Po pojawieniu się Almette psy zaczęły się jakby wycofywać. Nie były aż tak odważne, teraz bardziej szczekały niż kłapały, nie ośmielając się zbliżyć za blisko do tego wielkiego, puszystego, zupełnie nieszkodliwego stworzenia. Aż wreszcie Wayfarer zrozumiał o co chodzi. On w oczach psów był nieszkodliwy. Jakiś taki wyrośnięty, ale w kapeluszu, na pewno niegroźny. Ta samica natomiast... To była sztuka. Potwór, do którego nie należało podchodzić. Taka wielka i z zębiskami. Taka dzika. Jakiegoś pantofla można rozerwać na strzępy, ale tego stworzenia nie należało już drażnić. Że też nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy, żeby wdać się w bójkę z miejskimi psami. Tak długo był spokojny i grzecznie usuwał się z pola widzenia, że kompletnie zapomniał, że ma kły i pazury. Zapomniał, skąd się wziął i jak zaczęła się jego pierwsza przygoda. Czy umiał jeszcze walczyć, tego nie wiedział, ale jak wreszcie pokaże zęby może te gnoje się od nich odczepią. Almetka raczej nie będzie wojować, jeszcze za mało do niej docierało, w jakiej sytuacji się znajdują. On natomiast rozumiał. Rozumiał i był gotowy na rozlew krwi. Niech no tylko któryś bliżej podejdzie...
Znalazł się taki "odważny". Nie był nawet największy, ale w oczach miał głośną wściekłość i chęć pozbycia się intruzów ze swoich terenów. Zbliżył się o jeden krok za blisko. Tylko o jeden krok. Way w mgnieniu oka rzucił się na skubańca, celując wpierw w oczy, by być może chociaż ogłupić przeciwnika. Usłyszał za sobą coś w rodzaju cichego pisku zaskoczonej Almette, natomiast psy piszczały już w pełni. Wystraszyły się agresji, jaką wreszcie pokazał ten pedancik, którego przecież nie trzeba było się bać. To coś w kapelutku? Straszne?
I to jeszcze jak.
Wayfarer zapomniał, jaką siłę tak naprawdę posiadał. Zapomniał, że wychowywał się na wojownika i gdy był mały często brał na siebie o wiele większych przeciwników. Jednak jego serce nie zapomniało tej niemal wrodzonej pasji walki. Zęby z lubością zagłębiły się w surowym, żyjącym mięsie, które zatrzęsło się z bólu. Oby cierpiało więcej. Niech cierpi więcej! Basior szarpnął łbem, przewracając psa z nóg. Rozległo się ogłuszające skomlenie z bólu i strachu, psina miała dość. Ojeju, jak mu przykro. On nie miał.
Zdążył jeszcze rzucić małym ścierwem o płot zanim wreszcie oprzytomniał. Krew ściekała mu z pyska mokrymi stróżkami, z kolei kark psa dostał całkowicie czerwonej barwy. Nie. Tam już nie było sierści do barwienia. Podróżnik zdołał oderwać kawałek skóry z pana alfy stada, a obecnie wisiała ona na ostatnim skrawku. Psy pouciekały, pochowały się. Nie chciały mieć do czynienia z tym dzikim czymś, co nawiedziło ich podwórek. Jeszcze ich pozabija i co wtedy? Niech ludzie z bronią się tym zajmą.
Brązowy wilk zwrócił się do swojej kumpeli, która siedziała w miejscu jak wryta, tylko wpatrując się z otwartym pyskiem na to, co właśnie się wydarzyło.
– Czemu to zrobiłeś? – wydukała wreszcie, pewnie nie mając pojęcia, jak podejść do tej sprawy. – Chyba nie mieliśmy się za szczególnie rzucać w oczy i udawać, że jesteśmy psami?
– Chuj im... znaczy się, kij im w oko – Wayfarer wypluł przekleństwo. – Jeśli tak ma wyglądać ta wyprawa to ja się nie będę cackać. Z psami można się gryźć, tutaj to normalne.
– Ale żeby aż tak?
Waf łypnął na nią okiem. Powinien na nią szczeknąć? Chwila. Szczeknąć?
– Hau hau! – szczeknął zupełnie jak pies, wprowadzając Almetkę w osłupienie, a następnie uśmiechnął się niemal jak szczeniak.
Oboje wybuchnęli gromkim, szczerym, pozbawionym trosk śmiechem, na moment zapominając o świrze ze strzelbą czającym się tuż za płotem. Chyba faktycznie przyjemnie jest mieć od czasu do czasu towarzystwo, nawet na podróżach, które czysto teoretycznie powinno się odbywać samemu. Mogli się trochę powydurniać, wyciągnąć nawzajem z tarapatów. Teraz Wafel mógł pokazać towarzyszce, jak wychodzić z takich sytuacji, w której się znaleźli.
Zastrzygł uszami, nasłuchując, gdzie obecnie znajduje się świr. Był po drugiej stronie, właśnie namawiał domowników, żeby go wpuścili to pozbędzie się dzikich bestii. Świetna szansa.
– Jazda, spływamy – zakomendował i układając sobie ścieżkę z jakichś gratów walających się dookoła przeskoczył z powrotem na drugą stronę płotu. Tuż za nim wyskoczyła Almetka. – Teraz to nie ma bata, musimy znaleźć jak najszybciej jakiś statek i nim popłynąć.
– Skąd będziemy wiedzieli, dokąd płynie? – zapytała z ciekawości wadera.
– Nie będziemy i właśnie to jest piękne – uśmiechnął się podróżnik, wspominając w tej krótkiej chwili wszystkie swoje pochopne decyzje, które zaniosły go w najróżniejsze zakątki tego świata. Oj, Almette. Jeszcze sporo cię czeka. A mnie pewnie jeszcze więcej.
Pobiegł przodem, uważnie pilnując, czy Serka cały czas trzymała się za nim. W niektórych miejscach szli spokojniej, jak psy, by nie wyróżniać się z tłumu, w innych jak najszybciej przemykali, chcąc uniknąć spotkania z nieprzyjemnymi osobnikami. Przypadkiem przestraszyli nawet konia, któremu niechcący wybiegli pod nogi. Ale oprócz besztania i okrzyków niczym więcej nie oberwali. Nikt im nie wszedł w drogę, nikt nie próbował do nich strzelać. Dostali się do doków bez niebezpiecznych przygód i dodatkowych problemów. A tam? Way poczuł się jak u siebie. Rozglądał się za statkiem, który miał największą szansę zabrać ich po kryjomu i który mógłby zabrać ich gdzieś faktycznie daleko. Nie było tego wiele. Dokładniej mówiąc, taki faktycznie dobry trafił się jeden, statek typowo towarowy, gdzie ludzi było mało, a kryjówek od groma. Basior zaprowadził towarzyszkę jedyną bezpieczną drogą, a następnie we dwójkę już szukali najlepszego miejsca, by się schować. Szybkie skradanko i już usadowili się między jakimiś pudłami pełnymi licho wie czego. Pozostało czekać.
Na następny dzień odważyli się wyjść na pokład. Na horyzoncie nie było już widać portu, a ludzie krzątali się dookoła, ledwo zwracając uwagę na dwa wilki. Paru sobie tylko pokazało podróżników palcami, jednak poza tym żadnej paniki nie wszczęto. Było cicho i spokojnie, a wilki mogły usadowić się przy barierce i oglądać bezkres szaro-niebieskich wód.
Wayfarer kochał to uczucie. Ciągnęło go, by zobaczyć nowe miejsca, a ta właśnie woda kojarzyła mu się z radosnym wyczekiwaniem, na końcu którego czekała na niego nowa, nieodkryta jeszcze ścieżka. Świat otwierał się przed nim zapraszająco, wręcz wołając do siebie. To było uczucie, które zrozumieć mógł tylko inny podróżnik z powołania, który nie ma celu w swoich podróżach.
– Jak długo będziemy płynąć? – głos Almetki wbił się w szum morza niemal idealnie, tak że Wayfarerowi wcale nie wydawało się to nie na miejscu.
Basior wyjął fajkę spod kapelusza, nabił ją świeżym tytoniem i zapalił, wypuszczając siwe obłoczki dymu. Jego oczy powędrowały za horyzont, rozmarzonym wzrokiem wpatrując się w niekończącą się taflę.
– Przy dobrych wiatrach nawet kilka miesięcy.
<Almette?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz