Oh słodka jesieni. Gdzie odeszłaś i dlaczego pozostawiłaś ten świat bez swoich kolorów, bez barw pokrywając go jedynie bielą tego jakże zacnego puchu i grobowego zimna. I czymże dla ciebie stali się twoi mieszkańcy naturo, że raczyłaś uraczyć ich umysłami niegodnymi żadnej istoty, a które tenże umysł wykorzytują w sposób najbardziej prymitywny. I może nie twoją winą jest przelew krwi na tym świecie, jednak patrzysz milczącym okiem na śmierć swoich dzieci, które rzekomo kochasz tak mocno. I nawet jeśli spytam mętnym głosem: Dlaczego ostatnim tchem jesieni zabrałaś ze sobą spokój i odeszłaś w daleką podróż zastępując ciepło mrozem zatapiającym swoje szpony w sercach i strachem paraliżującym myśli. Dlaczego te wielkie umysły nigdy nie pomyślały o czymś więcej niż tylko swoim małych zakątku w rogu jaskini. Gdzie schowali się mędrcy i wiedzący więcej i kiedy zdążyli zastąpić ich tchórze i żmije? Nie wiem. I ty też nie wiesz, a ja zdaję sobie z tego sprawę. Los bywa niesprawiedliwy, a woja niechlubną jest zasługą i dowodem na istnienie naszych samolubnych pobudek. A odbija się to gdzie? Na tych malućkich. Całych młodych pokoleniach wychowanych pod skrzydłami opiekunów. Na napięciu wiszącym w powietrzu niczym ostre brzytwy, tnącym je jak miecze i spoczywającym na karkach, gotowe zabić każdego kto tylko zachłyśnie się nim za mocno i ulegnie szaleństwu w jakie popada świat dookoła. Tyle osób już poległo, czy to pod śniegiem, ziemią czy we własnych umysłach. Nie istotne. Brakuje już uśmiechu na tym świecie, a wraz z uśmiechem znika przyjaźń i więzi rozpadają się niczym sznur trwaiony ogniem, kiedy polityka rozgrywająca się na naszych oczak spada ku grobowi. I nawet jeśli wszystko czasem zdaje się zmierzać w dobrą stronę, czy w tym świecie istnieje taka? Czy możemy powiedzieć, że jesteśmy dobrem, a oni złem? Czy to nie tak, że dla naszego wroga to my jesteśmy tym najgorszym? I jak to pogodzić kiedy każdy wysadza swoje ego ponad dobro ogółu. Czy to ważne? Nie. Ale czy to istotne?
W sumie też nie.
Ale czy cokolwiek teraz w tym małym świecie jest ważne?
Śnieg zapadł się pod nią kiedy postawiła ostrożnie łapę poza
wydeptaną ścieżką. Przyznane jej stanowisko strażnika nie odpowiadało jej ani
trochę. Nie mogła już polegać na swoim przyjacielu kiedy dochodziło do
konfrontacji. Sprawiła by się lepiej na każdym innym miejscu, tylko nie na tym.
Nawet za polityka robiłaby lepszego. A teraz? Loczek mówił jej, że to dobrze.
Że nauczy się trochę żyć bez niego i miał rację. Było jej trochę lżej, jednak
wszechobecna cisza zastąpiła jej ten trajkoczący jazgot i zwyczajnie jej to nie
odpowiadało. Podniosła się rzucając okiem w niebo. Zmarszczyła swój drobny nos,
który pokrył się większą ilością białych plamek. Odkąd tu przybyła kilka z ich
zdążyło przybrać na wielkości, a jej pyszczek powoli łączył się w jedną wielką,
dosięgając tych nowych pod okiem. Czy się cieszyła? Nie. Nie uważała się za
ładną w takim stanie. Jednak był ktoś kto zauważał każdą nową na jej ciele. Czy
to na policzku czerwieniącym się z zawstydzenia, czy tą jedną maleńką na tylnej
łapce, tak od spodu. Czyżby Loczek? Ten, który z początku życia wyrwał ją ze
szponów pętelki rodziny i wyprowadził z dala od wrogiego domu? Zaskoczę was.
Nie. Otóż nie Loczek przebił się przez tą osłonę milczenia i niechęci, a kto
inny. Spory i z pewnością bardzo „męski” basior uczynił to co uważała za
niemożliwe. W końcu postawione przez nią mury zdawały się być idealne kiedy na
straży stał im ubrany w biele rycerz o kocich genach w sobie. Jednak same w
sobie nie dały rady ustać w ataku na jej serce. Wpadła po uszy i w sumie, nie
bała się tego przyznać. Przed sobą oczywiście. Poznała tego małego pozera,
który aspirowałby na niezłego lidera, gdyby tylko miał nieco więcej pary w
mózgu. A pod tą osłonką znalazła całkiem potulnego i słodkiego misia schowanego
pod osłoną, tak podobną do tej którą ona sama posiadała. Miesiące jakie tu
spędziłą, bała się wyjść poza swoją strefę komfortu, a jej nowy rycerz, większy
i może nieco lepszy robił to z nią co chwilę. I jakoś, nie czuła się źle
stawiając małe kroczki na tym podejrzanie cienkim lodzie, kiedy miała kogoś
takiego u boku.
Ale o kim mowa? Kto spełnia tak wiele drobnych kryteriów i czyj to uśmiech
rozjaśnia najciemniejsze mroki w tym zamkniętym sercu Hermiony? Poznała kogoś,
kogo nie wolno jej było posiąść? Czy może to historia dramatycznej miłości
wbrew prawu? Może oba?
Nie. Nie w żadnym wypadku. Wszystko to bowiem potoczyło się w ramach jej nowego
małego świata. Dzień za dniem, gdyż Loczek uczepił się ogona pewnego
rodzeństwa. Jak rzep, w końcu to jego zwyczaj. Czy ktoś już zgadł? Kenai?
Kenai. Niezmiennie pomocny i nieco zbity z tropu całą tą wojną Kenai.
W końcu ścieżka otoczyła ją swoją udeptaną strukturą.
Odetchnęła widząc jak gwiazdy tej nocy wesoło migoczą do niej swoimi oczkami.
Jak zwykle zeszło się jej do późna. Który to już dzień kiedy nie widziała
zarówno, błękitu oczy swojego brata jak i tych należących do młodego ratownika.
Odetchnęła nieco za ciężko i swoje kroki skierowała w dowolnym kierunku.
Gdziekolwiek ją teraz poniosą. Nie miała nocnej zmiany. Jak zwykle w sumie. Jak
wspomniała już, nie nadawała się do tej pracy. Nie stanowiła zagrożenia dla
nikogo kto chciałby przekroczyć granicę nielegalnie, a i nie lubiła spotykać
tych pomruków z WSJ czy WWN.
Przeszła nad przewalonym drzewem. Biedne drzewo. Ofiara wiatru i czasu.
Niewinna, ale niestety obecna na tym świecie. Ironiczne prawda? Łapy nieco
nieświadomie zaniosły ją pod jaskinie medyczną. Nieco za cichą odkąd Flora
nagle zniknęła z ich żyć, a jej miejsce zastąpił Yir i Delta. Dwa zniszczone
wojną podmioty martwiące się pewnie bardziej o dobro swoich bliskich niż
rannych, którzy bywali kapryśni i marudni. A o nocnych zmianach nie wspomnę.
Westchnęła widząc kompletne nic. Jej umysł nie powinien był
odlatywać w marzenia kiedy tak chodziła. Ba! Powinien myśleć o odpoczynku dla
ciała zamiast szukania ciągle bliskości czegoś tymczasowo nieosiągalnego.
Odwróciła się w kierunku drogi do siebie. Siebie i Loczka, który już pewnie
słodko spał nieświadomy całego zamieszania jakie czasem paliło się w jej sercu.
—Hermi! — jednak zatrzymał ją głos, który przywołał uśmiech na jej ciapaty
pyszczek. — Hej. Dawno cię nie widziałem. — basior otarł sie o jej bok rzucając
jej to słodkie spojrzenie, które z radością odwzajemniła.
—Mi także miło cię widzieć Kenai. Ciągle się mijamy, nie ma nawet czasu
pogadać! — zaśmiała się z nutką żalu ukrytą gdzieś z tyłu za słodkim dźwiękiem
udawanej radości.
—Niestety, ale! Mamy teraz chwilę. W końcu już noc, a ty jesteś strażnikiem. —
zamruczał kręcąc kółka łapą w śniegu.— Czy pani poważna strażnik odprowadzi
niesfornego basiora do jego jaskini? —
—Pfff. Oczywiście panie niezawodny ratowniku.— ich pyski rozjaśnił taki
nieobecny w tych czasach uśmiech i ciche uderzenia mocno bijących serc.
—A gdzie Kanna? — spytała się w którymś momencie ich
przechadzki. Oczywiście drogę wybrali zupełnie okrężną, pomimo
obezwładniającego zmęczenia po dniu w pracy.
—Delta i Yir wysłali ją trochę wcześniej do domu. Zdawała się być dzisiaj
znacznie bardziej... ponura i niechętna do życia niż normalnie. Uznali, że ja
im wystarczę na dzisiaj i że może sobie odpocząć.—
—Miłe z ich strony. — zamilkli na chwilę. — Pewnie się o nią martwisz. —
—Tak. W końcu to moja kochana siostra. Ona też pewnie martwi się o mnie. —
—Pewnie tak. —
—A ty? —
—Ja? —
—No ty. Czy ty też martwisz się o mnie? —
—Tak. — nie zawahała się. — Zważając na to co stało się z Florą. W biały dzień,
codziennie wieczorem stawiam się pod drzwiami jaskini medycznej, żeby mieć
pewność, że tam byłeś. Że idziesz do domu. Boję się za każdym razem, że
któregoś dnia nie zastanę nikogo. Ani Delty, ani Yira, którzy powiedzą mi co z
tobą, ani twojego zapachu. Gdybyś nagle zniknął nie wiem co bym zrobiła. —
westchnęła ciężko spuszczając głowę i wzrok. Jej oczy w świetle księżyca
zabłysły łzami.
—Ja też. Tak. Ja także martwię się o ciebie. O to że pewnego dnia znajdą cię
zagrzebaną i zimną na granicy. Martwą i nigdy już nie usłyszę twojego głosu.
Ale... na razie mamy siebie i swoje rodzeństwo. Jest dobrze. Jest lepiej niż
dobrze, bo dziś jest dziś i powinniśmy się nim cieszyć. —
—Tak... Masz rację. Jak zawsze. — zaśmiała się nieco się na nim opierając.
—To co.. Dobranoc? — Hermiona westchnęła ciężko odwracając
wzrok. Nie chciała sie rozstawać jednak jej oczy kleiły się niemiłosiernie.
—Gdyby nie to że mieszkam z rodzeństwem mówiłby ci dobranoc co nocy do snu. —
Kenai przesunął nosem po jej policzku powodując, że ten oblał się soczystym
rumieńcem.
—Kiedyś... zamieszkamy razem. — mruknęła to raczej jako ciche marzenie.
Pragnienie swojej duszy i chciwości. Jednak Kanna na ten moment potrzebowała
swojego brata mocniej niż jej egoistyczne zachcianki.
—Oczywiście. Kto wie. Może w niedalekiej przyszłości. — basior uniósł głowę ku
niebu przedłużając końcówki zdań.
—Mówisz? — przechyliła głowę, a w odpowiedzi otrzymała jedynie iskierki
błyszczące się w oku ukochanego. — Hymm.. Chyba nie mam powodu żeby ci nie
wierzyć! — cmoknęli się. Przytulili. Nie mogli się rozejść. Po prostu nie
chcieli, gdyż nie wiadomo kiedy w najbliższym czasie w ogóle się spotkają.
—KENAI! — wydobyło się wołanie z jaskini.
—HAHA. Chyba siostra się obudziła. Wybacz Hermi. Czas na mnie, ale... jutro...
też chyba zostanę sam po służbie. Wiesz... i mogę potrzebować... eskorty. —
rzucił w jej stronę uśmiechem i zniknął ostatni raz posyłając jej ciche
dobranoc. Zrozumiała.
I tak następnego dnia Kenai opowiadał jak z żalem spławiał własną siostrę i czuł się z tym dziwnie. Zawsze byli razem, a teraz odmówił jej i to krytycznie. Jednak byli ze sobą. Szybko zapomnieli o Kannie. W końcu kto zamroczony zorzą miłości pamięta o drobnych problemach z rodziną? No właśnie nikt. A przynajmniej nie oni.
Jednak tak jak upadają dęby, te wielkie i potężne drzewa.
Zapadając się w śnieg i niepamięć zapadł się też i mały światek. Jak?
To był dzień po śnieżnej nocy, więc ślady poprzedniego dnia zostały zamazane.
Ścieżki nieco zlały się z całym otaczającym Hermionę światem. Każdy krok musiała
stawiać przesadnie ostrożnie, aby przypadkiem nie udusić się pod zaspami i nie
zostawić ukochanego powiewającego jak
samotna flaga na wietrze. W końcu tak wiele jej obiecał. Ich własną jaskinię, a
potem już z górki. Ślub, dzieci. Piękne marzenia spełniające się tuż przed nią.
Przed jej oczami. Rzeczy, których w dawnym domu nie mogła sobie przyśnić nawet
gdyby chciała, a z Loczkiem przecież się nie ożeni. Za bliska rodzina. Jej
serce zabiło nieco mocniej na znak pamięci o każdym ostatnio wspólnym wieczorze,
ktory i teraz zbliżał się wielkimi krokami. Ich rozmowy rozmywały nawet trud
następnego poranka i nieznośnie kującą świadomość zagrożenia.
Zagrożenia, które nadeszło z kierunku zaskakująco znanego.
Stanęła w śniegu. Jej łapy w końcu nie zapadały się za mocno i mogła stabilnie
rozstawić je dla lepszego podporu. Zawęszyła za obcymi zapachami, ale jedyne
jakie wyczuła na tej niewielkiej przestrzeni były jej już znane. Parę
strażników z WWN, z którymi wymieniała się już niuchnięciami i jej własna
wataha. Ta którą kochała.
Właśnie. Kochała, ale czy kocha. Kocha Kenaia, ale czy to parszywe miejsce
nadal jest jej bliskie?
—Hermiona. — ciche i nieco pochmurne prychnięcie wyrwało ją z zamyślenia.
Odwróciła głowę aby napotkać nieco zirytowane spojrzenie Kanny. Było w nim
także coś jeszcze, jednak wyraźnie ociekające od wilgoci futro chorej na
karłowatość wadery zostało uznane za przyczynę tych buzujących emocji.
—Oh. Hej Kanna. Co się stało, że jesteś aż przy granicy? — zagadnęła z
uśmiechem, chociaż zdawało jej się, że siostrzyczka jej ukochanego nie przepada
za nią za bardzo. Ale mogło jej się wydawać.
—Nie Nie skądże. — wyrzuciła z siebie z dozą wyrzutu w głosie. Hemiona nie
bardzo wiedziała o co może jej chodzić. — Gdzie leziesz?! — warknęła widząc jak
ciapata przesuwa łapę w kierunku swojej ustalonej trasy.
— Pod jaskinię medyczną. Już koniec mojej pracy. — westchnęła.
—Pewnie znowu spotkać się z moim bratem co? —
—T...Tak. No tak. Jak ostatnio co... ał. — Hermiona zaskoczona przerwała w pół
słowa odskakując do przodu kiedy poczuła ukucie na tylnej łapie. Odrobina krwi
spłynęła na śnieg, który dotąd niewinnie biały został tak haniebnie splamiony.
— Co ty robisz? — oburzyła się patrząc na mniejszą.
—Zabierasz mi brata. — szepnęła w jej kierunku. — Mojego brata! —
I mogłyby pogadać. Rozwiązać to w dobry sposób. Ale czy istnieje dobry sposób? Przecież każdy ma swoje wady i zalety.
Hermiona stęknęła kiedy jej ciało uderzyło z impetem o
ziemię. Kanna nie była wcale taka słaba na jaką wyglądała, zwłaszcza kiedy się
rozpędziła. Zamachnęła się łapą trafiając w pysk młodszej i nieco ją z siebie
spychając.
—Kanna przestań. O co ci chodzi? — zawołała panicznie sądząc, że nawet ciemność
nadchodzącej nocy nie powstrzyma jej niemego wołania o pomoc. W końcu nie
chciała skrzywdzić siostry ukochanego, pomimo że jej krew już znalazła się na
jej pazurach.
—Zamknij się pieprzona suko! — odpowiedziała jej mniejsza i znowu się do niej
rzuciła. Hermiona niewiele mogła zrobić. Szarpnęła się raz, drugi odpychając
niespodziewanego napastnika w zaspę. Tam gdzie furia tej kulki ją dosięgła, tam
na sierści majaczyły stróżki krwi. Po całej piersi w dół brzucha, na łapach. Otrzepała się szybko pozostawiając
kształty wijące się na ziemi i rzuciła przed siebie. Dała radę zbiec całe dwa
susy zanim znajoma szczęka zacisnęła się z warczeniem na jej karku. Światło
księżyca mignęło jej przed oczami kiedy płat skóry zszedł z jej ciała wraz z
jej przerażająco głośnym krzykiem uciekając ku powietrzu. Przewróciła się w
śnieg, a młodsza upadła kawałek od niej. Kto wstanie pierwszy? To była gra. Gra
o błahostkę tak dla nich obojga ważną, a jednak możliwą do podziału. Do zgody.
Jednak nie na to się zapowiadało. Hermiona była większa, cięższa. Śnieg
przytrzymał ją sekundę za długo.
Krew wylała się wodospadem na śnieg swoim ciepłem delikatnie
topiąc go. Szramy na plecach pozostawione po skoku piekły ją, jednak coraz
mniej. Podobnie jak widok. Biel wszystkiego dokoła bledła. Traciła czucie w
łapach, które niespokojnie próbowały ją jeszcze unieść. Sekundy. Tyle minęło
zanim opadła na boku na ziemię pokrytą miękką kołderką przyniesioną światu
przez zimę. Tą, która tera nie domyje się od zbrodni jaka miała miejsce.
Ciało Hermiony poruszyło się jeszcze w pośmiertnych konwulsjach, a krew
wylewająca się z rozdartego gardła powoli traciła swój impet. Te pełne uczuć zielone
oczy przymknęły się do połowy, oddech ustał, a pysk pozostał uchylony, jakby
wołając ostatnie ratunku lub kocham cię do świata. Do wiatru, aby poniósł je
dalej.
A padła niedaleko jaskini medycznej, gdzie zapewne czekał na nią jej ukochany. I przepadłe wraz z życiem marzenia.
Widzisz zimo. Tyle dusz już zabrałaś i łez pochłonęłaś. Jeszcze ci nie mało?
<Kanna?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz