Blade słońce przebijało się wśród mglistego, zimowego poranka. Wszechobecnie panujący chłód rozrzedził się, nieco, przez co biała pokrywa okrywająca świat spłynęła cieniutkimi, podśnieżnymi strumyczkami po stokach i zboczach. Sople, które utworzyły się przez noc nad wejściem mojej jaskini skapywały teraz rytmicznymi kropelkami. Pod słońce przypominały mi drobne perły, rozbijające się na tysiąc iskier o kamienny próg. Długo czekałam na te delikatne przejawy ciepła.
Jaskinię miałam podzieloną na dwie części: Przedsionek, duży i przestronny, gdzie w lecie działo się wszystko z powodu gorąca i zaduchu, oraz druga komora, która osadzona była o wiele głębiej we wzgórzu. Wykopałam ją, bo bardzo potrzebowałam miejsca, gdzie temperatura nie spadałaby poniżej zera. Przeczołgałam się w ciasnym korytarzyku z niskim stropem prosto do, o wiele mniejszej niż przedsionek, sali z osmolonym sufitem. Paliłam tu o wiele częściej, aby powietrze pozostawało przyjemne nawet w zimowe wieczory. Zasłoniłam z powrotem wejście starą poszewką wypełnioną słomą i pierzem ze skrzydeł. Pod ścianą leżał płócienny worek, z którego wygrzebałam kleistą grudę szarej gliny. Całe szczęście nie zamarzła na kamień, była chłodna, ale nadal plastyczna. Masa plasnęła na płaski kawałek kamienia, który nosił na sobie ślady poprzedniej pracy. Zmoczyłam łapy mętną już wodą i dotknęłam z uczuciem niewypowiedzianej jeszcze, nieokreślonej kreacji.
Mogłabym szczerze przyznać, że stało się to dla mnie swoistą medytacją. Powtarzalność ruchów nadawała myślom pewien konkretny kierunek, a jednocześnie stawiało mnie na uboczu strumienia negatywnych przeczuć. Przyjemne, parne powietrze oraz delikatnie trzaskanie ogniska tylko pomagały stworzyć ten mikroklimat samotni. Drżące światło ognia rozrzedzało mrok, tworzyło wibrujące cienie na ścianach ziemistej komory. Lubiłam się przeglądać w tym sylwetkowym odbiciu mojego jestestwa.
Chociaż moi towarzysze mogliby sobie poradzić z kradzionymi naczyniami z wioski, to jednak tworzenie ich samodzielnie pozwalało poczuć, że przydaję im się czasami na coś. Miło jest wiedzieć, że nie jest się tylko rozbieganym cieniem na jaskiniowej ścianie, który gdyby tylko opuścił swoją samotnię, rozpłynąłby się w świetle rzeczy ważnych i realnych.
Mało kto wiedział, że uczę się ceramiki. To była nowość nawet dla mnie. Nie rozumiałam jak trudne to było, z jaką łatwością wilcze pazury dziurawią i rysują miękką glinę, a każdy nierozważny ruch chociaż jednym palcem powoduje załamania i nierówności, które naprawia się pięciokrotnie dłużej, niż się je stworzyło. Czasami po prostu łatwiej zgnieść całość na powrót w nieokreśloną bryłkę i zacząć od nowa niż naprawiać jeden poważniejszy błąd z marnym skutkiem. Równie głupie jest myślenie, że używanie jak najmniejszej ilości wody sprawi, że naczynie będzie twarde i mniej wrażliwe na te drobne gesty, bo szybko okaże się, że niszczy się równie szybko, krusząc się i łamiąc.
Wiele prób widziała ta samotnia, wiele jeszcze z pewnością zobaczy. Wiara karmiła moje przekonanie, że zobaczy również kiedyś tą pierwszą, z której będę całkowicie dumna.
Chciałam ulepić wystarczająco dużo, by móc oddać wszystko jaskini medycznej. W czymś trzeba było nosić wodę dla chorych, składować zioła i proszki, mieszać składniki na pasty lecznicze i napary, tym bardziej teraz, gdy rannych przybywało w tajemniczych zamieszkach, a lecznicze moce Flory nie rozwiązywały już większości problemów.
Dlaczego tak wiele wilków znika, kiedy właśnie najbardziej ich potrzeba?
Jaskinię miałam podzieloną na dwie części: Przedsionek, duży i przestronny, gdzie w lecie działo się wszystko z powodu gorąca i zaduchu, oraz druga komora, która osadzona była o wiele głębiej we wzgórzu. Wykopałam ją, bo bardzo potrzebowałam miejsca, gdzie temperatura nie spadałaby poniżej zera. Przeczołgałam się w ciasnym korytarzyku z niskim stropem prosto do, o wiele mniejszej niż przedsionek, sali z osmolonym sufitem. Paliłam tu o wiele częściej, aby powietrze pozostawało przyjemne nawet w zimowe wieczory. Zasłoniłam z powrotem wejście starą poszewką wypełnioną słomą i pierzem ze skrzydeł. Pod ścianą leżał płócienny worek, z którego wygrzebałam kleistą grudę szarej gliny. Całe szczęście nie zamarzła na kamień, była chłodna, ale nadal plastyczna. Masa plasnęła na płaski kawałek kamienia, który nosił na sobie ślady poprzedniej pracy. Zmoczyłam łapy mętną już wodą i dotknęłam z uczuciem niewypowiedzianej jeszcze, nieokreślonej kreacji.
Mogłabym szczerze przyznać, że stało się to dla mnie swoistą medytacją. Powtarzalność ruchów nadawała myślom pewien konkretny kierunek, a jednocześnie stawiało mnie na uboczu strumienia negatywnych przeczuć. Przyjemne, parne powietrze oraz delikatnie trzaskanie ogniska tylko pomagały stworzyć ten mikroklimat samotni. Drżące światło ognia rozrzedzało mrok, tworzyło wibrujące cienie na ścianach ziemistej komory. Lubiłam się przeglądać w tym sylwetkowym odbiciu mojego jestestwa.
Chociaż moi towarzysze mogliby sobie poradzić z kradzionymi naczyniami z wioski, to jednak tworzenie ich samodzielnie pozwalało poczuć, że przydaję im się czasami na coś. Miło jest wiedzieć, że nie jest się tylko rozbieganym cieniem na jaskiniowej ścianie, który gdyby tylko opuścił swoją samotnię, rozpłynąłby się w świetle rzeczy ważnych i realnych.
Mało kto wiedział, że uczę się ceramiki. To była nowość nawet dla mnie. Nie rozumiałam jak trudne to było, z jaką łatwością wilcze pazury dziurawią i rysują miękką glinę, a każdy nierozważny ruch chociaż jednym palcem powoduje załamania i nierówności, które naprawia się pięciokrotnie dłużej, niż się je stworzyło. Czasami po prostu łatwiej zgnieść całość na powrót w nieokreśloną bryłkę i zacząć od nowa niż naprawiać jeden poważniejszy błąd z marnym skutkiem. Równie głupie jest myślenie, że używanie jak najmniejszej ilości wody sprawi, że naczynie będzie twarde i mniej wrażliwe na te drobne gesty, bo szybko okaże się, że niszczy się równie szybko, krusząc się i łamiąc.
Wiele prób widziała ta samotnia, wiele jeszcze z pewnością zobaczy. Wiara karmiła moje przekonanie, że zobaczy również kiedyś tą pierwszą, z której będę całkowicie dumna.
Chciałam ulepić wystarczająco dużo, by móc oddać wszystko jaskini medycznej. W czymś trzeba było nosić wodę dla chorych, składować zioła i proszki, mieszać składniki na pasty lecznicze i napary, tym bardziej teraz, gdy rannych przybywało w tajemniczych zamieszkach, a lecznicze moce Flory nie rozwiązywały już większości problemów.
Dlaczego tak wiele wilków znika, kiedy właśnie najbardziej ich potrzeba?
Westchnęłam z dozą niewypowiedzianego dotąd smutku. Uniosłam do światła krzywą, trochę pokraczną miskę o ściankach grubszych z jednej strony niż z drugiej. Przerobię ją na czajniczek, wystarczy rozciągnąć grubszą ścianę w dziubek. Dokleję górę, wytnę pokrywkę, ulepię uszko na rozmiar wilczej łapy.
Ciekawe komu posłuży?
Komu będzie towarzyszyć, raczyć ciepłym, ziołowym naparem, kiedy sobie tego zażyczy?
Miałam szczerą nadzieję, że ktoś uśmiechnie się, widząc, ile pracy ktoś włożył w zrobienie tego jednego przedmiotu.
To będzie wyjątkowy czajniczek. Musi być.
Ciekawe komu posłuży?
Komu będzie towarzyszyć, raczyć ciepłym, ziołowym naparem, kiedy sobie tego zażyczy?
Miałam szczerą nadzieję, że ktoś uśmiechnie się, widząc, ile pracy ktoś włożył w zrobienie tego jednego przedmiotu.
To będzie wyjątkowy czajniczek. Musi być.
Jakże naiwne są dusze tych, które podczas trudnych chwil wirują w wesołym tańcu, z rękami na uszach w nadziei, że przez to poczują się choć odrobinę lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz