– Czym ty niby się różnisz od innych?
– Nie rozumiem?
– Co według ciebie sprawia, że jesteś niby taka wspaniała i wyjątkowa?
Mi spojrzała spode łba na patrzącego na nią basiora. Zielone oczy przypominały młodą trawę ledwo wyrastającą z ziemi po surowej zimie, jednak w przeciwieństwie do niej przywodziły na myśl raczej ból niż nowe życie. Nie były to oczy przyjaciela, nawet jeśli Mi za takowego uważała ich właściciela. Bliżej im było do mordercy, który bez mrugnięcia rzuciłby się na szyję każdego wilka, by go udusić. Oczywiście za odpowiednie pieniądze. Blizna zdobiąca pół twarzy tego osobnika dodatkowo potęgowała to wrażenie, nawet mając w głowie informację, że za to odpowiedzialny był niedźwiedź. Może ta informacja jeszcze bardziej właśnie dodawała tej ponurej aury. Mahoniowa sierść przyprószona była czarnymi odbarwieniami, co powodowało, że wilk stojący przed rudzielcem wydawał się wiecznie brudny, jakby tarzał się na co dzień w węglu. Końcówki włosów wykręcały się jak loki, we wszystkie strony tylko nie prosto, więc gdzie się nie spojrzało na tego basiora, przypominał jakiegoś pudla czy devon rexa. Pewnie miał geny takiego wybryku natury, bo wszyscy wiedzieli, że nie jest wilkiem czystej krwi. Świadczyło o tym jego futro, jego śmieszny akcent, jego nadmierna pewność siebie w zbliżaniu się do ludzi i jego wzrost, mniejszy od wilków. Mniejszy nawet od Mi, ten chłop był kurduplem w oczach każdego. Teraz górował nad swoją towarzyszką tylko dlatego, że ta leżała na śniegu, pokryta białą zbroją od czubka nosa po samą końcówkę ogona.
– Nie wiem. Jestem mała.
– Jestem mniejszy.
– Jestem silna jak na swój wiek.
– Są silniejsi od ciebie.
– Rzucę się na każdego z obnażonymi zębami.
– Brzmisz jak połowa osób w tej swojej watasze.
– Wataha Srebrnego Chabra nie jest aż tak dzika. – Wadera wreszcie podniosła się z miejsca, co zmusiło jej kumpla do cofnięcia się o krok. – Tylko ostatnio mamy problemy. A tak poza tym to jest świetnie.
– Świetnie? Same dramy ostatnio macie. Mnóstwo trupów i w ogóle.
– Spierdalaj – warknęła ostrzegawczo mała Mi, tym samym płosząc towarzysza jeszcze dalej.
Przyjaciele - tak naprawdę to ostatnie słowo, którym ktoś z zewnątrz nazwałby tą trójkę. Co pasowało by bliżej? Wrogowie? Rywale? Ta znajomość była doprawdy ciężka do określenia, ale ciągnęła się do przodu, w swoim tempie i żadne nie widziało powodu, żeby to kończyć. Warczeli na siebie bezustannie, docinali sobie, obrażali się, ale pod koniec dnia zawsze było przyjacielskie - choć agresywne - dobranoc i nazajutrz ponowne spotkanie. Yir czasem śmiał się, że Mi idzie się spotykać ze swoim chłopakiem, jednak mała już zdążyła dawno wytłumaczyć swojej rodzinie, że do chłopaka to ten koleś już w ogóle się nie umywa. Po prostu idiota wzięty znikąd, który się uparł, żeby zostać w tych okolicach. Nawet nie należy do Watahy Srebrnego Chabra, tylko sobie siedzi tu jak taka omega i wyżera zwierzynę od tubylców. Mi żywiła do niego szczerą nienawiść, która z jakichś tajemniczych powodów wcale nie przeszkadzała im się spotykać i ze sobą gawędzić.
– Serio, czym się różnisz od innych?
– A czym mam się niby różnić?
To była odpowiedź w dziesiątkę. Mahoniowy wilk zamilkł na moment, zastanawiając się nad odpowiedzią. Była by to odpowiedź dla nich obu, więc słowa musiały być dobrane bardzo ostrożnie, by przypadkiem nie oberwać pazurem po pysku. Już nie raz się pobili o dużo durniejsze sprawy, o drobnostki, które nie powinny mieć nigdy żadnego znaczenia. Pomiędzy nimi tego znaczenia nabierały i stawały się idealnym powodem do kłótni. Może po prostu oboje byli zbyt nerwowi i za łatwo popadali w złość, a może zależało im, żeby się na kimś wyżyć i akurat trafiało na siebie nawzajem; jakikolwiek był to powód, trzymali się razem już od dłuższego czasu i nic nie zapowiadało końca tej przedziwnej znajomości.
– Swoim charakterem. Jest jak płomień, ale nie ogniska, tylko świecy. Spokojny, ale czeka na pierwszy moment, żeby cię oparzyć.
– Może być – skwitowała wadera. – Masz tym razem szczęście, bo muszę już do domu.
– To mam szczęście, że trafiłem, czy że musisz wracać do domu?
– Bies wie. W każdym razie się ciesz. Nara. Trzymaj się, Artjom.
– Naura.
Tak rozeszły się drogi dwójki młodzieńców, przynajmniej na razie. Pewnie jutro znowu się spotkają, gotowi na pierwszą lepszą sprzeczkę o byle gówno, byleby sobie ulżyć. Tak już to dla nich wyglądało. Cała ich znajomość to była jedna wielka kłótnia.
Mi wybrała ciekawszą drogę do domu, czyli drogę po zmarzniętych, pokrytych śniegiem gałęziach, z których łatwo można było spaść i się połamać. Ale ona się nie bała. Ona nawet mrówek się nie bała! Znała dokładnie ścieżkę, po której musiała skakać, żeby bezpiecznie dostać się do domu, więc właśnie tą obrała. Gałęzie się tak szybko nie zmieniały, a teraz zimą nawet łatwiej było trafić, więc hopsała swoją nadziemną ścieżką z wesołością szczeniaka, którym jeszcze była. Jeszcze nie wyrosła. Choć za chwilę ten moment miał nastąpić.
A może już nastąpił? Czuła się w sercu odpowiedzialna za swoją rodzinę. Często przynosiła im jedzenie, załatwiała pewne sprawy, którymi na normalnie zajmowali by się jej tatkowie, rodzeństwem ze swojego przedziału zajmowała się jakby była od nich dużo starsza, nawet jeśli nie zawsze miała to na celu. Może właśnie tym różniła się od innych. Że brała na siebie obowiązki kogoś, kto od lat pracuje dla watahy i ma swoją własną rodzinę, a robiła to z własnej, nieprzymuszonej woli, kiedy zawsze mogła po prostu to rzucić i robić luźniejsze rzeczy. Ona nie chciała. Ona chciała być dorosła. Chciała być czegoś warta w oczach innych, a co jest lepsze niż bycie cały czas przydatnym? To oczywiste, że tylko osoby przydatne są czegoś warte. Jak się lenisz to nie ma dla ciebie miejsca.
<908>
Gratulacje!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz