niedziela, 30 stycznia 2022

Od Kawki - „Rdzeń. Dalej do Środka”, cz. 3.4


Warto obejrzeć się czasem za siebie, wspomnieć tych, którzy odeszli. Jak mętnie to brzmi, a jak wiele znaczy, gdy poczujemy na sobie ciężar prawdziwości przekonania, że kiedyś to nastąpi.
Gdy do listy pożegnanych dopisuje się kolejne imiona.
Gdy nastał kolejny dzień, jeden z ostatnich dni roku, a ja powitałam go drżeniem skostniałych łap, pomyślałam, że to niesamowite: pewnego poranka mogłam obudzić się jako członek pełnej, oczywiście nie pozbawionej problemów, lecz pełnej rodziny, ze swoją bratnią duszą u boku, na niezachwianej pozycji na etacie u stryjka, z otwartą drogą do urzeczywistniania swoich pomysłów na poprawę bytu wilków w obu watahach sojuszu. A chwilę później nie było już niczego. To znaczy: posada u stryjka była nadal, tyle, że zajmowanie jej przypominało bardziej bujanie się na krze, płynącej wraz z szybkim nurtem rzeki i odbijającej się o wszystkie napotkane skały. Załapałam się jeszcze na pracę w sąsiednich watahach; znali mnie tam i ja ich znałam, mogłam więc przynajmniej próbować wierzyć, że gdy będę musiała kiedyś wybrać się za granicę, odbędę tę podróż bez strachu o własne zdrowie. Moje dawne życie zawaliło się niczym piękny pałac.
Tymczasem wszystko płynęło sobie swoim zwykłym tempem. Godzina za godziną, popołudnie za popołudniem. Zaczęliśmy przywykać do tego, co przyniósł nam los, jak gdyby stan wojenny (wszak jeszcze nie wojna!) trwał od lat i był czymś zupełnie naturalnym. Minęło kilka tygodni odkąd wszystko się zaczęło, a potrafiliśmy już odrywać myśli od wszechobecnego zagrożenia i uśmiechać się z czystą radością.
Jakbyśmy nie mieli pojęcia, że w każdej chwili może nastąpić wybuch. Wspomnienia nieszczęść, które spadły na nas na niedługo wcześniej, pospychaliśmy gorliwie w niepamięć, udając, że to wszystko dzieje się gdzieś poza nami.

Po każdej nocy wstanie nowy dzień,
Po każdej zimie wróci ptaków klucz.
Każdy błazen śmieszny ma być,
Choć go za to zetnie król.

Ale wtedy patrzyłam na Agresta i obserwowałam jego stan, a ten zdawał się wraz z upływem czasu wcale nie ulegać poprawie. Tylko z jednego sopla zwisającego z dachu domu, w którym basior zatrzasnął swoje przemarznięte myśli, kapały ostatnie krople nadziei. Tego wilka nie pochłonęła jeszcze pustka, nie był wypalony od wewnątrz. Jego żal wciąż był soczysty, pełen emocji. A wiedziałam doskonale, że dopóki są emocje, jest co ratować. Nie miałam tylko pojęcia, jak i co robić.
Moje rozterki rozpłynęły się w powietrzu, wraz z jednym zdaniem, które pewnego dnia bez ostrzeżenia wydostało się z jego pyska. To jego wina. Jego wina. Co było jego winą, do jasnej?! Nie wiedziałam i nie potrzebowałam tej wiedzy! Chciałam tylko i wyłącznie zapomnieć o tym, że... to wszystko nadal trwało.
Mimo ostrzeżeń, powiedział za dużo. Powiedział mi, kto kogo naprawdę wysłał na śmierć.
A ja wstałam i wyszłam, zostawiłam go samego, chociaż serce kroiło mi się w plasterki. I wiecie? Chociaż wcale nie chciałam. Poszłam przez las, wróciłam do pustego domu, po czym opadłam na posłanie, czując napierające na powieki łzy. Jakiekolwiek myśli o stryjku, a w tamtym momencie nachodziły mnie one całymi, bezkształtnymi stadami, powodowały koszmarny ból. Ale ponad niego wybijało się jeszcze jedno. Świadomość, że gdy tego wilka nie było przy mnie, pozostawałam skazana na przebywanie sama ze sobą.
„W niczym nie jesteś i nigdy nie byłaś lepsza od tych wszystkich podłych psic, do grona których wyrzekasz się przynależności. Wyrachowana i łasa na korzyści suka. Dopóki było dobrze, było dobrze. A teraz zadałaś Agrestowi ból, chociaż wiesz, że nie myśli trzeźwo i nie zważając, przez co przechodzi”, krążyło wokół mojej głowy.
„Powinnaś być przykładem rozsądku, którym zawsze chciałaś być! Nie jesteś nim! A może to Agrest jest gorszy od ciebie. Oczywiście, że jest! Ale, do licha, mogłaś się powstrzymać... On nie pojmował, co robi”.
Sapnęłam głośno, chcąc zagłuszyć niewygodne myśli. Chciałam po prostu porozmawiać. Z kimkolwiek. Byłam samotna. Tak, leżałam na swoim legowisku, na swojej ukochanej polanie. Ale wszystko wokół, nawet ta polana, w moich oczach stopniowo zamieniało się w swoje coraz bardziej miałkie i nijakie podróbki.

Kamienny pomnik się zamieni w piach,
I tylko chwila swój zachowa wdzięk,
Jeśli chcesz zatrzymać czas,
Nie myśl o nim, zatrać się

- Mamo - zagadnęłam, delikatnie stąpając po twardym podłożu jaskini. Miałam nadzieję, że ją tam zastanę, Nie byłam bowiem nawet pewna, czy to miejsce nadal jest jej domem. A jednak, wilczyca leżała wewnątrz, wciśnięta gdzieś w sam kąt, jak gdyby nawet półcień światła słonecznego mógł spalić ją na proch. Chyba spała. Kolejne ukłucie w sercu. Ona też musiała cierpieć. Jej partner okazał się bestią, był przeciwko nam wszystkim. A ja jakbym o niej nie pamiętała.
Ale przecież mogłam to sobie wybaczyć. Przez to, co działo się w watasze i w czym brałam czynny udział, nadal mimo wszystko będąc asystentem alfy, nie miałam głowy, by zastanawiać się, co dzieje się z resztą rodziny. Sami o sobie nie przypominali. Moja matka miała przecież pięcioro, nie jedno dziecko.
- Wybacz, jeśli przeszkadzam - powiedziałam cicho, gdy nie doczekałam się odpowiedzi.
- Nie, nie przeszkadzasz, Kawko. Jesteś moim dzieckiem. - Matka podniosła głowę. Uśmiechnęła się lekko. Półświadomie dostrzegłam, że nie wyglądała na zrozpaczoną.
- Wybacz, po prostu... nie mam nikogo więcej, z kim mogłabym porozmawiać. - Usiadłam obok niej, w miejscu, które było niegdyś naszym wspólnym legowiskiem. - Jak u ciebie? - zapytałam. Bez przekonania, choć miałam nadzieję, że mój ton pozostanie dla wadery niejasny.
- W porządku.  - Nastąpiła dłuższa chwila milczenia. - A u ciebie, kochanie?
Wiedziałam, że była główną, a właściwie jedyną podejrzaną w śledztwie o zabójstwo Kary. Nie znałam szczegółów. W tym czasie co prawda Szkło zaczął już pojawiać się w naszym miejscu pracy, po swoich dniach urlopu pod opieką jaskini medycznej, ale o śledztwie w sprawie zabójstwa jego małżonki nawet wśród wojskowych słyszało się zadziwiająco mało.
„Czy to jego sprawa?”, pomyślałam wtedy po raz pierwszy. Wydawało się to bardzo prawdopodobne.
- Nie wiem. - Jeszcze raz zmierzyłam matkę krótkim spojrzeniem i rozsiadłam się wygodnie, z westchnieniem powierzając swój grzbiet bezpiecznej, twardej ścianie jaskini. - Czuję, jakbym nie była już nikomu potrzebna. Jakby... wszystko mi się rozpadło przez ten stan wojenny. I nawet nie wiem już, czy mi kogoś, czegoś brakuje, czy czegoś jeszcze w życiu bym chciała. To nie tak, że jestem spełniona, wręcz przeciwnie. Czuję, że niczego w życiu nie osiągnęłam i niczego nie chcę osiągnąć. Jestem pusta.
- Rozumiem - odparła smętnie, choć byłam pewna, że nie do końca rozumiała.
- Wiesz co powiedziała mi ta idiotka, Gerania? - podniosłam głos. - Ta, co tam, wiesz. Żebym zafundowała sobie szczenięta. Powiedz mi, ty też uważasz, że to głupi pomysł?

Tańcz, tańcz, choćby płonął świat,
Choćby się kłębiło wokół morze zła
Tańcz, tańcz, popiół porwie wiatr,
Zło porośnie trawą i wzejdzie słońce

Tym razem nie odpowiedziała w ogóle, ale chyba słusznie zdawało mi się, że jest gruntownie zaskoczona.
- To twoja decyzja. Ale pamiętaj, ja zawsze będę po twojej stronie. A... z kim? - przerwała wypowiedź nagłym, choć nieśmiałym pytaniem. Wzruszyłam ramionami.
- Nie wiem. Nie znam się na tym.
- Ale... na czym? - wyraz zagubienia na pysku wilczycy wyraźniał z każdą chwilą.
- No, dobre geny, cechy, tak ogólnie.
- Najważniejsza jest miłość, kochanie. Gdy jest miłość, reszta przyjdzie sama.
- Co za liryczne bzdury. A później urodzą mi się chore, czy chociażby powykrzywiane szczenięta. Nie, w to się nie bawię.
- To nie bzdury, to...
- Aaa i jeszcze jedno. Myślisz, że szukam kogoś na całe życie? O nie, nie zamierzam uzależniać się od samca. Właśnie dlatego zależy mi na dzieciach, a raczej, dziecku, takim, które mogłabym sama sobie wychować i po prostu... mieć. To znaczy, ja jeszcze nie wiem. Właściwie byłam pewna, że mi na nich nie zależy. A teraz? - urwałam.
- Teraz rzeczywiście chcesz?
- Wiesz? To nie jest zły pomysł - oświadczyłam.
Coś chłodnego ukłuło mnie gdzieś w głębi serca. Dziecko. To naprawdę... byłoby miłe. Zawahałam się przez moment, lecz nie potrafiłam długo milczeć.
- W watasze trochę się ostatnio uspokoiło, prawda? Od dobrych dwóch czy trzech tygodni nikt nie umarł, nikogo nie porwali. Haha, wiem, to brzmi świetnie. Ale przecież Delta jakoś odchował swoje dzieci, dlaczego ja nie mogę? A może, a gdyby...
Tak, właściwie to... chcę.
Jeszcze jedno spostrzeżenie mignęło mi przed oczyma. Czy dzieciątko to nie stałoby się wtedy... Nie, to określenie jakoś nie mogło przejść mi nawet przez myśl. Ale do licha, to dziecko byłoby jedynym dziedzicem Agresta.
- Tak, chcę to szczenię - rzuciłam matowo. - Tylko szczenię, żadnego samca. Już jednego miałam. Nie potrzebuję innego. Może to nierozsądne, ale co jest dziś rozsądne? Dla ostrożności zestarzeć się bezpotomnie?

Tańcz, tańcz, weź w ramiona świat,
Ten, kto tańczy, pod stopami święty ma plac
Tańcz, tańcz, w uniesieniu trwaj,
I zapomnij, że jest czas, tylko tańcz

Mijały kolejne tygodnie. Mróz na pewien czas zelżał, lecz wyglądające niekiedy zza chmur Słońce nie przyniosło ze sobą tego, co najważniejsze; nie rozgrzało dusz. Było w ociepleniu coś przewrotnego.
U mnie zbyt wiele się nie działo. Dzień w dzień przychodziłam do jaskini stryjka, zaciskając zęby i nie odzywając się do niego żadnym niepotrzebnym słowem. Mimo to czułam, że mój żal powoli przemijał. Bardziej niż na przeszłości, zależało mi na Agreście, na jego obecności, na tym, by po prostu nie rozpadł się na tysiące kawałków, jak wszystko, co mnie otaczało.
Wszystko. To, co jeszcze się nie rozsypało, pękało w oczach. Pod naciskiem dziwnego burzyciela, przeznaczenia, straciłam dwójkę rodzeństwa. Fakt faktem, już na długo wcześniej poszliśmy zupełnie innymi drogami i prawie zapomnieliśmy o swoim istnieniu. Ale świadomość, że znowu nas ubyło, wydawała mi się już nawet gorsza, niż nieustający niepokój o życie rodziny. Czułam, że nie mam już nikogo naprawdę bliskiego, poza Agrestem i mamą, która... ach, to skomplikowane.
Coraz poważniej myślałam o dzieciach. Wszystko, co działo się wokół upewniało mnie w decyzji, tak naprawdę podjętej już półgłosem. Chciałam mieć do kogo wieczorem wrócić do domu, mieć kogo uczyć i pokazywać mu świat. Z kim porozmawiać.
Potrzebowałam tych dzieci.
Ostatecznie, podjęłam stanowcze kroki.
- Domino, posłuchaj... - zaczęłam mówić, gdy usiadłyśmy gdzieś w cieniu bezpiecznych ścian jaskini medycznej. Odkąd Flory nie było na stanowisku, pomimo przejęcia jej obowiązków przez Deltę i Yira, w grocie zrobiło się dziwnie pusto.
 - Mów śmiało, z czym przychodzisz. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, będę tu sobie pracować - odparła ciepłym głosem, obwiązując kawałkami sznurków naręcza gałązek, których pochodzenie i przeznaczenie szczególnie mnie nie obchodziło.
- Szukam samca. To znaczy, hm. Chciałabym ulokować przyszłość w dziecku - oświadczyłam dosadnie, chociaż moje oczy na moment uciekły gdzieś w bok. - Nie znasz może kogoś, kto nadałby się na ojca? Czysto biologicznie. Nie szukam męża.
- Och - Położna w zamyśleniu uniosła brwi. - Na poczekaniu nikt nie przychodzi mi do głowy, ale mogę spróbować czegoś się dowiedzieć - zapewniła mnie z pełnym profesjonalizmem. O tak, właśnie tego było mi trzeba.
- Dziękuję. Ja też poszukam.

Każde imperium się rozpadnie w pył,
I gwiazdozbiory zbledną, chcesz czy nie
Co ma być, zapuka w drzwi,
Z rytmu dni uwolnij się

✁✁✁✁
- Cześć! - Admirał wszedł do groty raźnym krokiem, co z jakiegoś powodu od razu zaalarmowało jej chwilowo jedynego mieszkańca. Przez ramię przybysza przewieszona była lniana torba. - Opowiadałem już, czego się dowiedziałem?
Rzecz jasna, pytanie było retoryczne. Za każdym razem mówił coś nowego. I tego dnia wylał z siebie potok rozemocjonowanych słów, o tym, co było, jest i ma być.
- Mój Boże, biedna Kara.
- E. - Bordowy wilk w zadumie podrapał się w podbródek. - Teraz to już bez różnicy.
- Czemu wcześniej nie powiedziałeś mi, jak zginęła?
- Bo sam nie wiedziałem. Tak jak tego, że Ciri jest podejrzana. Ale teraz w końcu na dobre wróciła i już wszystko wiadomo.
- A ona wie, co robisz?
Admirał zaśmiał się gromko.
- Nie ma pojęcia. A chciałbyś, żebym jej powiedział?
- Znasz moje zdanie. Choć w takim razie muszę przyznać, że trochę się na niej zawiodłem.
- I to nas różni, przyjacielu. - Basior uśmiechnął się krzywo.
- Wiem, Admirał. Ach, Ciri. Ciri.
Wilk spoważniał.
- A teraz pozwolisz, że przejdziemy do rzeczy.
- Zanim cokolwiek... Powiedziałeś Kawce?
- Kiedyś powiem, pewnie.
- Kiedyś porozmawiam z nią sam, bez twojej łaski!
- Ach, i nadal tak ci zależy? Zatem masz świadomość, że z biegiem czasu ta wiadomość będzie traciła na znaczeniu.
- Gdybyś zrobił to od razu, zgodnie z umową, wszystko byłoby inaczej.
- Być może popełniłeś błąd, nie ufając jej. Albo ufając mi, wszystko jedno.
- Wiesz, że wtedy ona musiałaby zaufać mi.
- A ty nie potrafiłbyś okłamać jej dla jej dobra, prawda? - Basior prychnął pobłażliwie. - Ech, pogadamy o tym kiedy indziej. Zgadnij, co to za rurka.
- Po co to?
- A ta probówka? Nie przypomina ci niczego? - Gdy wyjmował swoje przyrządy, w jego pstrokatych ślepiach mignął szaleńczy błysk.
- Czy to jest... czy to możliwe?
- Masz rację, VCIG. Niezły jestem, co? Nigdy wcześniej nikomu nie udało się umieszczenie tego w probówce, bez zarażenia połowy populacji.
- To nie twoja robota, to Achpil.
- A skąd wiesz? - Błysk ostygł na krótką chwilę.
- Każdy głupi by się domyślił - chrząknął, po czym zniżył głos. - Poza tym nie mamy tu technologii, która by na to pozwalała.
- Na szczęście jest szansa, by wyciągnąć go z probówki, bez zarażenia połowy populacji. Zresztą bardzo przejmujesz się dobrem tych patałachów z WSJ?
- Ale ja chyba... - rozmówca zniżył głos, nie komentując słów bordowego wilka. - To... to dlatego nie przyniosłeś mi dziś śniadania?
- A teraz kładź się na wznak, bo pokaleczę ci gardło. No co? Nie cieszysz się na myśl o paru tygodniach zwolnienia lekarskiego? - Admirał dumnie wyprężył pierś, trzymając prosty, metalowy laryngoskop niczym najcenniejszy skarb. Czcił siebie i każdą chwilę własnego zwycięstwa. - Bardzo ładnie. Szyja prosto. Nie ruszaj się.
- ...Hhh?!
Kilka sprawnych ruchów i przyrząd osiągnął swój cel, wprowadzając do gardła nieszczęsnego ustroju kilkanaście mililitrów przeźroczystej substancji.
- Nie ruszaj się, powiedziałem. Jeszcze trochę... - Po chwili rurka ponownie znalazła się w całości na zewnątrz, a wokół rozniosła się silna woń spirytusu, który obficie skropił ziemię ze wszystkich stron. - W porządku. A teraz pij.
- Co... hhh... to jeshht?
- Woda. Spokojnie, czysta woda. No, pij, przepłucz gardło. Dalej. Dalej. Do dna. Świetnie. No to dziś już na mnie pora. Pewnie nie zobaczymy się przez tydzień czy dwa. Będę zostawiać ci żarcie na ścieżce przy zachodnim wejściu. Wrócę dokończyć badania, jak już przestaniesz zarażać.
- Albo... jak zdechhhnę, tak?
- Względnie, chociaż roboczo nie rozpatrujemy takiej możliwości. Czym jest taki maleńki wirusik dla szczura?
✁✁✁✁

Na wulkanie
na przekór, na pamięć 
w podłej bramie
Tańcz

C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz