To była jesień. Przemieszczałem się niespiesznie, wciąż do przodu w ten mniej więcej sposób, że jakakolwiek osoba obserwująca mnie z boju mogłaby dojść do wniosku, że po prostu idę, byle przed siebie, bez żadnego, konkretnego celu. Hm, to prawda i nieprawda. Z jednej strony, calutkie moje życie polegało w dużej mierze na jednej rzeczy. Byle się nie cofać. Przeć przed siebie. Byle do przodu, byle dalej. Od narodzin (a, uściślając, jeszcze chwilę przed narodzinami), aż do końca. Po rozżarzonych węglach, po trupach przyjaciół, z wiatrem wiejącym prosto w oczy, pod prąd, ale do celu. To poprzysiągłem sobie dawno, gdy byłem jeszcze szczenięciem.
Tylko dzięki temu w ogóle jeszcze żyłem, nigdy nie stałem się małym, a potem dużym wygnańcem wegetującym poza marginesem społeczeństwa, cierpiącym na krzywicę i wszystkie możliwe niedobory, w strachu o dzień następny. Dzięki temu, tamtego dnia miałem przed sobą godną przyszłość i perspektywę stania się silnym przywódcą.
Lecz w przerwie na kładzenie sobie świata u stóp, postanowiłem zatrzymać się na chwilę, napiąć mięśnie, zmrużyć oczy i zacząć węszyć. Potem krok przed siebie, trochę w prawo, moje łapy mimowolnie zaczęły lekko drżeć. Kręcąc nosem w powietrzu podążyłem kilkadziesiąt centymetrów wraz z górnym wiatrem, wysoko wyciągając szyję, a następnie zatrzymałem się spokojniej i popatrzyłem wprost przed siebie.
- Daruj - rzuciłem lekkim tonem - widzę cię.
To obca wadera, stała kilkanaście metrów dalej, tyłem do mnie, powoli poruszając ogonem. Westchnąłem. Odwróciła się pozornie spokojnie, jednak dostrzegłem naprężenie całej jej sylwetki. Uśmiechnąłem się gdzieś tam, niestarannie, zbliżając się o krok do nieznajomej i pewnie wyprężając pierś. To chyba nie problem, jeśli od pewnego czasu zacząłem czuć się odpowiedzialny za te ziemie? Bądź co bądź, należały również do mnie. Zwłaszcza po stracie alfy...
- Mieszkasz tutaj? - zapytała cicho.
- Tak. Obca duszyczka na naszych ziemiach? - lekko schyliłem głowę i przyjrzałem się jej, nadal z cieniem tego pewnego siebie, być może nieco władczego uśmiechu - spokojnie, to nic. Jesteś niespokojna, ponieważ nie wiesz, w którą stronę zrobić pierwszy krok? - dodałem bardziej stwierdzając fakt, niż pytając.
Rzeczywiście, cały czas nieruchomo stała w miejscu. Dopiero teraz nerwowo obrzuciła wzrokiem otoczenie i odwróciła ku mnie.
- Nigdzie się stąd nie ruszam - odparła nieprzeniknionym głosem.
- Agrest - bez namysłu wyciągnąłem łapę przed siebie. Nie wiem dlaczego, ale coś kazało mi w rozmowie z tym osobliwym gościem zdać się na natchnienie.
- Lato - odpowiedziała ostrożnie, podając mi łapę.
- Nie przejmuj się, mój ojciec też był odludkiem - nie czekając na nadejście niezręcznego momentu patrzenia sobie w oczy, odwróciłem się i wolnym krokiem ruszyłem dalej - przynajmniej według mojej matki. Idziesz? Pokażę ci tu co nieco, żebyś mogła zacząć pewniej stąpać po tej ziemi - zaśmiałem się - a uwierz mi, warto - przystanąłem i dopiero teraz stanowczo, acz chyba nadal przyjaźnie popatrzyłem jej w oczy. Słuchajcie i uczcie się, tak właśnie zjednuje się watasze nowych członków.
< Lato? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz