Oto Ruten
Nie było już żadnego słońca. Mijały godziny spędzone na wewnętrznym poczuciu gotowości, gotowości, która zamieniała się to w dziwny błogostan, to w narastające, przerywane chwilami bezrefleksyjnego istnienia uczucie niepokoju, z jednej strony czas niósł niezwykłe wyciszenie, z drugiej czystą, niezagłuszaną niczym... trwogę.
Leżałem na ubitym piachu, ze wzrokiem wbitym w ciemność, w pustkę.
Ziemia była twarda i zimna. Czułem pod sobą każde jej ziarno, przywierałem do niej, jakbym chciał wtulić się w nią, w objęcia matki ziemi. Matki, której nie miałem. Nagle dotarł do mnie ogromny żal. Wewnętrzny ból, którego nie potrafiłem zrozumieć.
I choć wokół było spokojnie i cicho, coś ścisnęło mnie w środku, z całej siły próbując wydusić z ciała choć łzę. Być może zdusić je całe, utoczyć krwi.
Zadrżałem, zamykając oczy. Ogarniał mnie coraz większy chłód. Skostniałe kończyny łaknęły ciepła. Ale wokół nie było niczego, czego mógłbym choć dotknąć. Byłem tylko ja i mój chłód.
W oddali zamajaczyły, niczym widma, ściany wysokich budynków. Szedłem w ich stronę, w pierwszej chwili niemal zachwiawszy się na ich widok. Światła w oknach wyglądały jak płomienie. Pod wilczymi stopami leżał twardy, zimny chodnik, jak opoka stałości w niespokojnym świecie. W pierwszej chwili chciałem się na nim położyć. Pachniał nocą. Wszędzie dookoła czułem czyjąś obecność, jakby otaczały mnie tłumy. Ale byłem sam.
Ruszyłem biegiem. Szybko, szybko, byle się nie cofać, byle nie zawrócić. Złote światło rozmazywało się na płaszczyznach i ciągnęło po konturach otoczenia. Pod ścianami powietrze oplatały ni to krzewy, ni ciernie. Szukałem ludzi, ale w tym ludzkim świecie nie było dla nich przestrzeni. Zabrakło miejsca na dusze. Skręciłem i biegłem więc dalej, teraz za cel obierając wielki budynek z metalu i szkła. Droga była tutaj szersza. Kilka jej pasów prowadziło mnie to w dół, to w górę, ogromnym korytarzem.
Niespodziewanie przepełniło mnie szczęście. Ach, co to było za szczęście. Droga tak czysta. Ten świat taki pusty. Noc tak piękna. To wszystko... budziło emocje. Teraz już nie biegłem, już prawie leciałem. Chciałem płakać z radości.
Miałem kogoś przed sobą. Zjeżyłem sierść na grzbiecie i zatrzymałem się. Nieznajomy. Szedł w moim kierunku i mówił głosem, który słyszałem wyraźnie, jakby dochodził z wnętrza mnie.
- Co się szarpie na tamtej ulicy? - uśmiechnął się - zobaczcie!
Odwróciłem się, podążając za nim wzrokiem. Ominął mnie i zniknął wśród innych, obcych wilków, które dostrzegłem dopiero teraz, a które były tuż za mną. Wszystkie szły w kierunku, który wskazał. Ktoś z nich mnie zagadnął.
- To pan naukowiec! - wilk uniósł głowę, patrząc na mnie, jakby witał starego znajomego. Skrzywiłem się - i co słychać w wielkim świecie? - spytał. Jestem wilkiem. Takim samym, jak setki innych wilków. Nikt poza mną nie potrafi dojrzeć mojej odrębności. Ruszyłem kłusem, aby szybciej znaleźć się w miejscu, o którym mówił nieznajomy. Wreszcie dostrzegłem migające światła białych lamp i jakiś dziwny, skaczący przedmiot, przywiązany kilkoma łańcuchami do stojących pod ścianą budynku z metalu i szkła słupów.
- Hej, co się szarpie na tamtej ulicy? - zapytałem na tyle głośno, by usłyszeli to pozostali. Nieliczni tylko pokręcili głowami. Szedłem cały czas przed siebie - to moje serce - popatrzyłem na niewielkie, papierowe pudełko z czerwonym wieczkiem - to wciąż za mało, moje serce - uśmiechnąłem się spokojnie, łapą przygarniając je do siebie. Było delikatne. Odsunąłem łapę, bojąc się, że zbyt stanowczym ruchem mógłbym zniszczyć konstrukcję i rozplątać więzy. Zapadła cisza, gdy ono podniosło na mnie wzrok. Łańcuchy zaczęły rozmywać się i zsuwać.
Przez moment tylko żałowałem, że przez mój nieprzemyślany gest, ono zdoła uciec. Było już jednak za późno, by próbować je łapać. Odwróciłem wzrok, bo oto bezszelestnie otworzyły się wrota wielkiego budynku z metalu i szkła. Przepychając się przez tłum wbiegłem do środka, widząc i czując na sobie silne światło.
- Azair - przywołałem wilka, który stał tyłem do mnie, pośrodku przestronnego pomieszczenia - a gdzie jest... - ponieważ zdawał się nie reagować na moje słowa, podszedłem i zatrzymałem się ledwie o krok od niego.
- Co się szarpie na tamtej ulicy? - wolno odwrócił głowę w moją stronę. Przeszedł mnie zimny dreszcz.
- Gdzie Konwalia?
- Wiesz, co się szarpie na tamtej ulicy? - zaśmiał się, choć wyglądał, jak gdyby starał się śmiech ten tłumić. Gdzieś wśród obcych mignął mi poszarzały błękit.
- Zabiliście jej matkę - Mundus opuścił głowę - to była matka - miał łzy w oczach. Łzy w oczach.
- Łamie się. Niedobrze - nerwowo podrapałem się za uchem - tyle czasu przecież wytrzymał, co się z nim dzieje?
- Zabij go - rzucił biały wilk.
Obok niego stała Iryd, która orzekła krótko:
- To skorupka, która pęknie.
Tykanie zegara.
Byliśmy teraz w starej chacie, od wewnątrz obrosłej już mchem. Słońce powróciło. Wyprostowałem się, próbując skłonić do odpoczynku grzbiet zmęczony od nachylania się nad małym Azairem, który rozcinał właśnie skórę ukrytą pod miękkimi, kremowymi piórami.
- Spójrz na mostek - mówiłem - ma zupełnie inny kształt, aby mięśnie niezbędne mu podczas lotu miały miejsce przyczepu... wiesz, co stałoby się, gdyby naciąć każdy z nich... w tym miejscu? - spod moich pazurów wypłynęła niemal czarna krew, choć nie zdążyłem nawet dotknąć gołębiego ciała.
- N... nie.
- Nasz ptaszek przestałby latać - szepnąłem. Wiedziałem, czyja teraz kolej. Nie czekając na ciche stukanie szponów o ziemię, odwróciłem wzrok, tam, gdzie za moment miał ukazać się gość. Stół zmienił się w kamień, a drzwi znów były wejściem do naszej groty.
- A oto i on - tych słów mógłbym nie wymawiać, tak dokładnie pamiętałem brzmienie każdego z nich. Moje spojrzenie napotkało jego rozszerzone źrenice. Tylko po to, by w tej samej chwili znów zapadła noc.
- ...Tak tu ciemno... dlaczego wcześniej nie dostrzegałem tej ciemności?
- Błagam, wypuśćcie mnie stąd! - poznałem jaskinię, w której rozpoczęliśmy podróż do innego świata. To młody wilk, poseł. Wrzeszczał, a jego głos wypełniał całe pomieszczenie, roznosząc się dojmującym tonem, odbijając od ścian, które dodatkowo go potęgowały. Dla wrażliwego słuchu hałas był nie do wytrzymania. Położyłem uszy po sobie i przez chwilę nerwowo stukałem ogonem o ziemię. Potem bez pośpiechu wstałem i podszedłem do przerażonego basiora opierającego się o ścianę i drżącymi łapami próbującego wyciągnąć wystający ze swojego ciała nóż.
- Pozwolisz, że pomogę, bo widzę, że nie masz pomysłu, co dalej robić - zwróciłem się do błękitnego ptaka, który cofnął się o krok i śledził każdy mój gest. Ten wilk... to nie poseł. To jeden ze strażników. Pamiętam. Azair spowalniał ich, gdy rozprawialiśmy się z resztą tej hołoty z WSJ. Mimowolnie popatrzyłem na mojego białego towarzysza, spodziewając się obok zastać szczeniaka. Tamtego szczeniaka, na myśl o którym moje serce zabiło mocniej. Już miałem zerwać się ze swego miejsca, znów zobaczyć go takim. Azair, mój mały Azair. Lecz zamiast niego napotkałem zimne spojrzenie pustych oczu, w których od dawna bezsilnie próbowałem wyczytać nasz los. W które patrzyłem codziennie, odkąd dorósł.
Płynnym ruchem oparłem łapę na szyi rannego basiora, drugą sprawnie wyciągając ostrze, które następnie wpakowałem mu w brzuch, przeciągając od prawej jego strony, do lewej.
- Żołądek, żołądek - obserwowałem ruch ostrza, spod którego zaczęła wypływać dziwna substancja, będąca zapewne częścią treści pokarmowej - żołądek... o, jest. Śledziona - w tym miejscu przełożyłem nóż do drugiej łapy, przestając podpierać ciało, które zaczęło bezwładnie się przewracać. Pośpiesznie dokończyłem, zmieniając kierunek cięcia - krezka jelita cienkiego, a oto samo jelito cienkie... - przy tym raptownie wyciągnąłem ostrze i odsunąłem się od ciała, które opadło na ziemię.
- Aza, mamy rekord najdłuższego pociągnięcia nożem - uśmiechnąłem się pod nosem - ciekaw jestem, czy kiedyś to pobijesz.
Oto WSJ. Rozprawa sądowa, dziś przesłuchuję ja.
- Nie... nie, nie... - słowa dochodziły z boku. Nie znałem go, nie wiedziałem, na jakie pytanie miał odpowiedzieć i kogo pogrążyć, lecz gdzieś w wyimaginowanej pamięci zapisane miałem wspomnienie mówiące, że ten ktoś oczekiwał jego śmierci.
Wilk próbował chyba szamotać się, choć był to raczej odruch, który sam próbował powstrzymać, sztywniejącymi z przerażenia mięśniami, jakby licząc jeszcze na litość. Uśmiechnąłem się.
Jedną łapą przycisnąłem trzęsące się ciało do swojej klatki piersiowej, przez chwilę trwając w tej pozycji. Czułem to, czułem to znowu. Moje serce drgało w piersi, przyśpieszonym z podniecenia tętnem. Przewaga. Kontrola nad tym marnym życiem, które przez następną godzinę miało należeć do mnie.
Nadal kurczowo trzymając wilka przyduszonego do swoich żeber, przejechałem pazurami po jego ciele. Pod moimi palcami przesuwała się miękka sierść, rozgrzana iskrą życia tlącą się pod spodem. Przeszedł mnie dreszcz przyjemności.
Drugą łapą popchnąłem rozżarzoną gałąź, wprost do jego oka. Dał się słyszeć przeraźliwy wrzask. A potem wszystko się skończyło. Och nie... akurat teraz, gdy po ciężkiej nocy sen przyniósł mi upragniony spokój.
Znów zrobiło się zimno. Drżałem, kuląc się na piachu i półświadomie dostrzegając gwałtowną zmianę odcienia światła. Mięśnie bolały mnie od leżenia na twardej ziemi.
Oto płomień
Nie było już żadnego słońca. Mijały godziny spędzone na wewnętrznym poczuciu gotowości, gotowości, która zamieniała się to w dziwny błogostan, to w narastające, przerywane chwilami bezrefleksyjnego istnienia uczucie niepokoju, z jednej strony czas niósł niezwykłe wyciszenie, z drugiej czystą, niezagłuszaną niczym... trwogę.
Leżałem na ubitym piachu, ze wzrokiem wbitym w ciemność, w pustkę.
Ziemia była twarda i zimna. Czułem pod sobą każde jej ziarno, przywierałem do niej, jakbym chciał wtulić się w nią, w objęcia matki ziemi. Matki, której nie miałem. Nagle dotarł do mnie ogromny żal. Wewnętrzny ból, którego nie potrafiłem zrozumieć.
I choć wokół było spokojnie i cicho, coś ścisnęło mnie w środku, z całej siły próbując wydusić z ciała choć łzę. Być może zdusić je całe, utoczyć krwi.
Zadrżałem, zamykając oczy. Ogarniał mnie coraz większy chłód. Skostniałe kończyny łaknęły ciepła. Ale wokół nie było niczego, czego mógłbym choć dotknąć. Byłem tylko ja i mój chłód.
W oddali zamajaczyły, niczym widma, ściany wysokich budynków. Szedłem w ich stronę, w pierwszej chwili niemal zachwiawszy się na ich widok. Światła w oknach wyglądały jak płomienie. Pod wilczymi stopami leżał twardy, zimny chodnik, jak opoka stałości w niespokojnym świecie. W pierwszej chwili chciałem się na nim położyć. Pachniał nocą. Wszędzie dookoła czułem czyjąś obecność, jakby otaczały mnie tłumy. Ale byłem sam.
Ruszyłem biegiem. Szybko, szybko, byle się nie cofać, byle nie zawrócić. Złote światło rozmazywało się na płaszczyznach i ciągnęło po konturach otoczenia. Pod ścianami powietrze oplatały ni to krzewy, ni ciernie. Szukałem ludzi, ale w tym ludzkim świecie nie było dla nich przestrzeni. Zabrakło miejsca na dusze. Skręciłem i biegłem więc dalej, teraz za cel obierając wielki budynek z metalu i szkła. Droga była tutaj szersza. Kilka jej pasów prowadziło mnie to w dół, to w górę, ogromnym korytarzem.
Niespodziewanie przepełniło mnie szczęście. Ach, co to było za szczęście. Droga tak czysta. Ten świat taki pusty. Noc tak piękna. To wszystko... budziło emocje. Teraz już nie biegłem, już prawie leciałem. Chciałem płakać z radości.
Miałem kogoś przed sobą. Zjeżyłem sierść na grzbiecie i zatrzymałem się. Nieznajomy. Szedł w moim kierunku i mówił głosem, który słyszałem wyraźnie, jakby dochodził z wnętrza mnie.
- Co się szarpie na tamtej ulicy? - uśmiechnął się - zobaczcie!
Odwróciłem się, podążając za nim wzrokiem. Ominął mnie i zniknął wśród innych, obcych wilków, które dostrzegłem dopiero teraz, a które były tuż za mną. Wszystkie szły w kierunku, który wskazał. Ktoś z nich mnie zagadnął.
- To pan naukowiec! - wilk uniósł głowę, patrząc na mnie, jakby witał starego znajomego. Skrzywiłem się - i co słychać w wielkim świecie? - spytał. Jestem wilkiem. Takim samym, jak setki innych wilków. Nikt poza mną nie potrafi dojrzeć mojej odrębności. Ruszyłem kłusem, aby szybciej znaleźć się w miejscu, o którym mówił nieznajomy. Wreszcie dostrzegłem migające światła białych lamp i jakiś dziwny, skaczący przedmiot, przywiązany kilkoma łańcuchami do stojących pod ścianą budynku z metalu i szkła słupów.
- Hej, co się szarpie na tamtej ulicy? - zapytałem na tyle głośno, by usłyszeli to pozostali. Nieliczni tylko pokręcili głowami. Szedłem cały czas przed siebie - to moje serce - popatrzyłem na niewielkie, papierowe pudełko z czerwonym wieczkiem - to wciąż za mało, moje serce - uśmiechnąłem się spokojnie, łapą przygarniając je do siebie. Było delikatne. Odsunąłem łapę, bojąc się, że zbyt stanowczym ruchem mógłbym zniszczyć konstrukcję i rozplątać więzy. Zapadła cisza, gdy ono podniosło na mnie wzrok. Łańcuchy zaczęły rozmywać się i zsuwać.
Przez moment tylko żałowałem, że przez mój nieprzemyślany gest, ono zdoła uciec. Było już jednak za późno, by próbować je łapać. Odwróciłem wzrok, bo oto bezszelestnie otworzyły się wrota wielkiego budynku z metalu i szkła. Przepychając się przez tłum wbiegłem do środka, widząc i czując na sobie silne światło.
- Azair - przywołałem wilka, który stał tyłem do mnie, pośrodku przestronnego pomieszczenia - a gdzie jest... - ponieważ zdawał się nie reagować na moje słowa, podszedłem i zatrzymałem się ledwie o krok od niego.
- Co się szarpie na tamtej ulicy? - wolno odwrócił głowę w moją stronę. Przeszedł mnie zimny dreszcz.
- Gdzie Konwalia?
- Wiesz, co się szarpie na tamtej ulicy? - zaśmiał się, choć wyglądał, jak gdyby starał się śmiech ten tłumić. Gdzieś wśród obcych mignął mi poszarzały błękit.
- Zabiliście jej matkę - Mundus opuścił głowę - to była matka - miał łzy w oczach. Łzy w oczach.
- Łamie się. Niedobrze - nerwowo podrapałem się za uchem - tyle czasu przecież wytrzymał, co się z nim dzieje?
- Zabij go - rzucił biały wilk.
Obok niego stała Iryd, która orzekła krótko:
- To skorupka, która pęknie.
Tykanie zegara.
Byliśmy teraz w starej chacie, od wewnątrz obrosłej już mchem. Słońce powróciło. Wyprostowałem się, próbując skłonić do odpoczynku grzbiet zmęczony od nachylania się nad małym Azairem, który rozcinał właśnie skórę ukrytą pod miękkimi, kremowymi piórami.
- Spójrz na mostek - mówiłem - ma zupełnie inny kształt, aby mięśnie niezbędne mu podczas lotu miały miejsce przyczepu... wiesz, co stałoby się, gdyby naciąć każdy z nich... w tym miejscu? - spod moich pazurów wypłynęła niemal czarna krew, choć nie zdążyłem nawet dotknąć gołębiego ciała.
- N... nie.
- Nasz ptaszek przestałby latać - szepnąłem. Wiedziałem, czyja teraz kolej. Nie czekając na ciche stukanie szponów o ziemię, odwróciłem wzrok, tam, gdzie za moment miał ukazać się gość. Stół zmienił się w kamień, a drzwi znów były wejściem do naszej groty.
- A oto i on - tych słów mógłbym nie wymawiać, tak dokładnie pamiętałem brzmienie każdego z nich. Moje spojrzenie napotkało jego rozszerzone źrenice. Tylko po to, by w tej samej chwili znów zapadła noc.
- ...Tak tu ciemno... dlaczego wcześniej nie dostrzegałem tej ciemności?
- Błagam, wypuśćcie mnie stąd! - poznałem jaskinię, w której rozpoczęliśmy podróż do innego świata. To młody wilk, poseł. Wrzeszczał, a jego głos wypełniał całe pomieszczenie, roznosząc się dojmującym tonem, odbijając od ścian, które dodatkowo go potęgowały. Dla wrażliwego słuchu hałas był nie do wytrzymania. Położyłem uszy po sobie i przez chwilę nerwowo stukałem ogonem o ziemię. Potem bez pośpiechu wstałem i podszedłem do przerażonego basiora opierającego się o ścianę i drżącymi łapami próbującego wyciągnąć wystający ze swojego ciała nóż.
- Pozwolisz, że pomogę, bo widzę, że nie masz pomysłu, co dalej robić - zwróciłem się do błękitnego ptaka, który cofnął się o krok i śledził każdy mój gest. Ten wilk... to nie poseł. To jeden ze strażników. Pamiętam. Azair spowalniał ich, gdy rozprawialiśmy się z resztą tej hołoty z WSJ. Mimowolnie popatrzyłem na mojego białego towarzysza, spodziewając się obok zastać szczeniaka. Tamtego szczeniaka, na myśl o którym moje serce zabiło mocniej. Już miałem zerwać się ze swego miejsca, znów zobaczyć go takim. Azair, mój mały Azair. Lecz zamiast niego napotkałem zimne spojrzenie pustych oczu, w których od dawna bezsilnie próbowałem wyczytać nasz los. W które patrzyłem codziennie, odkąd dorósł.
Płynnym ruchem oparłem łapę na szyi rannego basiora, drugą sprawnie wyciągając ostrze, które następnie wpakowałem mu w brzuch, przeciągając od prawej jego strony, do lewej.
- Żołądek, żołądek - obserwowałem ruch ostrza, spod którego zaczęła wypływać dziwna substancja, będąca zapewne częścią treści pokarmowej - żołądek... o, jest. Śledziona - w tym miejscu przełożyłem nóż do drugiej łapy, przestając podpierać ciało, które zaczęło bezwładnie się przewracać. Pośpiesznie dokończyłem, zmieniając kierunek cięcia - krezka jelita cienkiego, a oto samo jelito cienkie... - przy tym raptownie wyciągnąłem ostrze i odsunąłem się od ciała, które opadło na ziemię.
- Aza, mamy rekord najdłuższego pociągnięcia nożem - uśmiechnąłem się pod nosem - ciekaw jestem, czy kiedyś to pobijesz.
Oto WSJ. Rozprawa sądowa, dziś przesłuchuję ja.
- Nie... nie, nie... - słowa dochodziły z boku. Nie znałem go, nie wiedziałem, na jakie pytanie miał odpowiedzieć i kogo pogrążyć, lecz gdzieś w wyimaginowanej pamięci zapisane miałem wspomnienie mówiące, że ten ktoś oczekiwał jego śmierci.
Wilk próbował chyba szamotać się, choć był to raczej odruch, który sam próbował powstrzymać, sztywniejącymi z przerażenia mięśniami, jakby licząc jeszcze na litość. Uśmiechnąłem się.
Jedną łapą przycisnąłem trzęsące się ciało do swojej klatki piersiowej, przez chwilę trwając w tej pozycji. Czułem to, czułem to znowu. Moje serce drgało w piersi, przyśpieszonym z podniecenia tętnem. Przewaga. Kontrola nad tym marnym życiem, które przez następną godzinę miało należeć do mnie.
Nadal kurczowo trzymając wilka przyduszonego do swoich żeber, przejechałem pazurami po jego ciele. Pod moimi palcami przesuwała się miękka sierść, rozgrzana iskrą życia tlącą się pod spodem. Przeszedł mnie dreszcz przyjemności.
Drugą łapą popchnąłem rozżarzoną gałąź, wprost do jego oka. Dał się słyszeć przeraźliwy wrzask. A potem wszystko się skończyło. Och nie... akurat teraz, gdy po ciężkiej nocy sen przyniósł mi upragniony spokój.
Znów zrobiło się zimno. Drżałem, kuląc się na piachu i półświadomie dostrzegając gwałtowną zmianę odcienia światła. Mięśnie bolały mnie od leżenia na twardej ziemi.
Oto płomień
- Na ziemię! Na ziemię wszyscy! - dało się słyszeć, a zaraz po tych słowach do jaskini wpadło siedmiu basiorów. Straż z WWN.
To wszystko trwało moment. Po chwili strażnicy wyszli, wyprowadzając z groty trzy osoby.
Stojący przed wejściem do jaskini młody strażnik śledczy o wdzięcznym imieniu Szkło, usiadł, podnosząc się na tylnych łapach, po czym chuchnął w przednie, pocierając nimi o siebie. Zeszła noc była wyjątkowo chłodna.
- Co myślisz? - zapytała stojąca obok Opal. Z tymi słowami weszła do środka, gdzie dało się słyszeć rozchodzące się pomiędzy ścianami echo jej słów - to ma być niby miejsce, gdzie przez cały czas ukrywał się morderca? To wydaje się tak proste, że aż śmieszne.
- Mamy go, Opal - basior choć ukazał to jedynie szerokim uśmiechem, nie posiadał się z radości - mamy go.
Trójkę zatrzymanych doprowadzono do miejsca, gdzie mieli czekać na przesłuchania. Nieopodal mieściła się siedziba wojskowa WWN, gdzie zamieszano je prowadzić.
Tymczasem płowy basior okrążył ponuro wyglądające pomieszczenie. Zawiesił wzrok na lnianej torbie wypełnionej sprzętem. To wszystko od początku było... tak proste.
- Czy można wiedzieć, jakim prawem pozbawiacie nas wolności?! - krzyknął Ruten - macie nakaz?!
- Jak chcesz nakaz, psie, to z ludźmi zamieszkaj - jeden z basiorów popchnął go - a teraz idziecie z nami.Stojący przed wejściem do jaskini młody strażnik śledczy o wdzięcznym imieniu Szkło, usiadł, podnosząc się na tylnych łapach, po czym chuchnął w przednie, pocierając nimi o siebie. Zeszła noc była wyjątkowo chłodna.
- Co myślisz? - zapytała stojąca obok Opal. Z tymi słowami weszła do środka, gdzie dało się słyszeć rozchodzące się pomiędzy ścianami echo jej słów - to ma być niby miejsce, gdzie przez cały czas ukrywał się morderca? To wydaje się tak proste, że aż śmieszne.
- Mamy go, Opal - basior choć ukazał to jedynie szerokim uśmiechem, nie posiadał się z radości - mamy go.
Trójkę zatrzymanych doprowadzono do miejsca, gdzie mieli czekać na przesłuchania. Nieopodal mieściła się siedziba wojskowa WWN, gdzie zamieszano je prowadzić.
Tymczasem płowy basior okrążył ponuro wyglądające pomieszczenie. Zawiesił wzrok na lnianej torbie wypełnionej sprzętem. To wszystko od początku było... tak proste.
"Przeuroczy kawałek o moim przyjacielu",
czyli drugi wierszyk wtrącony do akcji zupełnie bez powodu
Mam przyjaciela, najlepszy z najlepszych,
Szanuje mnie, lubi i ja lubię go.
Chodzimy razem na piesze wycieczki,
Bo zdrowie cenimy tak samo, jak zło.
Trzymajmy się tego, że to mój przyjaciel,
Co? Widzisz tu żądzę? Stanowczo idź precz,
Nasz związek mógłby być kwasem bez zasad,
A związki chemiczne, przyjazna to rzecz.
< Azair? Trzecia zwrotka jest Twoja... >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz