Był tu także Agrest, niewysoki basior o szarej sierści.
Przesypiał większość dnia i sprawiał wrażenie, jakby nie do końca rozumiał, co
się do niego mówiło. Przypominał kogoś z wysoką gorączką albo po prostu
pijanego. Mówił niewiele, ale nie był niemiły.
I oczywiście Szkło. W tym wszystkim najbardziej irytował
mnie Szkło, który jako jedyny miał siłę chodzić po jaskini, a jego ciało, choć
wciąż trochę złamane przez chorobę i nadal wyraźnie pomalowane zaschniętymi
ranami, zdawało się promieniować nową siłą.
Wczorajszego dnia, zmuszona przez osłabienie do pozostawania
w bezruchu, nie chcąc całkowicie poddać ciała i duszy bezczynności,
nasłuchiwałam dźwięków dobiegających ze wszystkich stron przestronnej jaskini.
Wśród jęków chorych i odległego świergotu ptaków, który można było usłyszeć
tylko w wyjątkowym skupieniu i równie rzadkich okolicznościach, kiedy to
większość współlokatorów pogrążona była w bolesnym śnie, usłyszałam to.
Usłyszałam, choć miałam nadzieję, że to nieprawda.
Nie życzyłam mu źle. Naprawdę, to cudownie, że udało mu się
pokonać chorobę. Po prostu czułam, że to niesprawiedliwe. Trafiliśmy tu razem i
razem powinniśmy wyjść.
Następnego ranka po śniadaniu, które zdawało się dziwnie
przedłużać, Szkło zaczął podchodzić do każdego, kto towarzyszył mu w niedoli,
by pożegnać go w krótkich słowach, oczywiście z zachowaniem bezpiecznej
odległości. Gdy stał przy swoim ledwo przytomnym bracie, zastanawiałam się, czy
nie powinnam zainspirować się postawą Agresta, położyć się i udawać, że
zasnęłam głębokim snem. Koniec końców postanowiłam jednak stawić czoła trudom
pożegnania.
Nie mógł nie zauważyć żalu w moich oczach, więc może tylko
go zignorował, kończąc formułkę bez zająknienia, by momentalnie odwrócić się w
stronę mojej rudej przyjaciółki i trójbarwnego przyjaciela.
Stojąc nieruchomo, patrzyłam, jak znika na tle nieba, na
którym igrały ostatnie pastelowe barwy poranku. Obserwowałam, jak wiatr
rozwiewa jego sierść – uczucie, którego wyczekiwałam od wielu dni.
Jeśli to ja umrę… Splunęłam, przypominając sobie te słowa.
Zabolało jeszcze bardziej, kiedy uświadomiłam sobie, że były tylko głupią
wymówką.
Ledwo utrzymując się na łapach pod wpływem niespodziewanego
ciosu, nieprzytomnie powlokłam się do przyjaciół. W tej chwili zdawali mi się
jedyną rzeczą, która mi pozostała. Choć nie miałam co do tego pewności, mimo
usilnych prób nie mogłam przypomnieć sobie niczego innego, żadnej znajomej
twarzy, miejsca, ani przedmiotu, z którym mogłabym się poczuć bezpiecznie.
Świat poza ścianami obcej, a tak znajomej jaskini zdawał się nie istnieć tak
teraz, jak kiedykolwiek wcześniej.
Kara i Magnus wymienili spojrzenia, gdy położyłam się obok
nich.
- Wszystko w porządku? – usłyszałam, ale i słowa zdawały mi
się gdzieś zagubić.
Oni także milczeli i nie wydawało mi się być normalniejszej
rzeczy na świecie, przynajmniej do momentu, w którym moje ciało objęły błękitne
płomienie. Gdy zbiegły z mojej twarzy, przywracając mi wzrok, niczego już nie
czułam.
- Dlaczego to zrobiłeś? – wycharczałam, jednocześnie
zanosząc się nagłą salwą śmiechu. Z oczu popłynęły mi łzy, ale to była tylko
mechaniczna reakcja. Nie byłam w stanie dłużej ich wstrzymywać, szczególnie
teraz, gdy całe moje ciało drżało. Pod lewym okiem pękła mi skóra, zraszając białe
futro pojedynczymi kroplami krwi, ale ja nie czułam już bólu.
Wszystko zaczęło degradować się do poprzedniego stanu, jakim
było powolne czekanie na śmierć. Spałam, nie jadłam i cierpiałam, ale tylko
fizycznie. Byłam przekonana, że nie mam już duszy.
Nie poruszyłam się, gdy medyczka po raz kolejny robiła
obchód, podczas którego leczyła pojawiające się raz za razem u pacjentów rany.
Nie odpowiedziałam, kiedy pytała, czy czegoś potrzebuję, nawet po ostrzeżeniu,
że nie pojawi się przez następne kilka godzin, zajęta czymś podobno ważnym.
Zmarła jej pomocniczka. Prawie miałam ochotę po niej zapłakać.
Gdy Etain odeszła, miałam nadzieję na nowo pogrążyć się w
niebycie, tym razem coś jednak było inaczej. Czas zdawał się zwolnić na tyle,
że czułam na sobie upływ każdej kolejnej sekundy. Ogarnęło mnie dziwne ciepło i
pierwszy raz od dawna nie mogłam zasnąć.
To była czarna godzina. Raz za razem czułam na sobie piekące
ukłucia pękającej skóry. Dwa pojawiły się w odstępie nie większym niż, zdawało
mi się, pół godziny. Przy trzecim ból i dyskomfort stały się na
tyle uciążliwe, że przelały czarę goryczy, porywając mnie na cztery łapy jak
oblaną wrzątkiem. Zachwiałam się, kiedy przed moimi oczami zatańczyły mroczki,
jakoś jednak udało mi się nie stracić równowagi ani, co może ważniejsze,
przytomności.
Rozejrzawszy się po miejscu tak jasnym, że aż wypalało oczy,
udałam się pod moje dawne miejsce przy wejściu jaskini, jakby jakaś cząstka
mnie wierzyła, że siedząc tam szybciej przywołam do siebie medyczkę.
Wyjrzawszy na niesamowicie duszny świat, nie ujrzałam Etain,
za to do jaskini zbliżała się akurat jakaś inna postać. Zmrużyłam oczy, porwana
przez nieodparte wrażenie, że kiedyś już ją spotkałam.
Szaro-niebieski ptak stanął przed grotą w całej swojej
okazałości, zdobny bordowym płaszczem, w którym z pewnością było mu gorąco i
pojedynczą stokrotką trzymaną w dziobie.
Ktoś przesądny mógłby to uznać za dobry omen.
Serce zadziałało szybciej od rozumu, kiedy wychyliłam się,
by spojrzeć poza smukłą postać w poszukiwaniu znajomego basiora, który zdawał
się zawsze iść w parze z ptakiem. Tym razem jednak bohater pojawił się solo.
< Szkło? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz