wtorek, 4 stycznia 2022

Od Agresta - „Rdzeń. Cisza”, cz. 2.2

To znowu ja.
Agrest. To znowu ja, przygarniecie mnie jeszcze na chwilę? Na chwilę spróbujecie zapomnieć o tym, co zrobiłem? Ja nie byłem zły. Byłem głupi. Bezrozumny. A z dnia na dzień okazało się, że również piekielnie nieudolny. Czyśmy się tego nie spodziewali? Przepraszam...
Zaciskam powieki i odwracam pysk.
Czy mogę opowiedzieć o tym kiedy indziej?
Nie będzie żadnego, kiedy indziej, Agrest. Wiesz o tym.
Wiem.
Rozumiecie mnie pewnie, chciałbym mówić dalej. Jak zawsze, tak jak dawniej. Wspominać plany układane z błyskiem podniecenia w oku. Opowiadać Wam o intrygujących przygodach małego Agresta w jego małym światku. Teraz, to taka rozgrzewka; mam Wam jeszcze tyle do opowiedzenia. Ale muszę czekać i być cierpliwy.
A póki co, posłuchajcie opowieści negatywu, kliszy wyrzuconej przed wywołaniem. Gdzie skończyliśmy? Ach, tamtego zimowego popołudnia, gdy powierzyłem wszystko co mi zostało, łącznie ze swoim bezwartościowym życiem, bratu i reszcie jaskini wojskowej. W tamtym czasie, choć całymi dniami leżałem w bezruchu, mięśnie bolały mnie od nieustającego napięcia. Moje życie pękło na pół, a ja przespałem moment krachu, z całej siły zatykając uszy i chowając się niezgrabnie wśród wirujących wokół strzępów swoich rozszarpanych marzeń. Nie spostrzegałem, jak niespotykanej maści cuda zaczęły się dziać.
Całkowite poparcie dla Kawki. Nawet ci, którzy otwarcie życzyli mi najgorszego, krzyczeli „Kawka na alfę!”. Coraz częściej chodziły słuchy, że dziewczyna w obu sąsiednich watahach ma całkiem spore grono znajomych, którzy po cichu deklarowali stworzenie ruchu poparcia, nawet jeśli nie będzie stał za nią żaden wpływowy polityk. Ale to wszystko były wciąż pokątne doniesienia, które czynił fikcją jeden, niezwykle istotny kłopot: zamknięte granice. Chociaż, prawdę mówiąc, nie wiedziałem już, co myśleć... o tym wszystkim. O zamkniętych granicach, o poparciu dla Kawki, o nienawiści do siebie samego. Nienawiści otaczających mnie wilków i mojej.
Krzyki niosły się po lesie. Odbijały się od setek gładkich, sosnowych pni, od ścian jaskini wojskowej, aż wreszcie docierały aż do moich, ledwo trzymających się głowy uszu. To mój brat wydawał kolejne polecenia. Ale przecież był Aniołem. Więc każdego ranka i każdego wieczora czekałem na niego, w nadziei, że przyjdzie i opowie mi o tym, co dzieje się na manewrach i w ogóle, w naszym wielkim domu. A on codziennie cichł bardziej, zmuszając mnie do patrzenia, jak ciepło, odkąd pamiętam, obecne w jego chmurnych oczach, stopniowo ulatuje. Nie chciał już opowiadać.
- Wróciło to nieszczęsne poselstwo z NIKL-u? - pytałem co rano, lecz po każdym pytaniu otrzymywałem odpowiedź przeczącą. I raz za razem przywlekało to do mnie wspomnienie naszego sojuszu watah, nierozerwalnego niczym babie lato. Znów słysząc to samo, mruczałem - niech to szlag... Sekretarz jest świadomy, że trzy jego wilki zaginęły w akcji?
- A czy to ma teraz znaczenie? - Szkło tylko czasem posyłał mi beznamiętne spojrzenie. - Być może nie dowiemy się że wrócili nawet, gdy wrócą. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że nikt nie zdąży donieść im o zerwaniu sojuszu, zanim wspomną tam w NIKL-u o sprawie WSC.
- Zresztą... przecież doskonale wiadomo, że pewnie wszyscy gryzą już piach.
- Może wrócą. Może, chociaż czy cokolwiek to zmieni? Zbyt dużo się już stało.
Miał rację. Dowód dawał każdy kolejny dzień chaosu, a pieczęcią na liście dowodów stała się napaść na jaskinię medyczną.

Nagła fala silnych mrozów ścisnęła nasz las swoimi niewidzialnymi, lecz dotkliwymi paluszkami. W przeciągu dwóch nocy z minus dziesięciu stopni zrobiło się minus dwadzieścia pięć. Śnieg tylko na wyższych i nieosłoniętych przed wiatrem pagórkach pozwalał przejść kilka kroków bez zapadnięcia się po żebra, a tam, wystająca spod niego, poszarzała trawa, łamała się pod naciskiem łap. Lód na jeziorach był pewniejszy od litej ziemi. Mój nos wysechł, co ratowało go przed uszkodzeniem z ręki zamarzającej na powierzchni wody. Nawet wiecznie zielony, sosnowy las nie był już zielony. Zdominowały go szarość i zsiniała biel. W nocy temperatura osiągała tak szalone wartości, że trzymała wilki w norach i jaskiniach skuteczniej, niż zakaz wychodzenia po zmierzchu. Szczęśliwy był wtedy ten, kto miał się do kogo przytulić lub chociaż dysponował starym kocem.
Ja miałem przy sobie jeszcze kilkoro przyjaciół. Mogę powiedzieć z całą pewnością, że tylko oni utrzymali mnie wtedy przy życiu.
Nymeria stała mi się bliższa, niż była kiedykolwiek wcześniej. Coraz częściej przychodziło mi do głowy, że jej obecność zaczynała być mi droższa, niż obecność własnego brata.
Szkło był moją opoką, niezłomną jak skała. Stopniowo zacząłem jednak dostrzegać w nim pewną zmianę. Aż wreszcie stało się. Opokę strawiły nerwy i napięcie.
- Braciszku... - Zacisnąłem zęby. Łapa zabolała mnie od uderzenia. Z ulgą zmiarkowałem, że jego kły, jeszcze przed chwilą lecące w moją stronę, nie stanowią już zagrożenia.
Tak właśnie Szkło skończył w psychiatryku. Tylko na kilka dni, obiecaliśmy sobie.
Byłem pewien jeszcze jednego ducha. Pamiętacie Hyarina? Oto jedna z lepszych decyzji, jakie w życiu podjąłem. Co prawda nie widywałem go często, ale gdy już się to zdarzało, każde jego słowo wskazywało na to, że powierzone mu stanowisko generała, wcześniej puste, nareszcie będzie w stanie mówić samo za siebie.
Moim ostatnim dobrym duchem była Kawka. Ona była oczywistością, latającym wokół mnie satelitą. A przy okazji kimś, w kim dostrzegałem... lub bardzo chciałem dostrzec pewnego rodzaju przedłużenie obecności mojego pierwszego asystenta.
A mógłby być i Mundek. Bez niego wszystko stało się męczące i nudne. Praca dłużyła się. Nie byłem pewien żadnej podejmowanej decyzji. To był... ponury czas.
Chwileczkę. Z ograniczonej puli słów składamy opisy uczuć; pojęć absolutnie niemierzalnych. A jak opisać zwykłe, samolubne pragnienie końca cierpienia? Czy jakiś naród był kiedyś na tyle znękany, by w odpowiedni sposób ułożyć swój język? A może dobry los choć raz mnie uprzywilejował? A może to błahostka. Wszak wszyscy doskonale znacie to uczucie. To chwila, gdy na nieszczęsny, wilczy grzbiet po kolei wsuwają się koszule uszyte ze wszystkich wyobrażalnych chorób.
Cierpiałem więc w milczeniu, nie licząc już na ukojenie w żadnej z dostępnych postaci. Coś nieustannie gryzło mnie od środka. Chwilami oddalało się, potem wracało, ale nie chciało odejść.
- Stryjku, wszystko w porządku? - zapytała Kawka, z bezgłośnym westchnieniem odrywając się od swojej pracy.
- Nie bar... mniej, niż zwykle - mruknąłem, przyspieszając ruchy, aby pokazać, że stosik leżących przede mną papierków jest ważniejszy od całego otaczającego mnie świata.
- Dziś rano idąc do ciebie spotkałam Deltę z jego szczeniętami. Kochane maleństwa...
- Tak - rzuciłem tak słabo, jakbym nie był pewien, czy chcę dopowiedzieć to krótkie słowo do końca.
- Poznałeś je już? Dawno nie widziałam tak wdzięcznego stadka.
- To wszystko moja wina.
- Hm? Wiesz, pamiętasz, co powiedział Szkło - mówiła spokojnie, nie dając mi dojść do głosu. - Cały system zawiódł, wszystko po trochu. Dlatego trzeba powoli spróbować ułożyć wszystko inaczej.
- Dziewczyno. - Uniosłem wcześniej bezwładnie opuszczony pysk i potrząsnąłem nim na znak płynącego z głębi serca zaprzeczenia. - Przeze mnie zabili ci ukochanego. Gdybym wtedy...
- Agrest - cicho weszła mi w słowo, lecz gdy nie udało jej się przerwać zanim dokończyłem myśl, krzyknęła za całą mocą - Agrest, nie! Nie mów mi tego. Nie jestem... nim. Boję się, że jeśli powiesz za dużo, ja nie będę potrafiła ci wybaczyć.
Ale ja po prostu musiałem mieć pewność, że była tego świadoma i wiedziała, że patrzy w moje oczy, a nie oczy tego, za kogo błędnie mnie uważa.
- Prosili, żebym do nich wyszedł. Już drugi dzień. To wszystko by się nie stało, gdybym się nim wtedy nie zasłonił.
Lecz w tamtej chwili Kawka nie patrzyła już na mnie, a w zadumie, jakby przeze mnie. Nie przyniosło skutku pochylenie pyska, ani podłapywanie jej wzroku niemal szturmem. Odetchnęła głębiej. Raz, drugi.
Dokumenty trzasnęły o ziemię; wyszła.
Bezsilnie wyszeptałem jej imię. Ale wilczycy nie było już w pobliżu. Zostałem zupełnie sam. Nie było potrzeba wiele, bym porzucił swoje cenne papierki i bezrefleksyjnie powlókł się jej śladem. Na zewnątrz zatrzymała mnie smuga białego światła. Co to, czy to latarnia, czy zimny ogień? Ach, nie. To tylko słońce, którego promienie odbijały się od świeżego śniegu.
Zmarszczyłem brwi, próbując ukryć pod nimi oczy. Dziwny duch niepokoju chwycił mnie za kark i nachylił się, podszeptując prosto do ucha, że Kawka odeszła i już nigdy nie wróci. Zadrżałem, próbując strząsnąć z siebie zmorę. Poszedłem dalej.
Wyszedłem z lasu, stanąłem pośród sterczących w niskiej trawie, suchych łodyg kobylego szczawiu i piętrzących się ponad śniegiem, poczerniałych kuleczek wrotyczy. Niskie sosenki, rosnące na skraju lasu, patrzyły na mnie swoimi skrytymi w dziesiątkach mrocznych gałęzi oczyma.
Zgiąłem kark, następnie kolana; moje łapy zatonęły w głębokim śniegu. Było zimno, a chłód nie otrzeźwiał. Jedynie usypiał jeszcze bardziej skołatane zmysły. Trwałem tak, w pozycji dziwnego ukłonu, wsłuchując się w szum we własnej głowie. Świat poza mną był zupełnie cichy. Nie słychać było ni ptaszka w sosnowych gałęziach. Wiatr ustał, nie powodując nawet najlżejszego drgnienia łodyg wybijającego się ponad śnieg ziela.
I tak właśnie zastała mnie Nymeria.
Niepokój przylgnął do jej oczu jak mech wrośnięty w potężne drzewo, które choć niejedno już widziało i niejednej tragedii było świadkiem, zlękło się małego, chudego człowieczka z metalowym klinem na trzonku wystruganym z trupa jego brata. W swoich kilku dostojnych krokach, doradczyni znalazła się przy mnie.
- Co się dzieje, Agrest? Podnieś się, bo tu zamarzniesz. Porozmawiajmy.
- Niebo jest tak wysoko i takie wielkie - wymamrotałem, czując na swoim pysku własny oddech, odbijający się od śniegu. - Robi mu to różnicę, czy stoję, czy klęczę?
- Wstań... Chodź, odprowadzę cię do domu. Naprawdę, chodź.
- Wiesz, podobno tak wielu z nas fascynuje noc. A przecież... za każdym razem, patrząc w nocne niebo, widzimy to samo. Dzień za dniem, te same, odległe punkty.
Wilczyca podała mi łapę, a raczej przeforsowała uścisk, płynnym ruchem podnosząc mnie za ramię. Mróz przeszył mnie na wylot, gdy wyprostowałem nogi i stanąłem wolno ponad zgniecionym moimi żebrami, głębokim śniegiem.
- A chmury, one są niepowtarzalne i widoczne nawet w świetle dnia...
- Agrest.
- Nymerio. Zawsze myślałem, że patrzę w jasny nieboskłon. A ja na nim nocnych gwiazd szukałem.
Podźwignąłem głowę, jakby wisiała bezwładnie na pociąganym przez kogoś sznurku. W patrzących na mnie z góry oczach nie dostrzegłem już chłodu, a prosty żal. Na kształt załamującej się tafli lodu, pod którą właśnie wpadłem, lecz nie tonąłem.
Delikatnie pociągnęła mnie za sobą. Dotarliśmy do granicy drzew, a tam usiedliśmy.
- Co się stało?
- Nic - wydukałem chrypliwie.
- Wszystko jeszcze się wyprostuje - wyszeptała, nie pytając o więcej. Nie zauważyłem, że odruchowo zbliżyliśmy się do siebie. Bok przy boku, pierś przy piersi.
- Chciałbym to naprawić, ale czuję, że mam coraz mniej sił. Choć... dużo więcej widzę.
- Nie jesteś sam.
- Popatrz na drzewa. Dąb, który nieugięcie stoi nawet pod naciskiem najmocniejszego wiatru. Wichura powali go dopiero po setkach lat. Wierzba jest krucha, łamie się często, lecz w mig odrasta.
- I my wreszcie znajdziemy w sobie siłę. Nasza będzie siłą wierzby, czy dębu, Agrest? Przez lata nasza wataha była jak ten dąb.
- To... to taktyka. Którą obmyślimy. Wiem, że zrobimy to i jeszcze kiedyś będzie jak dawniej. - Mocniej przywarłem do jej boku. Przez chwilę miałem wrażenie, że czuję bicie serca.
- Wróć do domu. Przyjdę, gdy wrócę z jaskini medycznej. Chciałabym zobaczyć, co się tam dzieje.
- Masz rację. Idź, a ja jutro... - Zawahałem się przez ledwie wyczuwalną chwilę. - Jutro też ich odwiedzę.
Gdy odeszła, byłem spokojny. A przynajmniej tak mi się zdawało, bowiem w mojej pamięci nadal odbijało się echo ciepła jej dotyku.
Już po chwili wracałem do domu, po męczącym dniu pragnąc tylko zwinąć się w kłębek w najciemniejszym kącie swojej jaskini, owinąć swoim starym, wełnianym kocykiem i zapaść w sen, jeśli nie wieczny, to przynajmniej na tyle długi, by po przebudzeniu udało mi się chociaż wmówić sobie, że wypocząłem.
I że dni znowu są jasne. I że wszystko jest już jak zawsze, w porządku. W zwykłym porządku. Dobra Opatrzności, prosiłem. Niech mi się to chociaż przyśni.
Wlokąc się krok za krokiem, znużony i wyczerpany, nie zauważyłem, jak nad moją głowę, po gałęziach drzew, nasuwa się czyjaś długa, cienka sylwetka. Dostrzegając tego kalibru osobistość, w innym wypadku byłoby mi pewnie wszystko jedno, że wędruje gdzieś w bezlistnej koronie lipy i kładzie nad ścieżką niknące wśród innych cienie.
- Hej! - usłyszałem jak przez mgłę. Przez moment nie zwracałem uwagi na głos, który zdawał się dobiegać gdzieś z głębi mojej własnej głowy.
- Hej - coś ponownie przepłynęło ponad zasłoną mętnych myśli, powtarzając swoje wołanie. Popatrzyłem w górę.
- Coś nie tak? - burknąłem do owiniętego wokół krzywego konaru węża. Hipnotyzujące oczy zatrzymały się na mnie.
- Dokąd idziesz? Nie widziałeś? Nie czujesz?
Zatrzymałem się, niespecjalnie rozumiejąc, o czym mówi stworzenie.
- Co? - zniżyłem głos po chwili kompletnego milczenia.
Znów jednak nastała cisza. Rozdwojony język nieśpiesznie wysunął się z śliskiego pyska.
- ...Co? - szepnąłem jeszcze raz, a moje serce zabiło mocniej. Myśląc coraz intensywniej, z jakiegoś powodu nie byłem w stanie odwrócić od gada wzroku.
- Nie boisz się? Nie czujesz? Nie słyszysz, jak trzeszczy?
Na te słowa coś zawirowało w mojej głowie, a potem wszystkie drzwi mojego umysłu zatrzasnęły się w panice. Pokręciłem głową, chcąc odpowiedzieć, że nie, nie czuję i nie rozumiem.
Ale jednocześnie, jakby odruchowo i jakby wbrew sobie samemu, odetchnąłem nieco głębiej.
Wtedy gdzieś w pozbawionej domysłów ciemności, w samo dno mojej świadomości uderzyła jakaś ostra cząsteczka, mącąc spokój, wzbudzając fale, wywołując dreszcze. Fuknąłem, wypychając z nosa drażniącą woń.
Machinalnym ruchem zgiąłem pod sobą osłabłe nagle łapy, by na nowo zmusić je do pracy, pozostawiając nietypowego rozmówcę z tyłu. Szybki krok błyskawicznie przerodził się w bieg.
Kluczyłem między drzewami, dalej i dalej, czując, jak ogarnia mnie coraz gęstsza chmura szarości, a pod powieki napływają obronne łzy. W końcu wdzierający się do płuc dym zmusił mnie do zatrzymania. Wybuchłem przeraźliwym kaszlem.
Gdy udało mi się trochę uspokoić oddech, na drżących łapach zacząłem iść przed siebie, w szarości, piekącymi i mokrymi oczyma rozglądając się za jakimkolwiek żywym wilkiem.
W oddali zamajaczyło widmo mojej jaskini, rozjaśnionej silnym, czerwonym światłem. Przełamując niechęć zebraną w opierającym się ze wszystkich sił ciele, zmusiłem się do jeszcze jednego głębszego wdechu, by zbliżyć się do źródła rozchodzącej się wokół chmury dymu.
Mój dom stał w płomieniach.
Wbiegłem do środka, nie widząc już niczego poza snującym się pomiędzy ciemnością a blaskiem iskier, szarym obłokiem.
Kolejny napad kaszlu.
Część dokumentów już zajęła się ogniem. Chwyciłem w zęby dwa pliki pożółkłych kartek i zacząłem wycofywać się do wyjścia. Drogę zagrodziła mi kolejna ściana płomieni.
Dopiero w tamtej chwili dotarło do mnie, co tak naprawdę zrobiłem.
Oczy zaczęły zachodzić mi czernią, głowa traciła kontakt z resztą ciała. Walczyłem sam ze sobą, w niemej panice balansując na krawędzi wdechu i wydechu.
Wreszcie, nie potrafiąc zdobyć się na wykonanie jeszcze choć kroku, pozwoliłem, by strach stłumiła kakofonia bodźców: od bolesnych ukłuć gorąca, do parzącego wnętrzności zapachu płonącego papieru, drewna i liści. Bezwładnie upadłem na ziemię, upuszczając dokumenty, które rozsypały się wokół, po ziemi.
Tlenu brakło. Gwałtownie wydmuchując z pyska mleczny dym, zacisnąłem zęby na pierwszym lepszym pliku pożółkłych kartek i zacząłem po ziemi pełznąć do wyjścia, gdzie na piaszczystym podłożu mogłem jeszcze przedostać się przez ogień.
Zanim jednak dotarłem do połowy drogi, pośród szarości zaczęły pojawiać się cienie postaci. Z całej siły wytężyłem wzrok, mrużąc załzawione oczy. Uwierzcie, Kochani, że widząc te nierozpoznane, wilcze sylwetki, nawet w centrum tak dziwnego pożaru, który przecież ktoś musiał zaprószyć, nawet po wszystkich wydarzeniach poprzednich tygodni, które wszak sprowadziły na mnie lawinę nienawiści w swojej najczystszej postaci, uspokoiłem się, jak dziecko, które zgubiło się, lecz właśnie zostało odnalezione. Zacząłem zbierać resztę jeszcze ocalałych dokumentów, z myślą, że przyszli, aby mi pomóc.
I rzeczywiście, w tamtej chwili szczęście postanowiło na chwilę wrócić z wakacji, by uśmiechnąć się do małego Agresta. Ktoś bowiem przedarł się przez kłęby dymu, by podać mu łapę. Z trudem dostrzegłem tylko, że łapa była jasna.
Podniesiony z ziemi, rzucając w przybyłego stosem zebranych z ziemi kartek, chwiejnym krokiem, lecz na własnych nogach, wydostałem się z pomieszczenia. Na zewnątrz odetchnąłem głębiej i nabrałem powietrza, tylko po to, by nieomal przewrócić się pod ciężarem zawrotów głowy. Basior podtrzymał mnie bokiem i zaczął prowadzić dalej, w stronę lasu. Na wpół zamroczony, rozpoznałem w dobrodzieju jakąś część swojego brata.
Wiatr wiał z północy, więc z tamtej strony dym był praktycznie niewyczuwalny. Wilk wskazał mi miejsce, w którym mogłem usiąść, opierając się o drzewo, po czym rzucił na ziemię obok nadpalone kartki, ostatni ślad pozostawionego w oddali pożaru.
 - Czekaj tutaj, spokojnie - zarządził nieprzejrzyście, dzięki czemu poznałem, że jednak nie mógł być Szkłem. Jak zresztą mógłby nim być, jeśli od poprzedniego dnia mój brat przebywał w jaskini medycznej. Zanim zdołałem podnieść półżywy wzrok, jasnowłosy bohater już znikł, zmierzając ponownie w stronę groty.
Z chwili na chwilę, odzyskiwałem opanowanie i trzeźwość myśli. Minęła może minuta, może dwie, gdy byłem już gotów, by podnieść się i ruszyć z powrotem, by ratować to, co jeszcze dało się uratować. Coś mnie jednak powstrzymywało. Strach.
Zamiast wstać, przymknąłem oczy i nasłuchiwałem tylko znajomych kroków.
- Agrest, wszystko w porządku?
Na ziemię obok mnie upadł jeszcze jeden stosik nadpalonych kartek. Uniosłem wciąż lekko szczypiące powieki i pokiwałem głową. Dopiero wtedy mogłem swobodnie rozpoznać, kto przyszedł mi z pomocą oraz dlaczego w nerwach pomyliłem go z bratem. Był to bowiem ów drugi strażnik śledczy, o anielskiej sierści i spokojnym spojrzeniu. Ry, mój bratanek.
- Poszło z dymem, wszystko... - Pochyliłem się i oparłem czoło na łapie.
- Nie... sporo dokumentów udało się uratować. - Mój rozmówca przerwał tym razem dosyć delikatnie, siadając obok. - A część jest w jaskini wojskowej.
Milczałem, powoli zbierając myśli. Miałem tak wiele pytań, a jednocześnie tak bardzo ściśnięte gardło. Wreszcie, po dłuższej chwili, wolno podniosłem się na cztery nogi. Basior poszedł moim śladem.
- Tam jeszcze coś się dzieje? - Jakby nie czując się na siłach lub nie chcąc odwrócić głowy by spojrzeć w stronę jaskini, z resztą bólu, która nie zdążyła jeszcze wypłynąć z oczu, popatrzyłem na wilka.
- Tak, ale wszystko już dogasa. Kamień na szczęście nie płonie.
Smętnie pokiwałem głową i dostrzegając, że Ry drgnął, jakby w ostatniej chwili rezygnując z ruszenia przodem, w stronę pogorzeliska, sam zacząłem iść w tamtą stronę, rzecz jasna nie zapominając o reszcie arkuszy, które zaczął rozwiewać już wiatr.
Na miejscu krzątała się dwójka wilków. Magnus oglądał ponurą scenę, która jeszcze kilka godzin wcześniej była moim bezpiecznym domem, a Mitriall pomagała mu sporządzać jakąś dokumentację. Jak zwykle niezawodni i zawsze na miejscu. Im trojgu, w jakimś spokojniejszym, lepszym świecie, z pewnością należałby się awans. Ale kto miałby siłę myśleć o takich rzeczach, gdy dzień po dniu jego świat walił, gdy odbierano mu wszystko, co kiedykolwiek miał?

- Spis zasłużonych obywateli watahy. Wspomnienia o korzeniach pierwszych alf watahy. Część starych zapisek o podaniach i legendach WSC. - Wolno stąpałem nad rozłożonymi przed sobą rzędami zapisanych kartek. Moje oczy z uwagą prześledzały każdą stronę. - Jest trochę strat, ale chyba wszystko co najważniejsze się zachowało. Och, poszły z dymem archiwalne numery Naszego Głosu, sprzed wznowienia. Tu jeszcze leży kawałek jakiejś strony. - W zamyśleniu podniosłem ostatni czytelny róg spalonego na wiór papierka i przebiegłem po nim wzrokiem.
„Ach... gdy nie byłem alfą mogłem robić co mi się podoba. Najwyżej czasami urządzić jakieś ćwiczenia wojskowe. Przecież jestem generałem. A teraz? Teraz muszę mieć cały dzień poukładany tak żeby wszystko się zmieściło: polowanie, manewry z wojskiem, obchód terenów watahy i sprawdzenie czy wszystko jest w porządku... czasami naprawdę nie mam już siły.
Hiacynt”
Nymeria kroczyła tuż przy moim boku, sporządzając w notatniku wykaz wszystkiego, co zostało. Po dłuższej chwili dotarliśmy do końca białego pokotu. Zdążyłem trochę ochłonąć, móc dotknąć po kolei leciwego ciała każdej z płaskich, szeleszczących sióstr, na których brzuchach zapisana była nasza historia. A mimo to nie mogłem pozbyć się wrażenia, że czegoś brakuje.
- I... zaraz - mruknąłem, jeszcze raz obiegając wzrokiem rzędy jasnych prostokątów i wbrew sobie szerzej otwierając oczy. - Gdzie to jest... Nie... nie, nie...
- Co się stało? - Doradczyni przystanęła i z lekka machnęła ogonem, przyglądając się, jak gwałtownymi ruchami grzebię w dokumentach.
- Nie... nie ma. Jesteście pewni, że jest tu też wszystko z jaskini wojskowej? Nic nie zgubiło się w drodze? Nikt niczego nie ukradł?!
- Osobiście niosłem cały stos papierów. Pozostałe miał Magnus - mruknął młody śledczy. - Pilnowaliśmy jak oka w głowie. Nie zgubiliśmy złamanej kartki.
- Nie... cholera - wydusiłem, ciężko siadając na ziemi.
- Czego brakuje? - zapytał basior, opanowanym, lecz mglistym tonem.
- Księgi Praw. Daj... dajcie mi kartkę. Trzeba... napisać coś na poczekaniu.


✁✁✁✁
- Aż tak ufasz swojemu ludowi?
- Bo to również nikt od ciebie, prawda, Admirał?
- Po co miałbym spalać im tę pustą jaskinię?!
- Upewniam się. A więc moim zdaniem to przyszło z zewnątrz. Najprawdopodobniej z WWN; nie wprost z góry, ale od jakiegoś zgnębionego obywatela. Nasza Chabrownia powinna skupić się na pilnowaniu granic.
- Co się dzieje z tą cholerną populacją.
- Nauczeni są krzyku.
- Co? - Admirał skrzywił się lekko.
- Myślałem, że ci z WWN to wilki ciut mądrzejsze od reszty naszego piekiełka. Do niedawna. Ale najwyraźniej czasem potrzebują pomocy.
- To...?
- Dla ciebie rada na przyszłość.
- No, nie zawodzisz mnie.
- Pamiętasz protesty? Ilu przylazło na nie z południowej watahy? I WSJ, i WSC, i WWN: wszyscy jesteśmy uczeni krzyku. Coś się nie podoba? Chodźmy wszyscy pod siedzibę władzy i krzyczmy. Tupmy, wrzeszczmy, względnie zdewastujmy parę drzew, żeby wszyscy na około widzieli, jak jesteśmy wzburzeni. Wymyślmy swoje hasła i symbole, solidarność uczyni nas jeszcze bardziej walecznymi. Dodajmy sobie odwagi pieśnią na ustach i wznieśmy nasze czyny do rangi bohaterstwa. Dumnie wyprężajmy pierś, popychajmy strażników, a potem drzyjmy się jeszcze głośniej, gdy zaczną nas obezwładniać. Prędzej czy później znajdzie się wśród nas kilku, którzy krzyczą najgłośniej i myślą najszybciej. Będą więc krzyczeć jeszcze głośniej, a reszta zacznie naśladować ich krzyki. A potem, kiedy pozdzieramy gardła i wyczerpiemy siły, wróćmy do domu. Oczywiście na tym się nie skończy, przecież to ma być wojna. Zwołajmy się jeszcze raz i jeszcze raz. I krzyczmy. Posuwajmy się coraz dalej, niszczmy coraz więcej drzew, rzucajmy pochodniami, pozwólmy się aresztować, oczywiście dla dobra sprawy, będzie co wspominać latami. O tak, pokażmy im, jak nieprzytomnie jesteśmy wzburzeni.
✁✁✁✁


C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz