W ciągu tamtych miesięcy rzeczywiście wiele się zmieniło. Wszystko szło do przodu. Dążyło ku temu, by tworzyć coraz to nowe, doskonałe dla mnie okoliczności.
Zaczęło się od tego, że pewnego dnia po prostu otworzyłem oczy, jak co dzień, przeciągnąłem się na swoim miejscu, wstałem i otrzepałem z kurzu, piachu, igliwia i sierści mojego współlokatora, który zbudził się i odszedł przeżywać kolejny dzień, sądząc po temperaturze jego nocnego miejsca, kilkanaście minut wcześniej. Potem zacząłem sennie iść przed siebie, przecinając naszą dolinkę i ignorując gderliwe słowa gospodyni. W końcu stanąłem w lesie wszystkimi czterema łapami, czując znajomą woń. Dopiero w tamtej chwili zmrużyłem oczy, rozbudzając się nieco i dostrzegając, ku swojemu zadowoleniu, szaroniebieską sylwetkę, na którą czekałem już od dłuższego czasu.
- Słucham - uśmiechnąłem się lekko. Rozłożył skrzydła nieco bezsilnym gestem.
- I co ja mam zrobić? - zapytał wreszcie. Usiadłem na ziemi.
- Rozgościć się w szeregach - odparłem spokojnie.
Od tamtej pory było nas już czworo, jedna, mała, a potem trochę większa szlachcianka, jeden bardzo dumny basior w królewskich barwach, jedno przyczajone, złowieszczo uśmiechnięte, szare futerko i jedna para chmurnych, lecz bystrych ślepiów, które z jakiegoś powodu przyprawiały mnie o dreszcze.
Konwalia Jaskra Jaśminowa zniknęła z naszego życia, by pojawić się ponownie po pewnym czasie. Do tego jednak wrócę za chwilę. Działanie pozostałej trójki od początku układało się nieco inaczej, niż wcześniej przewidywałem, bowiem ledwie dzień po opisanych wcześniej wydarzeniach Mundurek odwiedził siedzibę Związku Sprawiedliwości, przynosząc ze sobą jakiś dziwny dokument.
- Co to jest? - mruknąłem, szybko przelatując oczyma po tekście i z trudem odczytując kolejne słowa - z tego wynika, że w razie przejęcia przeze mnie przywództwa, ktoś, kto pełni twoją funkcję, automatycznie zmienia stanowisko na mojego pełnomocnika.
- To po pierwsze, a po drugie, określona tu pozycja wilka obejmującego przywództwo, na mocy paru rozporządzeń równocześnie z jego wejściem w życie przestaje podlegać pewnym prawom. A więc tak, mniej więcej tak. Z tym, że treść tego dokumentu nakłada na jego zakres pewne ramy czasowe, to te cyferki zapisane na dole. To znaczy... - skinął głową, a ja podążyłem wzrokiem za jego słowami.
- ...Że w praktyce tyczy się tylko ciebie i tylko mnie. Niegłupie. Ale nie mogę się zgodzić. To mnie od ciebie za bardzo uzależnia.
- Muszę mieć jakąś gwarancję, że koledzy nie zechcą mnie w razie jakiegoś nieprzewidzianego wypadku... sami rozumiecie, odsunąć od działalności - szary ptak spojrzał najpierw na mnie, a potem kątem oka popatrzył na Leonarda siedzącego nieco dalej, z łapami skrzyżowanymi na piersi.
- Chyba nie myślisz, że zdam sobie założyć obrożę za miskę mleka - arogancko podniosłem pysk - według tego, my bez ciebie żadnej decyzji nie możemy podjąć - już chciałem chwycić papier zębami, aby rozedrzeć go na pół, jednak zastanowiłem się przez chwilę - ale... ty bez nas też nie.
Mundurek uśmiechnął się lekko i wzruszył ramionami. Zapadła chwila ciszy.
- Nooo, to właśnie jest podstawa długiej i udanej współpracy! - rozchmurzyłem się po raz pierwszy tego dnia, wyciągając do rozmówcy łapę na przypieczętowanie porozumienia.
Następnym punktem do odhaczenia w moim politycznym planie było doprowadzenie do zaszczepienia swojego wizerunku w podświadomości wszystkich mieszkańców mojego nowego obszaru działania. Planowałem więc pożegnać się z dolinką mojej gospodyni i na stałe zmienić swoją bazę na jaskinię w WSC, nie byle jaką, oczywiście. Najodpowiedniejsza dla mnie i najlepiej prezentująca się jako przyszła siedziba Związku Sprawiedliwości była jaskinia położona na północy. Ta, którą zajmowały niegdyś alfy.
Tam właśnie, gdy pewnego dnia przyszedłem tylko na chwilę, by sprawdzić, czy nadal jest pusta, po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna... spotkałem jego. Stałem właśnie pośród drzew, oglądając grotę od zewnątrz, gdy gdzieś po widnokręgu zaczął pałętać mi się płowy wilk. Śledczy Szkło. Mój kochany brat.
Jak zawsze, pomyślałem, patrzy na świat do znudzenia przyjaznymi oczyma. Szedł sobie powoli, w otoczce dobrego imienia, pod płaszczykiem swojej odwiecznej pogody ducha.
- Dziecko szczęścia - te dwa, ciche słowa okazały się dostatecznie głośne, aby zwrócić ku mnie spojrzenie basiora. Zanim jednak popatrzył, jakby zastanawiając się nad ich sensem, a może zwyczajnie przypominając sobie brzmienie mojego głosu, zatrzymał się powoli i niezauważalnie zmarszczył brwi.
- Agrest, to naprawdę ty! - dopiero po tych słowach odwzajemniłem jego szczery uśmiech. Tak, jego był szczery, ale zrozumcie, Przyjaciele, sam jeden wiem, ile kosztowało mnie odzwierciedlenie tego gestu.
- Plączę się tu od jakiegoś czasu. A ty tu mieszkasz.
- Piękne miejsce.
Fuknąłem w duchu. Miał rację. Muszę przyznać, gdy tylko go zobaczyłem, dostrzegłem to, co zabolało mnie najbardziej. Stanęły obok siebie wyniki dwóch równań. Szkło, ten zacny basior, cóż za mocna postura, gęsta, lśniąca sierść, szczęśliwe, spokojne i ufne spojrzenie. Przez całe życie wzrastający w przyjaźni, dożywiony i szczęśliwy. Oraz ja, ten drobniejszy, chudszy, bardziej skulony, całe dzieciństwo głodny i przestraszony, który tylko sprytem i pewnością siebie miał szansę nadrobić braki w wizerunku.
- Nie miałem o tobie żadnych wieści, odkąd zamieszkałeś w WSJ - powiedział nieco poważniej - nie odwiedzałeś z nami matki...
- Miałem - wszedłem mu w słowo, ale zaraz po tym przerwałem na moment, wzdychając płytko - trudny czas w życiu. Dużo pracy.
- Nie dawałeś znaku życia przez wszystkie te długie miesiące, straciłeś kontakt z najbliższą rodziną...
- Tylko dzięki tej pracy jestem teraz tu, gdzie jestem. I w nienaruszonym stanie, i w dobrym zdrowiu - zapadła chwila ciszy, po której powiedziałem, odetchnąwszy z ulgą - miło cię widzieć, Szkło.
W międzyczasie załatwiłem jeszcze kilka spraw, o których, wydaje mi się, wspominałem Wam już wcześniej...
- Popatrz, Dergud. Umiesz w ogóle czytać? Tu jest napisane, widzisz, "Siedziba Główna Rady WSJ".
- Kto ci na to pozwolił? Jakim cudem NIKL zezwolił na utworzenie na naszych ziemiach rady watahy?
- A widzisz gdzieś tu znak NIKL'u?
- To ty taki... nielegalnej władzy ci się zachciewa...
- Twój okręt tonie, panie pośle. Nie słyszy, że moja orkiestra głośniejsza jest. I gra ci walca z Titanica.
Tak oto zatoczyliśmy koło.
Skończyliśmy w miejscu, gdzie rozpoczęła się na dobre historia Związku Sprawiedliwości i Rady Watahy Szarych Jabłoni. Jeśli słuchaliscie chociaż jednym uchem, wiecie, jaki był jej początek, opowiedziany z tym niesamowitym uczuciem, jakie towarzyszy pierwszym słowom nowej historii. Tę konkretną już znacie. Ale to był dopiero początek.
A najważniejszymi postaciami byliśmy tutaj my. Jedna, mała, a potem trochę większa szlachcianka, jeden bardzo dumny basior w królewskich barwach, jedno przyczajone, złowieszczo uśmiechnięte, szare futerko i jedna para chmurnych, lecz bystrych ślepiów, które z jakiegoś powodu przyprawiały mnie o dreszcze.
- ...No, no, ileśmy się nie widzieli? Parę miesięcy...? A widziałeś może Leonarda?
- Parę miesięcy - zmrużyłem oczy, uśmiechając się do wadery, która jednak nie patrzyła już na mnie, a wolnym, nieco chwiejnym, choć, jak przypuszczałem, celowo chwiejnym krokiem szła przed siebie - może dwa, może trzy... w ogóle sporo się zmieniło.
- Tak, no to opowiadaj - odwróciła pyszczek w moją stronę. Ruszyłem za nią.
- Heh, daj się... sobie przypatrzeć - westchnąłem - dawno się nie widzieliśmy.
- Taaak - opuściła wzrok, jakoś figlarnie odpowiadając na mój poprzedni uśmiech - to co z nim?
- Z kim? - machnąłem ogonem, wciąż wpatrując się w nią trochę tępo.
- Z Leonardo, głuptasku!
W normalnych okolicznościach nie puściłbym mimo uszu takiego przezwiska, ale, nie wiedzieć czemu, w jej pysiu zabrzmiało ono całkiem znoście.
- Widzisz, ostatnio zrobiliśmy w końcu wybory na przewodniczącego Związku Sprawiedliwości. Wyobraź sobie, zupełnie przypadkiem prawie wszystkie głosy popierały moją kandydaturę.
- Przypadkiem? Od początku wiedziałam, że będą rozsądni.
- Miło to słyszeć - odparłem uprzejmie.
- A Leo?
- Ach, Leo - zatrzymałem się, by podrapać za uchem - widzisz, on zupełnie przypadkiem został moim zastępcą. Teraz przygotowujemy sobie siedzibę. A, widzisz, Konwalio - znów zrównałem z nią kroku - przydałby się nam jakiś kobiecy zmysł urządzania wnętrza. Wiesz, potrzebujemy godnego biura.
- A gdzie to biuro?
- Wiesz, Konwalio, gdzie mieści się jaskinia alf? Tam właśnie jesteśmy my. Zresztą, chodźmy nawet teraz, jeśli nie masz nic przeciwko. Spędzam tam sporo czasu razem z Mundurkiem... i Leo.
< Leonardo? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz