czwartek, 23 kwietnia 2020

Od Wyki - "Deus Vult"

Zawodzenie wadery wypłoszyło wszystkie okoliczne zwierzęta.
Łzy leciały jej po pysku, nie była w stanie nawet podnieść łba do góry, praktycznie wodziła nosem po ziemi. Tylko świadomość, że Wielka Bestia chce, aby żyła, powstrzymywała ją od rzucenia się na ziemię.
— Powinnaś już przestać — zauważył cicho Łubin, kroczący bezszelestnie obok niej. Trącił ją lekko łapą, którą natychmiast odsunął przed ostrym szczękiem siostrzanych zębów.
— Nie dotykaj mnie — wyjęczała rozpaczliwie. — Nawet się nie waż.
To były ostatnie słowa, jakie wymienili ze sobą w tym tygodniu.
Bładzili tak już chyba kilka miesięcy, nawet już nie liczyła. Mogłaby spytać Łubina, ale ukazałaby w ten sposób swoją słabość. A nie mogła tego zrobić.
Medalion obijał się o jej klatkę piersiową, co kilka sekund przypominając o zagładzie jej domu. Świątyni, w której spędziła całe życie. Wyznawców jej Boga, którzy stracili życie z łap niewiernych, heretyków, morderców, skaz na doskonałym planie Wielkiej Bestii.
Gdy nadeszła kolejna noc, Łubin obserwował siostrę, gdy ta odmawiała modlitwę. W ciemności jego fioletowe oczy błyszczały.
— Nie uważasz, że to nie działa? — zagadnął, gdy Wyka również ułożyła się do snu.
— Co nie działa? — warknęła, ścierając z policzków łzy.
— Modlitwy — wyjaśnił, wstając. — Zastanów się, gdyby Wielka Bestia istniał, nie pozwoliłby na to.
Wyka natychmiast otworzyła szeroko oczy i zmarszczyła brwi.
— Wypluj to — rozkazała ostro. — I nic już nie mów. Nie chcę słuchać herezji.
I ponownie zamknęła oczy, nie spodziewając się następnych jego słów.
— Może Wielka Bestia naprawdę nie istnieje. Może wierzymy w kompletne głupstwa, wmawiane nam od dzieciaka, jesteśmy niewolnikami durnych zasad, które są tak naprawdę po nic. Gdyby istniał jakiś Bóg, to nie pozwoliłby na zniszczenie naszego domu! — odezwał się cicho, ale z każdym słowem podnosił głos, tak, że ostatnie zdanie wykrzyczał.
— Milcz — warknęła, spoglądając na niego spojrzeniem ostrym niczym ofiarne sztylety.
— Wyko, nie jest miłosierny ten, który pozwala swoim dzieciom cierpieć!
Tego już było za wiele. Wyka poderwała się na równe nogi.
— Jak śmiesz! — wrzasnęła, cała trzęsąc się z gniewu. — Jak ty śmiesz wątpić w jego istnienie! On pozwolił ci się narodzić! Jesteś jego wojownikiem! Całe życie BRONIŁEŚ JEGO DOSKONAŁOŚCI!
— Co to za Bóg, który nie potrafi nawet sam się obronić! — odparował, również wstając. — Siostrzyczko, ja...
— NIE JESTEM TWOJĄ SIOSTRĄ! — Z pyska Wyki dobył się ryk, jakiego nikt nie spodziewałby się usłyszeć z tak drobnego gardła. — NIGDY WIĘCEJ MNIE TAK NIE NAZYWAJ, NIEWIERNY! NIGDY!
Dyszała z wściekłością, wbijając pazury w ziemię.
— Jesteś heretykiem. Gdybyś miał w sobie jakąkolwiek świętość, sam odebrałbyś sobie życie — wysyczała, marszcząc brwi. — Jednak jesteś tylko kupą mięsa, pozbawioną miłosierdzia Wielkiej Bestii.
Zanim Łubin zdążył w ogóle zareagować, Wyka rzuciła mu się do gardła.
Zacisnęła szczęki na jego szyi, wbijając zęby w skórę. Szarpała ciało basiora, aż poczuła falę krwi wlewającą jej się do gardła. Nie puszczała, rwąc i gryząc, aż brat jej, kiedyś współwyznawca, ale teraz niewierny, zwiotczał. Wypuściła jego szyję i odepchnęła od siebie jak najdalej.
Nie bronił się.
Może jednak herezje nie pochłonęły go aż tak bardzo. Wiedział, że zasłużył na karę.
Oddychała ciężko, na sztywnych nogach patrząc, jak krew Łubina barwi śnieg na czerwono. W końcu jednak padła na ziemię, zacisnęła powieki z całych sił i zaczęła się modlić o to, żeby Wielka Bestia wybaczył jej bratu wszelkie zło, jakie uczynił, i żeby przyjął go do swoich zastępów, które kiedyś powrócą, aby oczyścić świat z niewiernych.
Cicha modlitwa po chwili zmieniła się w pieśni pochwalne, które Wyka śpiewała, gdy raniła sobie łapy twardą, zamarzniętą ziemią, którą jednak musiała wykopać, żeby pochować Łubina. Kopczyk ziemi rósł za nią i rósł, zakrwawiony jej przemarzniętymi łapami, ale po kilku godzinach mozolnej pracy w końcu wepchnęła ciało brata do płytkiego dołu i przykryła warstwą ziemi.
Zmęczona, oparła się o pobliskie drzewo i zasnęła mocnym, spokojnym snem.
Obudziła się parę godzin później, żeby odmówić modlitwę, potem zasnęła i tak jeszcze dwukrotnie, zanim słońce wzeszło.
Rano umyła brudne łapy w śniegu. Zanim odeszła dalej, rzuciła jeszcze przeciągłe spojrzenie w kierunku grobu Łubina, który, jak na wiernego przystało, odebrał sobie życie, gdy zaczął tracić zmysły. Tak, dokładnie to powinien był uczynić.
Pobudzając do życia zdrętwiałe mięśnie, ruszyła na poszukiwanie jedzenia, intonując cicho pochwalne pieśni jako poranną modlitwę.



Szła długo. Ale gdy minęła warstwę lasu, już zaczynała natrafiać na pierwsze wilcze sylwetki. Nie chciała się z nimi bratać, tak samo jak nie potrzebowała wiedzy, gdzie się znajduje. I tak nigdy nie studiowała żadnych map, nikt nie uczył ją geografii, nazwy więc nic by jej nie dały.
Była jednak zmęczona i przemarznięta, w dodatku wygłodzona. Pragnęła tylko skulić się w ciepłej jaskini i przespać tę parę godzin do następnej modlitwy.
Wyprostowała się więc z godnością i podeszła do pierwszej lepszej wadery.
— Witaj, i niech Wielka Bestia raczy pobłogosławić twój dzień — przywitała się uprzejmie, ale od razu zmarkotniała na widok zdziwionego wyrazu pyska rozmówczyni.
— Um... Witaj? — odparła obca, bardziej jednak pytaniem niż pozdrowieniem.
— Nieważne — mruknęła Wyka, kręcąc łbem. — Chciałabym wiedzieć, gdzie się znajduję.
— Wataha Srebrnego Chabra — oznajmiła tamta.
Powstrzymała się od przewrócenia oczami, żeby sprawić wrażenie, że wie, na jaki koniec świata trafiła.
— Gdzie mieszka alfa? — zapytała więc bez ogródek, aby wybrać się do niego i wybłagać nocleg.
— Do alfy się na razie nie dostaniesz, jest chory.
— A ktokolwiek inny? Możesz mi powiedzieć po prostu, gdzie on mieszka?
— Zaprowadzę cię — zaoferowała wadera.
Wyka podziękowała i ruszyły we wskazanym kierunku. Na miejscu jej towarzyszka odeszła w swoją stronę.
— Witaj, i niech Wielka Bestia raczy pobłogosławić twój dzień — oznajmiła, gdy tylko weszła do środka jaskini. W środku zastała piękną, zgrabną waderę o jasnej sierści.
Obca zmierzyła ją najpierw badawczym spojrzeniem, a kiedy nie wypatrzyła żadnego niebezpieczeństwa, uśmiechnęła się miło.
— Witaj, witaj, jestem Konwalia — odpowiedziała. — Co cię do nas sprowadza?
— Wyka. Chciałabym dołączyć do tej watahy i szukam alfy — powiedziała czarna wadera.
— Aktualnie jest niedostępny, ale myślę, że nie miałby nic przeciwko nowemu członkowi.
— A ty jesteś...?
— Jego partnerką.
Żyją razem bez ślubu? Wyka była zniesmaczona.
Po raz kolejny utwierdziła się w przekonaniu, że jej religia jest dobra. Odmówiła modlitwę dziękczynną za to, że Wielka Bestia uchronił ją od grzechu.
Obmówiły jeszcze parę spraw organizacyjnych, aż Konwalia stwierdziła, że musi coś załatwić i poleciła Wyce, żeby znalazła sobie "jakieś mieszkanko".
Noclegu nie szukała długo. Po godzinie, może dwóch, znajdowała się już w jaskini, która była kompletnie opustoszała.
Od ścian odbijał się jej głos, gdy śpiewała pieśni na cześć Wielkiej Bestii, jednocześnie urządzając to skromne mieszkanie tak, jak przystało na kapłankę i wierną.
Gdyby jej brat tu był, pewnie zająłby jaskinię obok, żeby być blisko. Nie mogli mieszkać razem, to byłoby niestosowne, ale bliska obecność innego wiernego zawsze była miła Wyce.
Gdyby tylko nie zgrzeszył...
Westchnęła, zwieszając ramiona. Na prowizorycznym ołtarzyku położyła medalion uratowany z ruin watahy.
Może wszystko się jeszcze ułoży.




Nazajutrz postanowiła udać się na spacer, żeby zorientować się w geografii watahy.
Postanowiła zacząć od morza, od dziecka fascynowała ją woda. I chociaż jej godność zabraniała jej w tej wodzie pływania, to obserwowanie fal uspokajało ją oraz dawało jej niebywałą satysfakcję. W takich właśnie krajobrazach najłatwiej jej było chwalić wielkość Wielkiej Bestii.
Położyła się na złotym piasku i westchnęła. Tak pochłonęły ją jej myśli, że nie zauważyła, że w morzu ktoś pływa.


< Talaza? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz