Z trudem powstrzymałem się od wybuchnięcia śmiechem. Ostatecznie jednak konwulsyjny ruch ramion został powstrzymany, co nie zdołało zmienić już faktu, że ostatnie słowa Konwalii Jaskry, które wypowiedziała wszak bez zastanowienia i z najgłębszym przekonaniem, zupełnie wryły mnie w ziemię. W przenośni i w gruncie rzeczy niemal dosłownie, lecz mimo to dzielnie dotrzymałem kroku idącemu szybko dziewczęciu. Konwalia Jaskra była wtedy jeszcze bardzo młoda, więc słowa, które wypowiadała automatycznie brzmiały dużo bardziej szczerze, niż w ustach dorosłego wilka. I bardziej przekonująco. Musiałbym być głupi, aby nie być tego świadom.
- Rozumiem - uśmiechnąłem się - według małej panny Jaśminowej, na szacunek zasługują wilki odpowiadające jej statusem?
- Tym razem mówiłam o szacunku - uśmiechnęła się lekko, delikatnie przechylając głowę w moją stronę. Było w tym coś rozbrajającego - nie o pochodzeniu.
Popatrzyłem jej w oczy i umilkłem, nanosząc na swój pysk jedynie lekki śmiech.
- Ale oto - idąc niemal tanecznym krokiem uniosłem głowę i przerzuciłem spojrzenie przed siebie - zbliżamy się do miejsca, gdzie według moich obliczeń powinniśmy spotkać naszego drogiego kolegę, Leonardo - oznajmiłem, widząc już wśród drzew przebłyski złotej sierści tego wilka. Szczerze, do tamtej chwili nie miałem pojęcia, gdzie możemy go spotkać, ale zaświadczył, że tego dnia ma pojawić się gdzieś w naszym życiu.
- O, tu jesteś, Leonardo! - zawołała ze śmiechem - czyli Agrest miał rację!
- Ja zawsze mam rację - szepnąłem wesoło.
Przycupnęliśmy pod drzewem. Z każdym dniem robiło się coraz chłodniej, a chmury bardziej osłaniały niebo, pozbawiając je błękitnego, spokojnego piękna. Tak, nastała już jesień.
- A więc do rzeczy, kochani - rozsiadłem się wygodnie i oparłem o pień, celowo zajmując stanowisko starego mędrca i zacząłem mówić, korzystając z chwili, gdy nie pojawiło się jeszcze nic zaprzątającego nasze myśli - przyszłość, zastanawialiście się nad przyszłością tej watahy? Waszą?
Konwalia przechyliła główkę, a złoty basior popatrzył na mnie jak na wariata.
- Nie? A niesłusznie - kontynuowałem - bo przecież chodzi tu głównie o nasze dobro. To znaczy, dobro wszystkich, a czy nie byłoby dziwne, gdybyśmy postanowili się do tych wszystkich się nie zaliczać? Mieć w nosie własne dobro?
- Nie no, nie, oczywiście. Jak wszyscy, to i my. No i? - rzucił Leonardo.
- Konwalio, słuchaj uważnie i ucz się. Leonardo, oto propozycja, o której mówiłem ci jakiś czas temu. Ty.
- Ja - wilk nieznacznie wyprostował się dumnie.
- I ja.
- I ty...?
- Jako przywódcy. Nie brzmiałoby to ciekawie?
- Mów dalej.
- W WSJ powstała ostatnio nowa partia, Związek Sprawiedliwości. Wyobraź to sobie, Leonardo, zorganizować tak silne ugrupowanie, by mogło dyktować zasady wśród wszystkich okolicznych społeczności! Przegłosować każdy pomysł! A być może nawet... uniezależnić się od NIKL'u - moje oczy niemal zabłysły, gdy w rozmarzeniu przeniosłem wzrok na pochmurną przestrzeń, od której odgradzały nas tylko nieliczne gałęzie drzew - wyobraź to sobie, mieć tak wielką władzę, praktycznie z nikim nie dzieloną. Połączyć te dwie watahy!
Czas stop.
Usłyszeliście wystarczająco dużo. Nie mogę układać słów za Leonardo Firestara. Niewątpliwie zdążycie je jeszcze usłyszeć.
Teraz przenieśmy się w tej historii gdzieś indziej, kilka godzin dalej, bym mógł opowiedzieć o tym, jak wieczorem stałem pośród lasu w Watasze Szarych Jabłoni, już bez moich przyjaciół i samotnie myślałem nad przyszłością. A później dobrałem do naszej trójki czwartego. Cztery. To bardzo dobra liczba.
Wszyscy moi dotychczasowi sprzymierzeńcy z WSC aż tryskali swoją czystobłękitną krwią. Konwalia, mała szlachcianka. I Leonardo, czort wiedział, kim był, lecz zachowywał się tak, jak były w stanie jedynie wilki do granic przepełnione dziwnie pojętą dumą. Zatem potrzebny mi był ktoś jeszcze.
Ktoś od korzeni do liści zanurzony w poczuciu swojej pospolitości stanowej. Ktoś, kogo mógłbym po prostu wziąć sobie swoją bystrością, przywłaszczyć go, lecz jak równego sobie. Doskonale byłoby, gdyby był to ktoś, kto może mieć na coś wpływ, a jednocześnie ktoś prosty i ufny. Ktoś, kto nie oceniając i nie zastanawiając się nad słusznością moich decyzji po prostu by je popierał. Manipulacja wilkami stawiającymi się ponad mną, była zupełnie czym innym, niż manipulacja pospólstwem, takim, jak ja. Nie było jednak czasu, aby poznawać wszystkich po kolei. Potrzebowałem napędu, jakiejś pomocy.
- Widzi pani kochana, parę pytań mam - zwróciłem się do gospodyni, gdy znalazłem się znów w dolince.
- Oj, męczysz duszę, Agrest. Zebrałbyś się kiedy z nami na polowanie, zrobił coś pożytecznego.
- Tylko kilka, proszę - usiadłem naprzeciwko niej - jak dojdziemy do władzy, zapewnimy wam takich łowców, że jedzenia będzie trzy razy więcej. Tylko najpierw musimy do tej władzy dotrzeć... no, mam w zasadzie jedno najważniejsze pytanie. O WSC.
- WSC? - powtórzyła z niechęcią.
- Nie znacie stamtąd kogoś z góry?
- Jak to, "z góry"?
- No, żyje tam ktoś jeszcze, kto by władzę widywał z poziomu innego, niż kolan?
- Ach, o tym mówisz. Nie wiem, nie ma tam już żadnych alf, a doradców nie mieli. Nie wiem, nie interesuję się polityką - z wyższością wzruszyła ramionami.
- A z innej strony? Tak, rozumiecie, pani kochana, mniej oficjalnie? - zdaje się, że w porywie pasji aktorskiej puściłem jej oczko. Skrzywiła się.
- Czekaj... no nie wiem - powtórzyła po raz kolejny - był tu kiedyś taki jeden, jeszcze za starego alfy, Kanjiela. Tamten przylazł chyba z WSC. Coś tam pokręcili, narobili przekrętów, aż w końcu alfę nam zabito, a ten z WSC znikł.
Opuściłem uszy, które chwilę wcześniej nastawiłem czujnie, ale zapytałem jeszcze:
- A nie pamiętacie, jak się tamten nazywał? Może spotkam go jeszcze?
- Tu na niego mówili Mundurek, u nich chyba jakoś inaczej.
- Ojej.
- Coś nie tak?
- Nie, świetnie. Świetnie, bardzo dziękuję. Pani wybaczy, ja muszę wracać do nich.
- Do chabrów?
- Jutro nie polujecie?
- No nie.
- No, to miejsca nie będę zajmował - wyszczerzyłem się przymilnie - taki lokator to chyba skarb, prawda?
Pominęła moje słowa milczeniem, ale z powątpiewaniem skinęła głową. Ach, jak uwielbiałem jej prostotę.
- Mundus. Pytam o Mundusa.
Gdzieś po drodze spotkałem kilku strażników, którzy służyli jeszcze za czasów starego alfy. Szczęśliwie już wcześniej postarałem się, aby moje relacje z przedstawicielami prawa były niezłe. Tak, na "w razie czego".
- Nie kojarzę - jeden z nich wzruszył ramionami.
- O, a ja owszem - odparł drugi, widocznie starszy - Mundurek, z tego co pamiętam, zapewnił nam wstęp na te ziemie, jak na naszych starych terenach panowała susza. Ale to dawne dzieje.
- Szuja. Dwa razy mieliśmy z nim do czynienia i za każdym razem skończyło się zmianą władzy - w tej chwili wtrącił się również trzeci. Okazało się, że, choć mówili jeden przez drugiego, a koniec końców skończyli kłótnią zupełnie odbiegającą od tematu mojego pytania, rozmowa z nimi okazała się dla mnie żyłą złota.
I oto byłem tam znów, znów znalazłem się nieopodal domu Konwalii, choć tym razem to nie ją planowałem spotkać. Znałem ją wtedy zbyt krótko, by wiedzieć, że ukrycie się przed nią pod jej własną jaskinią nie wchodziło w rachubę. Krążyłem wokół przez dłuższy czas, minęło pół godziny, może godzina, aż w końcu usłyszałem pierwsze kroki należące do czegoś co ważyło więcej, niż przeciętny szczur. Zaraz po tym, dała się słyszeć również cicha rozmowa.
- Idziemy dziś na skały?
- Wolałbym, nie. Jeszcze skończy się, jak tydzień temu. Pomijając moją osobistą troskę o ciebie, wiesz, co zrobiłby ze mną Ruten, gdyby coś ci się teraz stało?
- Mógłby na przykład powyrywać ci skrzydła?
- To bez wątpienia wiele by mi utrudniło.
- Co na przykład? - głos bezsprzecznie należący do Konwalii, z każdym zdaniem wydawał się być bardziej rozbawiony. Słysząc jego ton, również uśmiechnąłem się niewyraźnie, mając gdzieś z tyłu głowy, o czym mówiła.
- Czołganie się - jego słowa natomiast nieco przycichły.
- Latanie!
- To i tak nie najlepiej mi idzie - dopiero teraz zaśmiał się posępnie i przerwał, po chwili jeszcze wzdychając - z każdym rokiem tutaj coraz gorzej...
Wyszli zza rosnących wokół jałowców i dopiero teraz dostrzegli mnie. Przyjaźnie zamachałem ogonem, na co Konwalia odpowiedziała radosnym okrzykiem, któremu towarzyszyło coś w rodzaju rzucenia mi się w ramiona. To już drugi raz tego dnia. Odpowiedziałem nieco mniej, aczkolwiek również entuzjastycznie, a gdy zakończyliśmy już to wybitnie, obustronnie szczere powitanie, postanowiłem zwrócić się do jej... no, powiedzmy, stojącego obok przyjaciela w sprawie, która sprowadziła mnie do WSC.
- To nie może być przypadek - lekko przechyliłem głowę - to o tobie słyszałem tyle ciekawych rzeczy.
- Nietypowo zaczynasz - badawczo popatrzył mi w oczy.
- Wybacz, gdy rozmawialiśmy poprzednim razem, nie spodziewałem się, że mam przed sobą kogoś kompetentnego... ale teraz wiem. Jeśli działa się w wywiadzie, to pewnie sporo się wie?
- To i owo.
- A o Związku Sprawiedliwości można usłyszeć?
- Jeśli akurat tym się zainteresuje, to można, można, wszystko można.
- Związek też wiele o was słyszał, panie Mundus.
- Ja się wcale nie mieszam w takie rzeczy - wzruszył ramionami, wodząc wzrokiem gdzieś po ziemi.
- Cholera - gwałtownie cofnąłem głowę - mówię ci o tym szczerze. Prawie jak przyjaciela cię proszę... a ty odrzucasz propozycję?
- Nie mogę, no - jęknął - z jakiegoś powodu to chyba jeszcze nigdy dobrze się nie skończyło.
- W takim razie po prostu coś mi podpowiedz. Tego chyba ci sumienie nie zabrania? Jak zachęcić wilki do zrobienia tego, czego nie chcą zrobić? Musi być jakiś sposób. Konkretnie chodzi mi o...
- To nieważne - wzruszył ramionami - wystarczy przekonać je, że próbujesz zachęcić do czego innego.
- Co? Po co?
- Po pierwsze, społeczeństwo z natury woli być przeciwko, niż za. Po drugie, przez cały czas podświadomie poszukuje poczucia bezpieczeństwa. Nawet jeśli nastawią się wrogo do przedstawianej prośby, szczycąc się swoją niepodatnością na wpływy i umiejętnością krytycznego myślenia, nieświadomie zauważą tę niepozorną, właściwą przynętę, ukrytą gdzieś między wierszami. A wtedy wkraczają mechanizmy prawie niemożliwe do przeskoczenia, masz ich w garści.
- Niby inteligent, a czuć, że w żyłach płynie mu dobra, swojska jucha - poklepałem go po ramieniu, z zadowoleniem machając ogonem.
W pierwszej chwili uśmiechnął się lekko, lecz niemal od razu zmarszczył brwi i rzucił obojętnie:
- Nie. Nie namówisz mnie. Polityka już mnie nie interesuje.
- Tak - nieznacznie skinąłem głową. Na koniec dodałem tylko - nie szkoda ci darować sobie udziału w budowaniu przyszłości? Myślisz, że sami zrobimy to lepiej?
- Hej, idziemy? - z boku doszedł nas radosny głos Konwalii.
- Racja, nie będę już przeszkadzał - jeszcze raz ogarnąłem ich spojrzeniem i odchodząc po raz ostatni uśmiechnąłem się pod nosem - miłego wieczoru. Czekam jutro.
< Leonardo Firestar? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz