- Przegranych - uśmiechnąłem się krzywo, nawet nie udając, by za uśmiechem tym kryły się jakiekolwiek przyjemne uczucia.
Patrzymy właśnie na przegranych.
Patrzymy... na przegranych.
Nie. Patrzymy na stosy trupów, przerażającej każdy zdrowy umysł ilości mięsa. A może nawet bardziej niebezpiecznie, może gorzej. Może stosy jeszcze... żywych ciał.
Podnosząc oczy, równocześnie uniosłem jedną z przednich łap, by przez przypadek nie nadepnąć na żadne wciąż świadome istnienie.
- Więc tak to wygląda... - szepnąłem sam do siebie. Kątem oka dostrzegłem, jak Konwalia przenosi na mnie pytający wzrok. Spojrzałem na nią, jeszcze raz, tym razem mniej wyraźnie uśmiechając się - wojna. Oto wojna.
Gdy międzywymiarowa przewodniczka znudziła się i ponownie zaczęła prowadzić, odruchowo ruszyliśmy za nią. Szliśmy przez morze trupów, omijając tężejące i drżące w agonii ciała. Raptem biała wilczyca prawie podskoczyła i zbliżyła się do mnie, niespokojnie oglądając za siebie. W niepewnej ciszy nasze spojrzenia spotkały się.
Za jej tylną łapę chwycił jeden z niezliczonych, których uznaliśmy za martwych. Ujrzawszy, że spotkał się z niemym odzewem na swój sygnał, zacharczał, a z jego pyska wolno wypłynęło trochę zmieszanej z brudną śliną krwi.
- Dobre wilki... pomóżcie mi - nachyliliśmy się, żeby usłyszeć ciche słowa, które z trudem wypowiadał - ja nie chcę jeszcze umierać. Ja mam rodzinę, czekają na mnie...
- Poczekaj - pochyliłem się jeszcze niżej, w gotowości, by spróbować podnieść rannego - dasz radę iść?
Zadziałało to, co przyjęte było za oczywistość, to znaczy, słysząc prośbę rannego, spełnienie jej. n jednak pokręcił głową, przybierając gorzki wyraz pyska.
- Zostawcie go, nie uratujecie nikogo stąd - rzuciła, zdawało mi się, z lekkim zniecierpliwieniem, nasza towarzyszka - wszyscy są skazani na śmierć.
- Skąd wiesz? - powstrzymałem ruchy, z czymś na kształt żalu patrząc teraz na przegranego.
- Nie słuchaj jej, Szkło - nagle nad moim uchem dał się słyszeć głos Konwalii - spójrz, oni wszyscy są tutaj skazani na śmierć... bo nie ma kto im pomóc - potoczyła wzrokiem wokół, zmuszając moje oczy do podążenia za nim. Miała rację. Musiała mieć rację, za życia wyrok nie bywa wydany na nikogo. Nikt nie ma takiej mocy.
- Dałabyś radę go wyleczyć? - zapytałem w odpowiedzi na jej słowa.
- Mogę spróbować, jeśli tylko uda nam się stąd wydostać.
- Wstawaj, przyjacielu - dałem podparcie jednej z jego kończyn, oczekując na ruch.
Nagle nastąpił atak. Ciało wygięło się sztywno, pomimo widocznego bólu próbując dosięgnąć mojej skóry. Odsunąłem się gwałtownie i odsłoniłem kły. Straceniec, zajęty przedśmiertnymi urojeniami, przeniósł tymczasem zainteresowanie na Konwalię. Wadera zawarczała, przyjmując obronną pozycją. W jednej chwili moje szczęki zacisnęły się zaraz za głową napastnika. Zapiszczał, zajęczał, trudno powiedzieć. Szarpnąłem, odrzucając ciało na bok. Zadziałało to, co przyjęte było za oczywistość.
Wciąż ciężko łapiąc powietrze, chciał jeszcze powiedzieć coś niewyraźnie. Po krótkiej chwili przerwał. Ustał jego oddech.
Lekko opuściłem głowę, zaciskając powieki. Szepnąłem coś nieskładnie. Potem poczułem ciepłą łapę przyjaciółki, dotykającą mojego ramienia.
- Nie żyje - westchnąłem bezdźwięcznie - chodźmy.
< Konwalio? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz