Sfinks wyglądał dostojnie, ale też przepotężnie. Przy nas, drobnych wilkach zdawał się być wielki jak góra, lub przynajmniej pokaźne wzgórze, ukryte pod wielkim dachem. W oczy dało mu się spojrzeć dopiero patrząc w górę, a i wtedy zamiast zrozumiałego wyrazu dostrzec można było co najwyżej pozbawione litości, gniewne błyski.
- Zabłądziliśmy, przepraszamy - Konwalia zwróciła się do niego z zaskakującą lekkością, po czym zwróciła w kierunku wyjścia. Nie zdążyłem nawet podążyć za nią, nim okazało się, że wrota były już zatrzaśnięte.
- Nie - huknął, lub może tylko powiedział... po swojemu, poruszając ociężale swoim jakby skamieniałym cielskiem - odpowiecie na nią, teraz.
- Masz jakiś pomysł, jak możemy otworzyć tamte drzwi? - szeptałem szybko, zerkając w kierunku widocznego chwilę wcześniej wyjścia.
- Nie - odparła krótko, równocześnie stanowczo kręcąc głową. Miałem nadzieję, że po prostu intensywnie myśli nad sposobem ucieczki, ale miałem coraz poważniejsze wrażenie, że dalsza rozmowa ze stworem stanie się nieunikniona.
Nagle o źrenicę obiło mi się jakieś marne światełko.
Gdy moje oczy dostrzegły niewielki fragment okrywającej lwio-maszkarze ciało sierści, który pomimo ciemności mienił się jakoś nikle pod wpływem promieni, bez namysłu poprowadziłem je wyżej, w stronę, gdzie spodziewałem się zastać... co? Cokolwiek. Przez dłuższą chwilę z rosnącą desperacją wodziłem wzrokiem po sklepieniu. Ponieważ w kryzysowych sytuacjach okazywało się czasem, że rozmyślanie i knucie nie było moją najsilniejszą stroną, wolałem przejść do czynów.
Wreszcie. Ledwie niepozorna szczelina i kawałem połamanego kamienia... Ale wystarczy, by wydostać się z więzienia. Zabrakło czasu na tłumaczenie czegokolwiek, a dalsze kroki pozostały wynikiem spontanicznej wiary we własny instynkt.
Chwyciłem waderę za łapę i pociągnąłem, z jednym tylko okrzykiem.
- Za mną, Konwalio, w górę!
Nie miałem pojęcia, czy zrozumie. Nie miałem pojęcia, czy wyraziłem się dostatecznie jasno, by w kilku słowach opisać cały swój plan. Po upływie dwóch czy trzech sekund nie miałem nawet pojęcia, czy w natłoku myśli nie wykrzyknąłem kompletnych głupot.
W tamtej chwili po prostu biegliśmy, ja na przodzie, a Konwalia tuż za mną. W dwóch skokach na grzbiet Sfinksa. A potem w górę, łapami przebijając się przez rozklekotana, kamienną płytę dzielącą nas od ocalenia.
< Konwalio? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz