Wszystkie plany runęły. Wszystkie układane dniami i nocami plany.
A przecież nic się nie stało. Mogłem odwrócić jeszcze bieg wydarzeń, na kolanach czy z łapami na karabinie, znów zyskać politycznych przyjaciół, znów zacząć mieszać się w całą tę nieszczęsną WSJ.
Ale nic, co uważałem za niepowodzenie nie było sprawą losu, czy jakichkolwiek moich wrogów. Nie byłem już nawet pewien, czy los ów mi sprzyjał, czy też jedynie podstępnie dawał i odbierał nadzieję.
Po prostu dobiegał końca jego następny rok. W tamtych dniach mały Agrest po raz pierwszy w życiu spostrzegł, że w jego wnętrzu coś aż tak wyraźnie się zmienia. Nie samo jego sedno, nie neurotyczna psychika, która z nadal wyszczerzonymi kłami, podkulonymi łapami i błyskiem w oku skakała na jednej nodze, tak samo, jak rok czy dwa wcześniej.
Nie pasja, która nieprzerwanie siedząc na pieńku polerowała kawałek metalu, łapy ścierając sobie do krwi, przy kolejnych ruchach czując coraz większą i bardziej chorą satysfakcję. Bliżej celu, bliżej, ten kawałek aluminium przerabiając na platynę.
Lęki też pozostały niezmienne, bolejące, katowane za każdym razem, gdy przysuwał zmarzniętą łapę do ciepłego ogniska. Pozostały niezmienne, za każdym razem drżąc popękanymi żebrami i wyginając ręce w żałosnym tonie błagalnego jęku. Obdarte z godności i do nieprzytomności pobite, próbowały podnieść się i zwlec z piachu polnych dróg, gdy nocami trzęsąc się lekko przechodził samotnie przez oblany ciszą las. Chwytały go za nogi i jazgotały, błyskając swoimi ciężkimi łzami w oczach. Zaglądały przez ramię, krzycząc swoją pieśń w chwilach, gdy próbował skupić myśli przed kolejną polityczną rozmową.
Ale tego wilka nikt nie znał. Chociaż był tam wciąż. Powoli kończył się czas Przeszłości.
Dogorywała, a wraz z nią on, ten niezmienny tułacz w labiryncie swoich własnych obłędów. Dusza przytulająca się do ścian, szukająca matki, przyjaźni, uczucia, a dotykająca tylko zimnych, tłustych murów, obciągniętych świeżą skórą wywiniętą na lewą stronę.
Dusza dziecka, które pozostawiono samo. Włóczęgi kłutego i rozrywanego z każdej strony przez wilgotne palce samotności.
Stworzenia małego i bezbronnego, skaczącego w rytm bestialskiej muzyki przeznaczenia. Imperium ogromnego żalu, duszonego łkania, przygniatającej bezsilności.
Oddech. Oddech. Oddech. Oddech. Podparty na drętwiejącej łapie, nienaturalnie rozgrzany, w końcu otworzył oczy. Serce, które płacze, wilk, który właśnie
obudził się ze snu, lecz czuje, że śni nadal.
Pozostali pacjenci leżeli na swoich miejscach. Spokojne oddechy niosły się jak inna muzyka po całej grocie. W ciemności nie widać było szczegółów, łatwiej ukryć przed światem spływające na miękką sierść łzy. Z trudnością udźwignąłem tułów na dwóch przednich łapach i grzbietem wcisnąłem się w ścianę. Czułem wtedy obrzydzenie sam do siebie, nie będąc przyzwyczajonym do tak silnego zapachu własnej krwi. Choroba była straszna. Straszna była powracająca wciąż myśl, który z kolejnych dni może być ostatnim. Straszne było usypianie z ranami oblepionymi piachem i budzenie się we własnym zimnym, przyschniętym osoczu.
Przywarłszy bokiem do zimnej płaszczyzny, siedziałem, wsłuchując się w swoje szybkie tętno. Resztę nocy zwyczajnie przepłakałem, mając w pamięci zatarte wspomnienie jakiejś sennej mary.
Czy już lepiej? Tak, lepiej. To znaczy, dziś jest lepiej.
Trudno mi wracać do chwil słabości, ale nasza historia nie dobiegła jeszcze końca. Poproszę o chwilę oddechu.
C. D. N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz