcem ich burzliwych żyć, nawet jeśli nikt nie pochowałby zimnych, wilczych ciał. Co z tego? Nażrą się tym kruki i może wreszcie udławią.
– Daleko chcesz iść? – pytanie zostało wypowiedziane tak cicho, że Yir ledwo zdołał je usłyszeć.
– Się zobaczy. Zależy, jak nas nogi poniosą.
—⁐—
Ku szczeremu zdziwieniu obu basiorów przedostanie się przez granicę, która akurat nie sąsiadowała z żadną watahą, wcale nie było takie trudne. Na szczęście nie zamierzali się mijać z sąsiadami, więc być może powrót będzie tak samo prosty. Dalsza droga była czystą przyjemnością, dosłownie długim spacerem, podczas którego para wreszcie mogła pogadać od serca. Mówili o wszystkim, co od dłuższego czasu leżało im na sumieniu, a czego nie mogli powiedzieć na głos. Wymieniali się plotkami, informacjami, co działo się w ciągu ostatnich dni, ale przede wszystkim wreszcie mogli opowiedzieć o swoich uczuciach. O wewnętrznym lęku, o poczuciu odcięcia, wypalenia w miłości, o nieprzyjemnym wrażeniu, że jeśli nic z tym nie zrobią, cały związek szlag trafi. Tylko co można zrobić w małżeństwie, by się nie znudziło?
– Fajna ta przygoda. Taka idealna na stare kości – wymamrotał Paki, oglądając zimowe widoki. Słońce odbijające się od grubej warstwy idealnie białego śniegu raziło w oczy, jednak szale zapewniały całkiem dobrą ochronę. Można było bezpiecznie przyglądać się otulonym w puszysty koc drzewom i względnie miękkim poduszkom z zimowego puchu.
– Stare kości? Nawet mnie nie irytuj. Ciała ci się pomyliły chyba.
Wychowanek lisów parsknął śmiechem. Jak widać nie trzeba wcale dużo, żeby się sobą nie znudzić. Wystarczy raz na jakiś czas udać się na wspólny spacerek, podczas którego zapomni się o rutynowym życiu. Żartowali sobie przez jakiś czas, jednocześnie obserwując otoczenie i nawzajem pokazując sobie ciekawe zjawiska, jakie zaobserwowali. Przykładowo Paki wypatrzył w oddali rublię, która tylko spojrzała się na nich i poszła w przeciwną stronę, kompletnie nie zainteresowana wilczym towarzystwem.
– Zupełnie inna niż nasze rublie. – Rudzielec jeszcze przez jakiś czas obserwował znikającego wśród uschniętych trzcin ptaka. – Tak jakby dziksza.
– No wiesz, masz zupełnie dzikie watahy bez jakiejkolwiek technologii, masz watahy posiadające cały zestaw średniowiecznej broni i masz watahy z robotami.
– Mówisz o C6?
– Widziałeś kiedyś innego cyborga?
Mniej więcej tak właśnie toczyła się rozmowa. O wszystkim i o niczym, nowe tematy pojawiały się i znikały jak morskie fale popychane wiatrem, do starych czasami wracano, czasami się ich całkowicie zapominało. Przede wszystkim było przyjemnie, pierwszy raz od naprawdę dłuższego czasu Yir i Paki mogli zgodnie powiedzieć, że jest przyjemnie.
Yir nawet stwierdził, że mogłoby być jeszcze przyjemniej.
– Pamiętasz naszą przygodę ze słoneczkiem? – zaczął kolejny temat, dyskretnie używając kryptonimu, jaki służył im do mówienia o Zuvie.
– Ta... Była całkiem szalona. Właściwie najbardziej szalona, jaką mieliśmy. Na niej zobaczyłem po raz pierwszy twoje oczy i wyznaliśmy też sobie miłość.
– No... A pamiętasz, jak się skończyła? – Atramentowy basior sugestywnie przysunął się do partnera, opierając się o jego ramię.
– Reprymendą od całej mojej rodziny... – Paki zwrócił uwagę na psotne płomyki świecące w tęczowych oczach przymilającego się basiora i delikatnie się uśmiechnął. – Ale przedtem zdążyliśmy mieć całkiem bogatą noc. Taką przyjemną i pełną doświadczeń...
Yir objął Paketenshikę i przytulił do siebie, swój nos przyciskając do nosa partnera. Byli tak blisko siebie, a ich ciała drżały od długo chowanego w środku pożądania, którego jak dotąd nie sposób było zaspokoić. Stykały się ze sobą, nie pozostawiając żadnego miejsca. Obu basiorom zaczęło się robić gorąco.
– Nie chciałbyś tego powtórzyć? Tak dawno tego nie robiliśmy... Tylko raz...
Atramentowy wilk subtelnie zaczął lizać szyję wychowanka lisów, z zadowoleniem czując, że pomiędzy nogami zaczyna coś im obu rosnąć. Szybki, krótki wdech zdradził, jak bardzo rudzielcowi się to podoba. Nie trzeba było już nawet nic mówić, wystarczyło znaleźć dogodne miejsce z dala od wścibskich oczu i mogli zacząć się zabawiać.
Znaleźli jamę pod drzewem, wystarczająco dużą, by mogli tam swobodnie się poruszać. Yir przycisnął Pakiego do podłoża, wyraźnie nad nim dominując.
– Tym razem ja poprowadzę, kochanie – wyszeptał do uszka. – Ty ostatnio wydajesz się taki nie swój.
Przycisnął swoje usta do ust rudzielca. Ich języki z przyjemnością się połączyły. Każdy ruch, każdy krótki oddech przerywający namiętny pocałunek powodował, że ich ciała rozgrzewały się coraz bardziej, gotowe w pełni przejąć inicjatywę ponad umysłem. Pocałunki przesunęły się na szyję Paketenshiki. Basior wzdychał, drżąc przy każdym mokrym nacisku ust partnera, połączonym z intensywnym lizaniem. Yir doskonale wiedział, jak podniecić Pakiego i nie zawahał się użyć wszystkich swoich kart. Westchnięcia przerodziły się w jęki, gdy basior zaczął naciskać biodrami na krocze ukochanego lisa. Członki u obu samców były już całkowicie sztywne. Pora na prawdziwą akcję.
Atramentowy basior powoli wprowadził się do ciała Paketenshiki, z czułością przytulając się do rudego futra. Paki postękiwał, czując wypełniającego go członka, ale nie obawiał się. Yir był ostrożny. Poruszał biodrami powoli, tak by rozluźnić środek rudzielca, jednocześnie wciąż całując wrażliwą już szyję. Szukał punktu przyjemności, bardzo delikatnie wciąż zmieniając pozycję. Aż wreszcie go znalazł, o czym świadczył cichy jęk wydobywający się z ust partnera. Wtedy dopiero basior zaczął poruszać się szybciej, jego członek penetrował odbyt rudzielca, systematycznie uderzając we wrażliwy punkt. Każdy ruch powodował u Pakiego szybki wdech czasem mieszający się z jękiem przyjemności. Ciała były w pełni rozgrzane i błagały o tą odrobinę przyjemności, która już teraz miała swoje początki. Coraz szybszym ruchom akompaniowały jęki, westchnięcia i szeptane imiona. Yir pakował się coraz głębiej, coraz szybciej, pozwalając pożądaniu się prowadzić. Pojawiły się mokre mlaśnięcia, coraz głośniejsze jęki przeradzające się w krzyki. Wychowanek lisów przytulał się ściśle do partnera, nieświadomie sam intensywnie poruszał biodrami, pragnąc poczuć jak największą przyjemność. Większy wilk próbował nadążyć, przyspieszając tempo. Członek Paketenshiki ocierał się o brzuch Yira, gotowy wystrzelić białą mazią w każdym momencie. Sam atramentowy poczuł, że długo nie wytrzyma i stłumionymi okrzykami oświadczył to swojemu mężowi.
Obaj osiągnęli szczyt przyjemności w tym samym momencie, wykrzykując jednocześnie swoje imiona. Odpoczywając po seksie, czuli się nasyceni. Wreszcie zaspokoili swoje spychane daleko w dół potrzeby. Yir leżał na plecach z brzuchem pokrytym białą plamką, oddychał głęboko, starając się złapać oddech. Dawno tak nie zaszaleli.
– Czekaj, wyczyszczę cię – wysapał Paki, pochylając się nad brzuchem drugiego basiora.
Wylizał białą plamę do czysta, podczas gdy Yir obserwował to z otwartym pyskiem. Potem nastąpił ostateczny pocałunek.
– Musimy robić to częściej – wyszeptał medyk, wtulając się w trzy rude kity.
– Nie, bo wtedy nie będzie tak przyjemnie – uśmiechnął się rudzielec.
Ale Yir już nie słyszał. Zmęczenie zaciągnęło go daleko w krainę snów, gdzie gościły kolorowe ptaszki, tęcze i jednorożce. Lis tylko zachichotał, całując swojego partnera w czoło, po czym położył się, opierając o niego głowę i również zasnął, utulony miarowym biciem dwóch rozgrzanych serc.
<Koniec>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz