sobota, 1 stycznia 2022

Od Szkła - „Rdzeń. Życie bywa niejasnym dobroczyńcą” cz. 4.2


- Hyarin? To niezwykłe - powiedziała cicho Flora, składając jeden z ostatnich koców, które następnie miały zostać ponownie położone na siennikach chorych. Przez grzeczność skinąłem głową. - Wiesz, wydaje mi się... ale to głupstwo. Znam go tylko stąd. Pewnie znam go zbyt słabo.
- Nie, Floro. Podejrzewam, że nie znasz go dużo słabiej, niż Agrest. Niekiedy jego decyzje pozostają dla mnie nieodgadnione. - Skrzywiłem się lekko, nie wiedząc, co odrzec na wątpliwości, które uzewnętrzniła. - Ale jest błyskotliwym politykiem. Przynajmniej kiedyś był. Zaufajmy jego decyzjom. Być może ten majestatyczny basior pokaże nam jakieś nowe oblicze.

Rosną drzewa, rosną dziwne drzewa
Pokręcone ich konary
Wiodą z sobą dziwne swary
Słychać szum dziwnych drzew

- A ty, Szkło?
- Co, ja? Kim jestem? Dobrze wiesz, kim jestem.
- Nie o tym mówię. Więc Agrest proponował ci zajęcie swojego stanowiska?
- Trajkotał przez niego jego własny lęk.
Każdy, kto nie okazał się zdrajcą godnym szubienicy, martwił się o przyszłość watahy. To zupełnie normalne, myślałem. Tym bardziej cieszyłem się z zaufania, którym akurat mnie obdarzano. Potrójnie cieszyłem się, widząc skierowany na siebie, pełen otuchy, wzrok przyjaciela; a raczej tego, kto pozostał przyjacielem. Dlatego uśmiechnąłem się do niej, pogodnie, jak gdybyśmy wcale nie mieli powodów, by czuć wszechobecne zagrożenie.
- Doprawdy, dziwny czas nastał. - Wraz z jej ostatnim słowem, ostatni, równo złożony, wełniany koc upadł na stosik innych. Wadera z westchnieniem otarła czoło łapą. Widziałem, że jest zmęczona. Była od dawna, nie inaczej zresztą, niż ja sam.
- Tak - przytaknąłem sucho. - Ale cóż to dla nas oznacza? Nową pracę, którą trzeba wykonać z nadzieją na owoc słodszy niż ten, którym nakarmiono nas do tej pory.
Popatrzyła na mnie przelotnie, być może licząc, że nie dostrzegę niepokoju, który chyłkiem przylgnął do jej źrenic. Nic nie odrzekła, przechodząc do następnego punktu w wykonanej przez siebie pracy. Podążyłem wzrokiem za jej smukłą sylwetką. Każdy kolejny ruch przypominał krok poloneza. 
- Dobrze, że to miejsce ma jeszcze takich... jak ty, Floro. - W ostatnim świadomym uniku zdołałem powstrzymać się przed dodaniem do jednoosobowej listy imienia, którym nazwano mnie. Wciąż jeszcze potrafiłem to zrobić. Wciąż zachowywałem trzeźwość, pozwalającą ocenić przyczyny i skutki wydarzeń. Nie trapiły mnie jednak kłopoty z pamięcią; nie wypłynęło z niej to wszystko, co na swój temat słyszałem od postronnych. Z pieczołowitością przemyślawszy każdą rację, dałem sobie pełne prawo do powtarzania tego przynajmniej w myślach.

Rosną drzewa, rosną proste drzewa
Obdarzone ponad miarę
Dumne swej urody darem
Śmieją się z dziwnych drzew

Godzina mijała za godziną. Życie toczyło się dalej, swoim sennym, zimowym tempem.
- Nie możemy dać im pola do manewru, zanim sami nie zrobimy ruchu - zawarczałem, być może nieco zbyt płomiennie. Jak zresztą inaczej mógłbym mówić o sprawie tak palącej, jak lęgnący się pod naszym progiem spór z, do niedawna, naszymi największymi sojusznikami? Myśli obojętnych na ten temat wcale nie miałem już w głowie. - Chcesz czekać, aż przyjdą po to, co uważają za swoje?
- Sekretarz to nie prosty watażka. Nie zrobiłby tego. - Agrest już od pierwszych chwil rozmowy próbował przyjąć postawę skrajnie zachowawczą. A ja nie mogłem na to pozwolić.
- Więc skąd w ogóle wziął się zerwany sojusz? Spodziewaliśmy się tego? To znaczy... - urwałem, jakby mój głos przez krótką chwilę sprężynował na cienkiej nitce, skazanej na pęknięcie. - Ty być może tak.
- Szkło... przecież wiesz...
- Proszę o ciszę, teraz. - Nymeria przerwała mu, bezprecedensowo zwracając się do mnie. - Szkło, po co te oskarżenia? Przecież dobrze wiesz ile są warte.
- Przepraszam - odrzekłem bez zastanowienia. Bo... tak, wiedziałem.
- Ja też uważam, że zamiatanie pod dywan nie jest najlepszym wyjściem - dodała roztropnie, choć jej zamysł pozostawał dla mnie nieodgadniony. - Ale tym bardziej bezrozumne byłoby wypowiadanie im teraz otwartego konfliktu. - Ach. A więc co do jej intencji wszystko jasne.
- Chcę tylko, abyście wiedzieli, że jesteśmy przygotowani do walki - rzuciłem ponuro.
Byliśmy. Jak nigdy. Ze stadem szeregowców ściągniętych ze wszystkich kręgów watahy, o woli źdźbła perzu na łące i duchu nie potężniejszym, niż ten, który siedzi między motylimi skrzydłami. A jednak w razie potrzeby poprowadzilibyśmy ich, z generałem, do boju. Choćby kosztem przerzedzenia szyków. Nawet jeśli na wieki miałoby ucichnąć echo łap połowy tego plutonu zdrajców.
Miałem z nimi niemal ciągłą styczność. Obserwowałem każdego z nowo powołanych wilków, aby być pewnym jego sił, które zamierzaliśmy wszak wykorzystać do własnych celów.
Nasz czas płynął szybciej, niż sądziłem.

Zaczęło się od wybuchu.
- Co... Sz kurrr?! - Na moment tracąc równowagę w tylnych nogach, zatoczyłem się lekko i cofnąłem. Z mojego gardła wyrwało się coś na kształt nerwowego chichotu, bezlitośnie przemieszanego z warkotem. - To żart?!
- Nie. - Tylko ascetyczny ruch, symboliczne zakołysanie długim ogonem zdradziło, że generał nie jest martwą, drewnianą kukłą. A być może i ekspresja nie pozbawiała do końca co do tego wątpliwości; wszak z gardła wilka wydobywał się głos tak i szorstki, że równie dobrze mógłby należeć do jednej ze starych, zapomnianych przez życie i odwiedzanych tylko przez wicher, samotnych sosen w naszych bagnistych lasach. Hyarin był... może nie spokojny, lecz niewzruszony. Już niewzruszony. Lodowaty jak zimowy wiatr, pusty jak zimowe pole. Jednym krokiem wśliznął się w nasz chocholi taniec i zrównał z resztą, znikając gdzieś w tłumie tęgich umysłów tej ziemi. Czyżby on też potrafił być, tak jak my, po prostu zwyczajnie i żałośnie nieskuteczną instytucją?
Moje wrzenie w zetknięciu z jego opanowaniem zrodziło pewien zgrzyt. Zawahałem się, jak gdyby nieokreślony instynkt raptem oblał moje ciało lodowatą wodą, po czym rzekł mu: popatrz i dostrzeż. Pomny przeszłości, waszej wspólnej przeszłości. Odciągnij tego wilka od jego własnej granicy. A przynajmniej nie pchaj go w przepaść; jeszcze krok, a będą kopać wam dwa groby! Przecież wiesz, kim on jest.
Groby? Powinni nam tu grać na skrzypcach.
Zapalcie nam czasem świeczkę.
- Co zrobili?!
- Porwali.
Pomiędzy nami stężało powietrze; zanurzyliśmy się w łatwopalnej ciszy. Oto wpatrywaliśmy się sobie w oczy, oczekując chwili, gdy jeden, z boku niedostrzegalny ruch, rozbłyśnie iskrą, która doprowadzi do eksplozji. Bliższej z każdą sekundą. Jednak złote ślepia nie pozwoliły sobie nawet na drgnienie. Wreszcie to bursztynowe zalśniły, lecz nie płomieniem trawiącym trzewia, a swoim własnym, znajomym blaskiem wilgoci, który ostatnio częściej pełzał po tych oczach, niż w nie wsiąkał.
Odetchnąłem. Raz, drugi. Mgło, zsuń się z moich źrenic.
- Szkło. - Za jakiegoś powodu doskonale wyczuł moment, w którym byłem gotów do przyjęcia polecenia. Rozluźniłem powieki i znów podniosłem na niego wzrok. - Wiem, że była twoją bliską przyjaciółką.
- Jest - wyszeptałem. - Nie porwali ich, żeby zabijać.
- Masz rację. Zwołaj do mnie strategów, strażników i stróżów. Teraz.
Jeszcze krok do tyłu. Jak pijany kiwnąłem głową.
Nie jestem w stanie z całą pewnością powiedzieć, czy moja droga trwała raczej dwadzieścia minut, czy dwie godziny. Z krzepnącego na mrozie języka kapały krople wodnistej śliny, a śnieg przymarzał do rozgrzanego brzucha. Wtenczas wszystko, co istniało, na chwilę zamieniło się w rozmyty w ruchu las. Szkło, wysłannik skupiony na zadaniu, zdyszany i zmęczony wilk. Z wiadomością, której jeszcze nie poznał nasz mały świat.
Niestety nie byłem posłańcem tak szybkim, jakiego było nam potrzeba.
Zaciskałem wtedy kły, napinałem szyję i pierś, żeby lecieć. Gdybym miał skrzydła, użyłbym ich natychmiast. I poleciałbym szybciej, niż ktokolwiek by podejrzewał. Czułem to.
Ostatecznie, byłem jedynie zwyczajnym wilkiem, któremu pozostawały tylko cztery łapy i mocny grzbiet.
Gdy jako mały szczeniak biegłem przed siebie, tylko po to, by pobiec trochę szybciej i dalej niż poprzedniego dnia, by niewyżyte mięśnie przestały trząść się z podniecenia, ile razy marzyłem o skrzydłach? Czy mogłem choć w sennych koszmarach przypuszczać, w jakich okolicznościach i kiedy powróci do mnie to marzenie? Miałem chęć już tylko zatrzymać się, uspokoić serce, oddech, westchnąć bezgłośnie i jeszcze przez chwilę wpatrywać się w tak nieosiągalne niebo.
Ach, ileż mógłbym tam... gdybym tylko miał skrzydła.
Wreszcie moje łapy zatrzymały się na śniegu, wydeptanym przez wiele mniejszych i większych łap, nad wejściem do leżącej na uboczu nory.
Teraz było tu zupełnie cicho. Postronni mogli odnieść wrażenie, że wilki zamieszkające to urokliwe ustronie zdawały się być trochę poza wszystkim. Lecz mimochodem nie dało się zauważyć pustych miejsc, które kiedyś służyły za posłania. Przy okazji nie sposób było dosłyszeć, że wśród wypływających spod ziemi głosów kogoś już zbrakło. Czy naprawdę wojna, jeszcze zanim się rozpoczęła, już odebrała przyjaciela każdemu z nas?
Kto będzie następny?
Czy był w naszej watasze ktoś jeszcze, kto nie wiedział, że wojna najmocniej odbije się na najmniejszych i najsłabszych, na najwrażliwszych i najodważniejszych? Podobno podczas wojny społeczeństwo przekształca się, przy czym zawsze podąża w złą stronę. Ma miejsce stopniowa deprawacja nie tylko jednostek, ale i całych grup. Ich struktury plączą się lub w ogóle rozpuszczają. Dlaczego? Bo tak często giną ci, którymi kieruje idea. Przeżywają natomiast śmiecie, pierwotniaki i bezwzględne pasożyty, które wygrzebią się spod ziemi choćby po sztywnych grzbietach martwych przyjaciół.
- Pinezko! Yir. - Tupnąłem w ziemię, wywołując mieszkańców. - Zebranie w jaskini wojskowej! Teraz!
Lista imion powoli malała. Zanim zapadł zmrok, wszyscy byliśmy na miejscu. Tym razem wszedłem tam jako ostatni, ramię w ramię z Duchem, który ledwie przed kwadransem dowiedział się, że czas rzucić wszystko i stawić się na wezwanie. Dostojny przywódca znów stał u szczytu zgromadzenia, by lać z pyska zdania, parzące jak wrzątek.
- Dziś rano w jaskini medycznej miała miejsce napaść, dokonana przez nieznanych sprawców. Ściany i podłoże nosiły ślady walki. Wewnątrz przebywały trzy osoby: medyk, Flora, psycholog w stanie spoczynku, Vitale, a także emerytowany zielarz, Mszczuj. - Cisza, jaka zapadła wśród zebranych, tężała. - Ich ciał nadal nie znaleziono. Po wstępnych oględzinach miejsca zdarzenia i przesłuchaniu świadków przyjmujemy, że doszło do uprowadzenia.

Kiedyś ranem, kiedyś letnim ranem
Niespodzianie przyjdą drwale
Wytną proste, ładne bale
Będzie z nich cudzy dom

- Kto przeprowadził te oględziny? - Właściwie nie wiem, dlaczego zadałem to pytanie; zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak nieudolnie starałem się zlekceważyć narastające wraz z każdym kolejnym słowem drżenie głosu. Złość? Frustracja, rozpacz?! - Dyżurowałem dziś przez cały dzień. Dlaczego nikt nie zgłosił sprawy do jaskini wojskowej, jak należy? Jako śledczy nie zostałem nawet wezwany na miejsce.
Generał popatrzył na mnie z uwagą.
- Ponieważ wilkiem, który zastał tę sytuację był śledczy. Ry. Nie było potrzeby angażować w to towarzysza plutonowego.
Przełknąłem ślinę, aż coś zapiszczało mi w głowie.
- Rozumiem.
- Ale kto? - z pyska nowej stróż, Domino, wyrwał się mocny, acz łamliwy głos. - I dlaczego...
- Jedyną logiczną odpowiedzią jest WWN - mruknął strateg, Theodore.
- No tak. W ten sposób nadrabiają własne braki w służbie zdrowia? To nie... niepojęte.
- Zrobić coś takiego?! W biały dzień? - ponad naszymi głowami poniosły się okrzyki. Trudny do zniesienia ucisk pochwycił moje wnętrzności. W umyśle wzbił się tuman przeróżnych i chwilami sprzecznych uczuć. Gniew, marazm, podniecenie. Wreszcie, gdy oszołomieni słuchacze, a ja wraz z nimi, ostygliśmy po pierwszym uderzeniu, gdzieś pomiędzy innymi myślami, mignęła mi i wątpliwość. 
- WWN? Zrobiliby coś takiego? - wymamrotałem sam do siebie, po czym dodałem głośniej - przecież musieliby być świadomi, że będziemy ich podejrzewać. Wiedzą, że doskonale znamy stan ich gospodarki.
- Dla nas jest to oczywiste - odrzekł Theo, posyłając mi szybkie spojrzenie. - Ale dla nich nie musi być. Jeśli wilki odpowiedzialne za strategię wojenną pracują tak samo, jak ichniejsza jaskinia medyczna, wszystko jest możliwe.
- Nie klei mi się to - oświadczyłem wprost - przez lata służyłem razem z ich śledczymi. Znam ich wojsko.
- Słowem, za wcześnie na osąd - znów rozbrzmiał głęboki głos Hyarina. - A jednak trzeba działać. Liczy się każda chwila.
W milczeniu skinąłem głową, bez zastanowienia, a całym sobą potwierdzając jego słowa.

Rosną drzewa, rosną dziwne drzewa
Odrzucone będą stały
Wciąż dziwniejsze wyrastały
Rzucą nam dobry cień

- Jeśli wysłalibyśmy do nich posłów, powiedzieli otwarcie co nas spotkało i ostrzegli przed tymi nieznanymi sprawcami, wiedzielibyśmy, czego się po nich spodziewać. Być może udałoby nam się nawiązać jakąkolwiek nić współpracy. Każda byłaby cenna! - oznajmiłem.
- Jeśli to naprawdę WWN, powinna już wkrótce wypowiedzieć nam otwartą wojnę - Theodore powiedział to jak prawdę objawioną.
- Dlaczego? - odezwała się strażniczka, Pinezka. - Mogą wyprowadzić ich gdzieś na rubieże i tam ukrywać.
- Ukrywać, równocześnie wykorzystując do pracy? Wolne żarty. Może w drobnej mafii, lecz nie w całej watasze. Chyba, że w kilka dni wszyscy zamienili się tam w jedną wielką grupę przestępczą.
- Co zatem radzicie, stratedzy? - zapytał Hyarin dobitnie.
- Porozumienie, nasze, wewnętrzne, rzecz jasna - odparł Theo, który już na początku podbił zebranie swoim głosem. - Wysłać do nich nie poselstwo, lecz szpiega.
- Teraz? Od razu? - znów wtrąciłem półgłosem.
- Nie ma na co czekać.
- Racja...
- Oczywiście jeśli jakimś cudem nasz szpieg jednak się zdradzi, stracimy podwójnie... a może i potrójnie. - Spoważniał. - Ale mamy przecież świetne zaplecze wojskowe.
- Być może popełniamy błąd.
- Historia pokaże.
- A kto będzie pisał tę historię?
- My. Zwycięzcy.
- Mamy dwójkę szpiegów. Kto pójdzie? - do rozmowy ponownie włączyła się Domino.
- Proponuję Simone  - odpowiedział Theo. - Jest na tym stanowisku już jakiś czas, zna realia, powinna dać sobie radę. Kawka jest za młoda. Zresztą już ją tam znają. Łatwiej byłoby jej rzucić na siebie cień podejrzeń, a w najgorszym razie mogliby sami skłonić ją do przyznania się, że jest szpiegiem.
Natarczywy wykrzyknik w mojej głowie stopniowo rozmywał się i nikł w oczach. pragnienie, które zdominowało mój umysł i krzyczało: „Musisz ich powstrzymać!” zacierało się wraz z nim, aż wreszcie zostało ostatecznie zastąpione przez chłodne „A więc dobrze”.
Opuściłem jaskinię w stanie prozaicznego roztrzęsienia. Miałem ochotę wgryźć się w pień pierwszej lepszej sosny i szarpać, dopóki nie naciągnę sobie jakiegoś mięśnia i nie przyprawię się o ból karku.

Rosną drzewa, rosną dziwne drzewa
Tak jak stoją będą stały
Stojąc będą umierały
Nie powali ich byle grom

Agrest westchnął, a w westchnieniu tym kryło się niepomiernie więcej bólu, niż miał w zwyczaju okazywać do niedawna. Przez krótką chwilę podpierał czoło na krańcach palców jednej z łap. Coraz chudszy, bardziej przezroczysty, lecz nadal niepozbawiony swojego... nie, nie żaru, bo ten zdawał się wygasły do ostatniej widocznej na stosie gałęzi, odkąd leżący bez życia, na łące przed własną jaskinią, oprzytomniał; tamtego dnia, gdy wszystko się zaczęło. Nie odwagi, bo nigdy nie była ona jego pierwszoplanową cnotą. Nie dumy, bo wiedziałem doskonale, że w głębi duszy nie lubił nawet tego słowa. W nim tlił się jeszcze jego własny, wyjątkowy duch.
Otrząsnął się z zadumy jeszcze zanim ja zdążyłem zatrząść się z niecierpliwości.
- Wygląda na to, że Delta i Yir będą musieli na pewien czas wspólnie przejąć jej rolę.
- Delta? Mówisz o tym samym Delcie, o którym myślę? - zawarczałem.
- Tak, o jednym z najbardziej zaangażowanych w swoją pracę medyków, jakich mieliśmy w WSC od bardzo dawna.
- O tym, kto stanął u boku Admirała? Admirała, wiesz, o którym śmieciu mówię?
- Szkło, twoja myśl jest słuszna - powiedział spokojnie, ostrożnie zaglądając mi w oczy. - Ale pierwsze zawsze jest dzisiaj. Na wczoraj popatrzymy, gdy tylko będziemy mieć pewność, że dzisiaj jest bezpieczne.
Nie wiem, kiedy w ruch poszły kły. Prawdopodobnie w jednej, krótkiej chwili. Skoczyłem w jego kierunku, tak jak ledwie kilka dni wcześniej przywarłem do gardła krzyczącej Porzeczki. Ale wyglądało na to, że mój brat spodziewał się tego ruchu. Ach. Potrafił sprawnie przewidywać.
Gdy posłał mi uderzenie prosto w pysk, trafił, choć dosyć słabo, jednak celnie, w porę zatrzymując mój atak. Przez moją krtań z trudem przecisnęło się gorzkie sapnięcie. Splunąłem na kamienną podłogę jego jaskini śliną zabarwioną na purpurowo. Z boku dobiegło mnie, równie słabe jak jego cios, słowo.
- Braciszku...
- Nasza wataha. Dom wariatów. Cholerny dom wariatów - fuknąłem, przyciskając wierzch łapy do wargi, pod którą kryło się pulsujące z bólu dziąsło.
- Szkiełko, przyznaj, że ty też nie najlepiej się czujesz. Wiem, stała się tragedia. Już nie pierwsza zresztą. To odbije się na całej watasze, musimy być tego świadomi. Ale trzeba układać plan i działać. Jesteś nam potrzebny, Szkło. Twoja znajomość całej tej ziemi i biegłość w swoim zawodzie. Ale powinieneś odpocząć. Chociaż kilka dni. Najlepiej, wiesz, byłoby dla ciebie odpocząć w odpowiednich warunkach.
- No... powiedz to - wycedziłem, patrząc na niego przez zmrużone oczy.
- Szkło. Nie zrozum mnie źle. Chodzi o przerwę! Wysyłam cię na krótką przerwę, dla twojego spokoju. Mitriall i Ry na pewno dobrze zajmą się sprawą porwanych. Mogę wierzyć, że pójdziesz teraz do jaskini medycznej? Zrobisz to dla mnie, Szkło? - jego głos drgnął i dziwnie osłabł z sekundy na sekundę. - Potrzebuję twojej pomocy jak nigdy wcześniej. Nie możesz mi się teraz potłuc.
- Dobrze - szepnąłem. Cóż mogę poradzić na miłość? Była silniejsza nawet niż mój własny żal. Do siebie i wszystkich wokół; a najbardziej do niego, do Agresta, za wszystko.
- Musimy... ja muszę mieć cię ze sobą.
Gdy wyszedłem, było już pewnie dobrze po północy. A więc o tej godzinie miałem powiadomić Deltę i Yira o nowych stanowiskach? To znaczy, Yir nie był kłopotem. Kłopotem był Delta. Ale czy dlatego, że miałem opory, przed odwiedzeniem tylko jednego z nich? Tak. Yir nie był kłopotem, Yira czekała po prostu kolejna, nagła zmiana w życiu. Powie o tym Pakiemu, razem przemyślą, jak teraz z tym żyć.
Kłopotem był Delta.
I to do jego norki, wypełnionej cichością, złymi snami i stadkiem szczeniąt, które samotnie usypiał co wieczór, tej nocy szedłem jak na skazanie. Bo to nie czas i nie miejsce na wieści takie, jak te. Zresztą jaki czas właściwie byłby dobry na wiadomość, że z najniższej klasy zapomnianych przez los i wilki indywiduów w trybie natychmiastowym awansujesz na jeszcze ciepłe stanowisko po uprowadzonej lub zabitej przyjaciółce? Naprawdę aż tak dużą różnicę robi, czy dowiesz się o tym obudzony o trzeciej nad ranem? A co potem? Potem: zabierz tam ze sobą tego, kto jeszcze przed kilkoma dniami kazał wykręcić ci łapę? Daj mu miejsce w cichym kącie i udaj, że nie słyszałeś lub nie zrozumiałeś, jaki tym razem cel ma jego wizyta?
To tylko kilka dni. Tylko kilka dni.
Gdzie jesteście? Czy żyjecie? Dali Wam ciepłe koce? Śpicie teraz na mrozie? Leżycie pod ziemią? Co się z Wami dzieje?
A co się dzieje z nami?

Kiedyś ranem, kiedyś letnim ranem
Niespodzianie przyjdą drwale
Wytną proste, ładne bale
Będzie z nich cudzy dom

C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz