Pierwsze miejsce, oczekiwanie bądź nie, zajmuje ultra-dwójka: Alkestis i Admirał, każde z 9 opowiadaniami,
Do zobaczenia w grudniu, Kochani! Następne podsumowanie, to dopiero będzie radosne, wyobrażacie je sobie? Ach jak ten czas zapiernicza...
Nie wiedziałam gdzie idziemy a każdy krok był dla mnie trudny. Admirał wydawał się zły, ale to nie była moja wina, że stracił swoje cenne przedmioty. Taka misja zawsze wiązała się z opcją niepowodzenia, zwłaszcza, jeśli wybrali za cel zamieszkałe domostwo. Jego irytacja na moją osobą i ewidentne przyspieszanie w momencie gdy ledwo szłam, dodawało mi pokładów wściekłości, a co za tym szło,, energii. Jednak do tej pory nie mogłam się otrząsnąć z tego co się stało. Wiedziałam już ze nie polubię ludzi i nie chciałam mieć z nimi nic wspólnego! Nawet jeśli miałabym nigdy nie zyskać żadnego lśniącego nożyka na własność. Jeśli chodziło o Admirała… zawiodłam się na nim. Nie mogłam odnaleźć w tym momencie tej poprzedniej fascynacji jego osobą. Strasz, który poczułam, strach przed śmiercią, przekonał mnie, że Admirał wcale nie był jedyną opcją. W tym momencie byłam pewna, że mogłam żyć zarówno z nim jak i bez niego. Nie wiedziałam tylko, która z tych opcji byłaby lepsza dla mnie.
Zmarznięte mięśnie rozgrzały się
od nieustannego ruchu, a krew ponownie zaczęła żywo pulsować w moich kończynach.
Zanim doszliśmy do celu zdołałam dogonić Admirała, który perfidnie zostawił
mnie w tyle. Nie mówiłam jednak nic, przyjmując tą nową formę bólu, która
zawitała w moim sercu, z lekką ekscytacją. W końcu dotarliśmy do jakiejś
wilczej cywilizacji. Myślałam, że podejdziemy do ogniska się przywitać z
mieszkającymi tam wilkami, ale Admirał w ostatniej chwili zszedł z drogi i
poszedł położyć się przy zboczu doliny. Poszłam w jego ślady i położyłam się
obok niego, opierając się delikatnie o jego bok. No i wtedy przegiął. Kiedy poczułam
odepchnięcie, pomimo braku czucia, poczułam ból ogarniający całe moje ciało. To
już było za dużo, nie jestem jakąś małą głupią dziewczynką, która będzie ślepo
za nim iść nie korzystając z własnego mózgu. Basior zamknął oczy i nawet na
mnie nie spojrzał. Znalazłam w tym pewną szansę, więc od razu wstałam i powoli,
najciszej jak potrafiłam odeszłam w swoją stronę. Przeszłam koło ogniska, nie
zwracając na siebie zbytnio uwagi i poszłam dalej. Poczułam satysfakcję gdy
odeszłam od rozświetlonej ogniskiem doliny. Nie miałam żadnego celu podróży.
Musiałam po prostu odejść. Po jakimś czasie zauważyłam, że sceneria w której
przebywałam była zupełnie inna, niż ta którą doszliśmy do doliny. Wyglądało na
to, że coraz bardziej oddalałam się od swojej watahy, ale nie czułam strachu.
Dopóki wokół mnie była cisza, spokój i żadnego śladu po ludziach, mogłam iść
dalej…
Na sen zatrzymałam się w jednej z
wąskich szczelin pomiędzy górami, w których się znalazłam. Pasmo górskie było
długie i szerokie, a ja wędrowałam po nim przez pół nocy. Z rana udało mi się
upolować parę niewielkich rybek, pływających w jednym ze strumyków, które przepływały
przez góry. Później ruszyłam dalej. Gdzieś w połowie dnia zaczęłam się
zastanawiać nad samotnością. Właściwie ani na chwile, nie licząc wczorajszego
dnia, nie zostałam sama na tak długo w swoim życiu. Nie czułam jednak by mi
czegoś brakowało. Nie potrafiłam jednak przestać myśleć o Admirale. Ten nawyk
trudno było wyplenić w ciągu jednej nocy. Zastanawiałam się czy moje zniknięcie
go przejęło. Czy wrócił do watahy i mnie szukał, czy może kompletnie o mnie
zapomniał. Stwierdziłam więc, że dopóki mogłam sama przeżyć na własną łapę, nie
będę wracać do watahy.
<Adek? Szukaj mnie…
cierpliwie dzień po dniu! Staraj się podążać moim śladem…>
Z samego rana rozpoczęliśmy z Shino naszą małą misję. W sumie głównie moją, ale to tylko drobny szczegół. Wyszedłem na moment przed jaskinię, by jeszcze przez chwilę nacieszyć się promieniami słońca, grzejącymi moje futro i dotykiem ziemi pod łapami. Sowa czekał już na najbliższym drzewie, jakby wiedziała. Zawsze wydawało mi się to dziwne, choć dobrze wiedziałem, że w jakiś sposób jesteśmy połączeni - ja i sowa.
Ja i Shino.
Chwilę później patrzyłem już na swoje bezwładne ciało, leżące w jaskini z lisem u boku. Kitsune skinął głową, dając mi znak, na który wcale nie czekałem. Chwilę zajęło mi przyzwyczajenie się do nowej perspektywy, innego układu nerwowego i mięśni, którymi musiałem sobie przypomnieć jak prawidłowo zarządzać.
Wzbiłem się w powietrze, pozostawiając za sobą jaskinię i drzewo. Niebo było niemal bezchmurne i choć wiatr nie wiał dokładnie tam, gdzie bym sobie tego życzył, szybko wyrobiłem sobie rytm, który pozwalał mi lecieć dość szybko, ale nadal bezszelestnie.
Wilków z owianej tajemnicy watahy nie znalazłbym, gdyby nie darli ze sobą kotów od samego rana, robiąc raban na pół Watahy Szarych Jabłoni, której tereny sobie wesoło przemierzali.
Zniżyłem lot, dziękując w duchu mojemu ptasiemu kompanowi za wzrok i słuch godny pozazdroszczenia. Narobiłem trochę hałasu, siadając na gałęzi, wilki na szczęście zupełnie to zignorowały. Ot zwykła sowa sobie gdzieś nad nimi usiadła. Dzień jak co dzień.
– Rusz się, nie mamy całego dnia – warknął duży, ciemnoszary basior. Wywnioskowałem, że na tej wycieczce był raczej w charakterze obstawy.
– Detlev, nie jesteś moim szefem. – Drugi z wilków przewrócił się na drugi bok, mlaskając tak głośno, że aż przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz. – Jak kochają, to poczekają.
– Naczekają się, jak cię zaraz żywcem wypatroszę i zostawię wronom.
– No dobra, dobra. Już wstaję, widzisz? Wstaję. – Drobniejszy wilk o jeszcze ciemniejszym futrze przeciągnął się i ziewnął. Zgadywałem, że musiał być tym od myślenia.
Większy basior, Detlev, ruszył przed siebie, nie czekając nawet na towarzysza, co trochę mnie zdziwiło. Byli przecież na obcej ziemi, zupełnie sami. Niestety coś, co kazałoby mi odwrócić się i grzecznie przespacerować do domu, zostało w wilczym ciele gdzieś w sercu Chabrowego Reżimu.
Zeskoczyłem z gałęzi, pozwalając ponieść się prawom fizyki, o których przecież pojęcia nie miałem, ale ważne, że działały. Coś poruszyło się w oddali, ale nie zawracałem sobie tym głowy. Leciałem powoli, dość nisko nad ziemią, śledząc w najlepsze niczego nieświadome wilki. Cała akcja szła tak pomyślnie, że aż podejrzenie, ale prostota ptasiego umysłu składa się często na przeświadczenie, że póki nie jest się na ziemi – jest dobrze. Swoją drogą, sowy to niezwykle głupie stworzenia.
– Kawał drogi przed nami, Detlav, przyjacielu. I co nam to dało? Nikt nie wie. Ja jestem tylko prostym posłem, ty osiłkiem bez piątej klepki, a Anselm nie wydusił z siebie słowa od kiedy tylko go znam.
– Gdybyś tak nie klepał jadaczką na prawo i lewo może też byś wiedział tyle, co Anselm.
– Jak tak sobie o tym pomyślę, jest niespotykana mądrość w powierzaniu wszystkich sekretów milczącemu, ale myślę, że jako poseł…
Coś uderzyło we mnie, by po chwili szarpnąć w dół. W ciągu sekund, które zdawały się godzinami, straciłem czucie w każdej części ciała, które wcale do mnie nie należało.
Zerwałem się na równe nogi, odkrywając z ulgą, że udało mi się wrócić do swojego ciała. Nogi wprawdzie trzęsły mi się jak osika i nie byłem pewien, czy będę w stanie postawić choćby krok, ale żyłem. Kątem oka widziałem lisa, który zaszczycił mnie jedynie bacznym spojrzeniem swoich białek.
W ciągu kilkunastu minut zwróciłem to co zjadłem dnia poprzedniego. Potem wymiotowałem już tylko żółcią o ile w ogóle. W momentach, gdy mój żołądek nie próbował opuścić ciała przez gardło, przychodziła gorączka i drgawki.
– Myślę, że możemy stwierdzić z całą pewnością, że nasz pierzasty przyjaciel nie żyje. Przynajmniej znamy skutki uboczne. – Shino dotknął nosem mojej szyi, prawdopodobnie, żeby sprawdzić temperaturę. – Skoczę do pustelniczki po coś na gorączkę. Nie umieraj w tym czasie.
– Daruj sobie – warknąłem, starając się zwinąć w jeszcze ciaśniejszy kłębek.
– W razie gdyby ktoś tu jakimś cudem zajrzał – nie daj się zabrać do medyczki. Medycy zadają pytania.
Mimo że dobrze wiedziałem gdzie i po co poszedł, miałem mu za złe, że zostawił mnie samego. Przynajmniej dopóki nie udało mi się zasnąć.
<Szkieł?>
Rudzielec obserwował czarną, przerażoną kulkę z mieszaniną politowania i zażenowania malujących mu się na twarzy. Mały wilk, wyraźnie dorosły pomimo swoich raczej niezbyt imponujących rozmiarów, siedział w miejscu, jego oczy wielkości talerzy śledziły ruchy większego basiora na wzór zagonionego w pułapkę zwierzęcia. Paketenshika wiedział, czuł podświadomie jak typowy wprawiony drapieżnik, że każdy nieostrożny ruch spłoszy to trzęsące się ciałko i zmusi do ucieczki. Jeśli miało wpaść w kolejny krzak i się jeszcze bardziej pokaleczyć, zdecydowanie wolał tego uniknąć. Cholera, chociaż raz żałował, że na twarzy nosi tylko kamienną maskę bez specjalnych emocji. Kamień trudno było poruszyć wedle woli.
– Hej... – zagadał cicho, jego głos był niewiele silniejszy od szumu liści i zapewne trudno wychwytywalny dla obcego basiora. – Wszystko w porządku?
Obcy nieznacznie pokiwał potwierdzająco głową, wyraźnie mając trudności z poruszaniem się. Będzie śmiesznie, jak tu na miejscu kopnie w kalendarz, stwierdził smutno w duchu Paki. Nie pierwszy basior, którego zakopie, ale pierwszy, którego zabije samą swoją obecnością. Ciekawie się zapowiada. Jak kiedyś wpadnie w kłopoty przez to zakopywanie trupów to będzie mógł dziękować tylko i wyłącznie swojemu parszywemu szczęściu.
– Wpadłeś w ten krzak z takim impetem, że myślałem, że go wyrwiesz. Palić licho moje futro, sobie mogłeś coś zrobić – nauczyciel łowiectwa robił wszystko, żeby zachować szept wiatru. Zdawało się działać na czarne ucieleśnienie zwierzęcego strachu raczej kojąco, być może uda im się nawet nawiązać kontakt.
Wychowanek lisów zauważył tkwiące w pysku resztki rumianku. Zapewne zdecydowana większość utknęła w nieszczęsnym krzewie, które miało pecha znajdować się na drodze uciekiniera. Czyżby składnik na herbatę?
– Zamierzałeś zrobić herbatę rumiankową? – zmienił temat, mając nadzieję, że mniejszy basior się choć trochę rozluźni. – Trochę mało ci zostało po tej ucieczce. Pomóc ci znaleźć świeże kwiaty? Moglibyśmy wtedy też napić się razem.
Czarny wilk spojrzał na niego jakby przytomniej, w końcu wykazując jakiś ruch inny od spazmatycznego drgania czy oddechów dusiciela. Uszy drgnęły, wreszcie reprezentując jakiekolwiek zainteresowanie słowami rudzielca, dając znać, że jednak ten niewielkich rozmiarów dorosły za chwilę nie wykituje. Kamień z serca. Teraz dalszą część tej zabawy w kotka i myszkę trzeba było rozegrać tak, żeby myszka w panice nie uciekła do swojej nory, być może nieszczęśliwie nabijając się na jakieś drzewo po drodze. Spokojny ton i powolne ruchy były tu kluczem, jak przy polowaniu na coś małego i płochliwego. Co za ironia. Właśnie gadasz z czymś małym i płochliwym, drogi nauczycielu sztuk łowieckich. Umiesz polować, upoluj jego zaufanie.
– Może udamy się po ten rumianek? Gdzieś tu niedaleko powinno być całkiem niezłe skupisko. – Rudy odwrócił się bokiem, ruchem głowy zapraszając niezbyt rozmownego towarzysza na spacer. Basior był chyba zbyt przestraszony, żeby sam zadecydować, więc jego nogi samodzielnie go podniosły i zaciągnęły w pobliże większego wilka, kierując się we wskazaną stronę. To i tak był bardzo duży krok we wspólnej komunikacji.
Spacerowali do miejsca, gdzie rósł rumianek, a po drodze Paketenshika próbował jednocześnie być cicho i zagadywać o jakieś losowe, płytkie tematy. Czepiał się o wszystkie możliwe haczyki, chwalił ładną pogodę, zachwycał się spokojem lasu, odważył się nawet rzucić komplementem na temat długiego futra mniejszego basiora, które było mimo wszystko niezwykle dobrze utrzymane. Na każde te krótkie pół-rozmówki czarny wilk zdawał się reagować coraz spokojniej, dokładnie tak jakby oswajał się z obecnością innej osoby. Wreszcie nawet puścił resztki mizernego białego kwiatka, a niedaleko skupiska rumianków zaczął się nawet nieco rozglądać, podążając za komentarzami towarzysza spaceru.
Pakiemu trudno było uwierzyć, że oswaja dorosłego wilka. Przypomniało mu się pierwsze spotkanie z Alkestis, kiedy ta była jeszcze małym szczeniakiem, chowającym się przed wszystkimi w zagłębieniu w jaskini Ashery. Jako ojcu, te wydarzenia wydawały się wczorajsze, niedawne. Jakby jeszcze kilka godzin temu spał z małą Tisią w ogonach. Alkestis była już przecież dorosła. Kiedy to wszystko minęło?
Otrząsnął się z tych przemyśleń, przy okazji nieumyślnie płosząc czarnego basiora tuż obok. Spojrzał na niego przepraszająco.
– Zamyśliłem się i gwałtownie wróciłem na ziemię. Wybacz.
Obcy pokiwał niepewnie, ale przynajmniej już nie uciekał. Wciąż się nie odzywał, jednak cierpliwość Pakiego nie była taka łatwa do wyczerpania i rudy wiedział, że po prostu musi jeszcze jakiś czas poczekać. Może jak nazbierają rumianku, płochliwa kulka w końcu odważy się przemówić.
Nie przeliczył się. Kiedy ich pyski były już wypełnione rumiankiem, tak że wychowankowi lisów zachciało się psikać od zapachu białych kwiatków, czarny odłożył swój snopek, po czym zwrócił się do bardziej kolorowego towarzysza.
– Dzięki... za pomoc – wydukał. – Jestem Delta. A ty?
Rudzielec z chęcią wypluł kwieciste zioła. Wolałby nieść w pysku jakąś świeżą zwierzynę, a nie zielone, ale cóż mógł zrobić.
– Paketenshika. Albo Paki. Lisie imiona są często zbyt skomplikowane dla wilków.
– Więc faktycznie jesteś lisem?
– Przez całe dzieciństwo tak myślałem – nauczyciel łowiectwa uśmiechnął się nieznacznie na wspomnienie najszczęśliwszego okresu swojego życia. – Potem się okazało, że wcale nim nie jestem. Ale imię już zostało. Nie jest mi przykro, że wychowały mnie lisy.
Z lekko rozchylonych warg Delty wymknęło się ciche "Och", na które większy basior nie zwrócił uwagi. Wiele wilków dziwnie reagowało na wieść, że lisy były w stanie wychować tak dobrze rozwiniętego wilka, do tego trzeba było się po prostu przyzwyczaić. Nie mógł nosić urazu do takich reakcji przez całe życie.
– To jak? Idziemy zrobić herbatę? – zmienił temat, z niejaką dumą zauważając, że mniejszemu członkowi watahy zabłysły oczy. Jednak upolował to zaufanie.
– Jasne. Zapraszam do siebie.
<Delta?>
A gdyby mu powiedzieć? Tak prosto z mostu. Kocham Cię. Nie, nie… to za dużo na początek. Czuję coś do Ciebie. Nie. Zbyt ogólnie. Lubię Cię. Też nie! Można to powiedzieć każdemu, a on nie jest każdym. Czy naprawdę nie było dobrego sposobu?
- Hej, niech ona zostanie. –
powiedział nagle Admirał przerywając nasz chód. W zamyśleniu, nie zauważyłam,
że doszliśmy już do celu. W pierwszym odruchu chciałam zaprotestować, wściec
się, że przecież nie jestem już dzieckiem i mam prawo uczestniczyć w tej akcji.
Zrezygnowałam jednak, nie chcąc paradoksalnie, wyjść przez to na dziecinną. Poza
tym… bałam się. Nigdy się do tego nie przyznam, ale będąc po raz pierwszy tak
blisko ludzkiego domostwa, nawet opuszczonego, moje serce zaczęło wybijać rytm
rozpędzonego, galopującego po pustej dolinie mustanga. Nawet myśl, że mogłam
tam znaleźć dla siebie jakiś śliczny, błyszczący nożyk nie dodawała mi odwagi. Zostałam
więc ukryta za krzakami, obserwując domostwo, w którym zniknęli Mundus i
Admirał. Obserwowałam otoczenie uważnie, starając się wyłapać każdy szmer i
krok. Byłam prawie pewna, że jakbym coś wyłapała, uciekłabym gdzie pieprz
rośnie, nie oglądając się na towarzyszy… oczywiście wróciłabym z odpowiednią
pomocą.
W końcu po jakimś milionie lat,
Admirał i patyczak wyszli z niby opuszczonej chaty. Właśnie niby… Byli już
blisko mnie ciesząc się ze zebranych łupów, które targali ze sobą, gdy tuż za
nimi pojawił się osobnik gatunku ludzkiego, krzycząc w niebogłosy i goniąc ich najwyraźniej
najszybciej jak potrafił. W rękach dzierżył długi i dość wąski przedmiot, z
którego mierzył w stronę uciekających osobników płci męskiej. Gdy w moich
uszach rozległ się huk, poczułam jednocześnie ekscytację, podniecenie dawno nie
„widzianym” bólem i jeszcze bardziej paraliżujący mnie strach. Wbrew temu co
myślałam, nie pognałam w celu ucieczki, a zostałam na miejscu. Sparaliżowana i
z drżącym ze strachu ciałem patrzyłam na pośpieszną ucieczkę towarzyszy. Widziałam
jak porzucają część łupów, by biec szybciej i nie dać się dorwać przez opasłego
człeka, który po trzech hukach, zrezygnował z dalszych prób i pobiegł po
zostawiony przez uciekinierów sprzęt. Człowiek wrócił do chaty mamrocząc coś
niezrozumiałego pod nosem i sapiąc sowicie po nieudolnym pościgu. Jeżeli można
było to nazwać pościgiem. Obserwowałam dalej otoczenie, jednak nie mogąc się
ruszyć, nie mogłam też wiele zobaczyć. Serce nadal wykonywało mustanga,
kończyny nie chciały współpracować, a uszy wychwytywały najmniejszy szmer,
mogący być dla mnie zagrożeniem. W głowie zaczęły się pojawiać myśli, że nikt
już po mnie nie wróci. A co jeśli Mundus został ranny? Nawet nie chciałam
myśleć o takiej możliwości względem Admirała. Wróć po mnie. Moje ciało zaczęło drżeć. Nie byłam pewna czy ze
strachu czy z zimna. Wróć po mnie.
Nastała noc. Mróz przyozdobił otaczające
mnie rośliny i trawę białymi kuleczkami lodu. Minęły godziny zanim udało mi się
uspokoić, a moje ciało zaczęło odzywać się na moje zawołanie. Problem jednak
teraz był inny. Mróz wpływał na moje ciało i mimo, że ja go nie czułam, to
odczuwałam jego skutki. Każdy mój krok był ciężki i powolny, ciemność sprawiła,
że nie wiedziałam w którą stronę powinnam się udać, nie mogłam sobie
przypomnieć, z której strony przyszliśmy, nie mówiąc już o dźwiękach chrapania
wydobywających się z „opuszczonej” chaty. Nadal więc ukrywałam się w zaroślach,
co jakiś czas rozprostowując kości, głównie żeby nie pozwolić sierści i łapom przymarznąć
do oblodzonej ziemi. Nie pamiętałam jeszcze tak niskiej temperatury, byłam
wręcz pewna, że było już poniżej zera, chociaż nigdy wcześniej nie
doświadczyłam takiej temperatury. Znowu pojawiły się w mojej głowie myśli, że nikt
po mnie nie wróci, nie chciałam jednak ruszać się z miejsca, żeby nie utrudniać
ewentualnych poszukiwań. Nie mówiąc już o tym, że moje próby chodzenia i
przemknięcia obok domku na pewno zwróciłyby uwagę śpiącego tam człowieka.
Wolałam nie ryzykować skoro nie mogłam nawet pobiec. W końcu ułożyłam się wokół
krzewów, starając się złapać mojemu ciału jak najwięcej ciepła. Nie
potrzebowałam dużo czasu by zasnąć.
<Admirał?>
Mijały kolejne tygodnie, od kiedy Paketenshika przygarnął pod swój dach małego łajzę. Więź między nimi nabierała wyraźnych kształtów, oni sami spędzali ze sobą niemal tyle samo czasu, co niegdyś rudzielec poświęcał swojej adoptowanej córce Alkestis. Różnica polegała na tym, że Wayfarer był o wiele, WIELE trudniejszy do wychowania, co zauważył nie tylko zmęczony już nauczyciel łowiectwa, ale także wilki dookoła.
– Hej, um, Paki? – Vinys trącił śpiącego pod drzewem basiora łapą. – Wayfarer próbuje bić się z Mundurkiem. Możesz chcieć zainterweniować.
Tego typu nowiny pojawiały się właściwie codziennie, przynoszone przez różne wilki, które z dobrego serca, albo braku cierpliwości, próbowały pomóc wychowankowi lisów w opiece nad młodocianym urwisem. Tisia oczywiście też pomagała, jak mogła, ale trudno jej było pogodzić wychowywanie młodszego brata wraz z wykonywaniem obowiązków w pracy. Mimo wszystko Paketenshika był jej dozgodnie wdzięczny.
Dzisiejszy słoneczny, choć zimny już dzień należał do tych burzliwych, pełnych napięcia wywołanego niesfornym zachowaniem Wayfarera. Rudy basior zachowywał oczywiście stoicki spokój, jednak w środku czuł, że w każdej chwili może wyjść z siebie i stanąć tuż obok. Fakt, że dzisiaj nic nie upolował i był najzwyczajniej w świecie głodny wcale nie pomagał, ale z tym akurat starał się walczyć. W przeciwieństwie do emocji, jakie rozsadzały go od środka, kiedy wracał właśnie od bardzo poważnej rozmowy z dwoma członkami watahy. Szczeniak wracał z nim, nic się nie odzywając. Lepiej dla niego.
– Ze wszystkich wilków – adopcyjny ojciec niósł swojego syna w zębach, więc wygłaszanie lektury nie było prostym zadaniem – ze wszystkich wilków, na jakie mogłeś się rzucić, wybrałeś sobie akurat Ducha. Nie masz lepszych zajęć? Trenowałbyś na przyszłe stanowisko, a nie wszczynał walki.
– Nawet nie wiem, czym się chcę zajmować – przyznał zwisający w powietrzu maluch. Kapelusz trzymał w łapkach, uważając, żeby nie dotykał ziemi i się nie ubrudził. Na szczęście nie oberwał w żaden sposób, bo Duch go tylko przygniótł do ziemi własnym ciężarem. To nie znaczyło, że gniew Pakiego był jakkolwiek mniejszy.
– No to znajdź sobie jakieś hobby, które nie wymaga gryzenia innych członków watahy! Wayfarer, nie chcesz sobie narobić tu wrogów, zaufaj mi. To... to miał być twój dom.
– Wiem... – wyszeptała brązowa kulka takim delikatnym głosikiem, że rudzielcowi się go właściwie trochę żal zrobiło. Być może nie powinien być aż taki ostry dla tej sieroty, jednak czasem już nie mógł się powstrzymać. Wayfarer sam sobie grabił i powinien dobrze to wiedzieć.
Dotarli do nory, gdzie wychowanek lisów położył w końcu szczeniaka na ziemi. Maluch wlazł pod kapelusz, chcąc zabrać go do podziemi. Paketenshika zatrzymał go łapą.
– Dlaczego to zrobiłeś? – zapytał cicho, siadając koło swojego adopcyjnego syna.
Sierota uciekł wzrokiem gdzieś na bok, jakby szukając drogi ucieczki od tej konwersacji. Szybko się jednak przekonał, że takowej nie ma i jest zmuszony odpowiedzieć na to niewygodne pytanie. Schował się mimowolnie pod ukochany kapelusz.
– Wcześniej, kiedy jeszcze cię nie miałem, spotkałem inną watahę, eh. Byli dla mnie bardzo źli i to mnie nauczyło, że muszę walczyć, eh, żeby cokolwiek osiągnąć. Pomyślałem, że jak pokażę innemu basiorowi, na co mnie stać, to wataha obdarzy mnie szacunkiem, eh.
Zapadła niekomfortowa, niecierpliwa i agresywna cisza, pomiędzy ojcem a synem pojawiło się osobiste, nieznane wcześniej napięcie. Milczenie często było odpowiedzią, jednakże w tym przypadku ta odpowiedź była niejasna, mieszała się w uszach i młody Wayfarer nie miał pojęcia, czy powinien schować się całkowicie pod kapelusz, czy może spokojnie przytulić swojego adopcyjnego tatę. Oczywiście mimika twarzy rudego wilka nic nie zdradzała, nawet język ciała pozostał niezmieniony, zdecydowanie utrudniając komunikację. To były niezwykle długie sekundy, przypominające swoją nieznośnością całe godziny.
– Wayfarer... W tej watasze nie musisz mieć mięśni, żeby być szanowanym. Jest tutaj wiele wilków, które cieszą się uznaniem, a wcale nie są jakimiś macho. I na odwrót, masz członków, którzy mają sporo mięśni, a wcale nie są lubiani. Na szacunek składa się więcej niż trochę białka pod skórą.
Szczeniak spojrzał na swojego opiekunka okrągłymi, brązowymi ślepiami, w których pojawiły się niewielkie kryształki łez. Przyskoczył do łapy o wiele większego wilka, przytulając się do niej jak do pluszaka, a potem schował się między rudymi, puszystymi ogonami. Paketenshika nie reagował, wziął tylko żółty kapelusz do pyska i cierpliwie czekał, aż maluch w jego ogonach przestanie płakać. Cierpliwość to była cecha, jaką w tym stopniu okazywał tylko i wyłącznie w stosunku do szczeniąt. Spędzili tak trochę czasu, a potem Paki pierwszy raz, odkąd przygarnął młodego Wayfarera, odbył z młodym porządną, wyczerpującą rozmowę.
<Wayfarer?>
- Dobrze, to my ruszamy. – powiedział tatko zostawiając mnie samą na polanie.
- Jak długo was nie będzie? –
spytałam z zatroskaniem. Cała czwórka, czyli mama, tatko, Magnus i Tiska
spojrzeli na mnie z uśmiechem.
- Wrócimy jak najszybciej
będziemy w stanie. – powiedziała matka i pogłaskała mnie po głowie. Z jednej
strony cieszyłam się na czas bez opiekuńczej rodzicielki u boku, ale z drugiej
czułam mały strach. Opuszczały mnie najbliżej otaczające mnie osoby i do tego
nie wiedziałam kiedy dokładnie spodziewać się ich powrotu. Nie mówiąc już o
celu ich podróży, ale najwyraźniej byłam zbyt młoda by móc się o nim
dowiedzieć.
- Admirał zaraz powinien się tu
pojawić! – krzyknął tatko opuszczając polanę.
- Nie wychodź poza polanę! –
krzyknęła matka wtórując mu.
- Dobrze, mamo… - szepnęłam pod
nosem, starając się nie pokazać podniecenia. Admirał. Nie mogłam uwierzyć, że się mną zaopiekuje… ale jednocześnie
bałam się, ze zamiast przybliżyć nas do siebie, oddalimy się jeszcze bardziej.
Przeciągnąłem się leniwie,
wstając z uklepanej trawy i właśnie wtedy zauważyłam kątem oka wchodzącego
Admirała. Ku moim zdziwieniu razem z nim przyszedł także Mundus, najbardziej
wilczy patyczak w całej watasze. Przydreptałam do nich z uśmiechem na pysku.
- To co dzisiaj robimy? –
spytałam zrównując się z nimi w połowie drogi.
- Eksperymenty… ee… Biologie… właściwie
to… - motał się Adek. Dziwne to było zjawisko, zupełnie inaczej zachowywał się
przy ptaszysku. Przekręciłam głowę patrząc na niego z zaciekawieniem.
- Lek. – doprecyzował jednym słowem
Mundus i odwrócił się bo zaprowadzić nas w bliżej nieokreślone miejsce.
---
Podchodzi do mnie. Przybliża łapę
do mojego pyska i gładzi go delikatnie. Patrzę w jego oczy i czuje się jak za
pierwszym razem gdy mnie świadomie dotknął. Jego zapach otacza mnie ze
wszystkich stron, otumaniając moje zmysły i zabierając ostatnie pokłady
zdrowego rozsądku. Znamy się od mojej maleńkości, już wtedy czułam, że to ktoś
wyjątkowy. Przeciętny dla każdego z zewnątrz, ale dla mnie jedyny i
najwspanialszy. Staram się zachowywać, by nie pokazać basiorowi, że jego dotyk
na mnie działa. Nie działa. Recytuję
kilka razy w głowie. Nie działa. Nie
działa. Nie działa. Gdy czuje na policzku delikatną mgiełkę jego oddechu,
już wiem, że nic nie mogę zrobić. Wzdycham ciężko i przerwanie nie mogąc
powstrzymać tego nieokiełznanego gestu. Chce
nim oddychać. Przełykam głośno ślinę. Chce
go dotykać.
- Znowu się ubabrałaś Ciri. –
mówi Admirał i oddala się ode mnie ponownie. Nigdy się nie uśmiecha, opiekuje
się mną tylko dlatego, że jego dziadek, a mój tatko mu kazał. Zachowuje się jak
starszy brat, którego w końcu miałam mieć. Te krótkie momenty opiekuńczości,
które wychodzą z niego pewnie nieświadomie, są jedynymi momentami, w których
mogę poczuć jego dotyk. Zostało mi jeszcze trochę czasu do dorosłości, a
Admirał dorósł nie aż tak dawno. A jednak dzieliła nas przepaść jakbym nigdy
nie była dla niego opcją. Oblizuje ostentacyjnie dotknięte przez basiora
miejsce, udając, że to resztek krwi chciałam się pozbyć. Chce tylko jego. Wiedziałam, że moja obsesja na jego punkcie byłą
niezdrowa. Wiedziałam, że była wręcz zakazana. A jego opieka nade mną tylko ją
zaostrzyła. W końcu jego matka była moją przyrodnią siostrą. Pokrewieństwo
drugiej linii, jeśli dobrze liczyłam. Nie potrafiłam jednak tego zatrzymać.
Czasem czułam, że to było jedyne co trzymało mnie jeszcze żywą na tym świecie.
Odkąd moje czucie faktur, bólu, zimna i ciepła zaczęło całkowicie zanikać to
Admirał był jedyną stałą i nieosiągalną ostoją w moim życiu. Nikt jednak nie
wiedział o mojej przypadłości. Chociaż miałam wrażenie, że podróż mojej
rodziny, kij wie gdzie, miała coś wspólnego z moim stanem. Wujek Magnus widział
więcej niż inni, jakby miał doświadczenie w tej „odmienności”, nie tak jak
reszta. Dla nich nadal byłam tą małą wesołą lecz małomówną Ciri, która uśmiecha
się na każdym kroku i zaraża wszystkich naiwnością i dobrą energią. Nie, żeby
to się zmieniło. Nadal grałam tą idealną dla mojego wyglądu postać. W środku
jednak gniłam z dnia na dzień coraz bardziej. Dopiero co zdałam sobie z tego
sprawę i czuje, że już jest za późno by to zatrzymać. Dlatego złapałam się
Admirała jak tonący brzytwy.
- Dzięki… Adek. – wybąkałam ledwo
patrząc mu prosto w oczy. Tylko on mnie tu jeszcze trzymał. Gdyby tylko
wiedział co do niego czułam. To nie jest w końcu tak, że ja to przed nim
ukrywałam. Mogłam mu jeszcze tylko powiedzieć o wszystkim wprost, bo aluzji i
gestów z mojej strony dostał już mnóstwo. Na moje nieszczęście wybrałam sobie
mocno tępego osobnika na cel. Pewnie nawet jakbym go perfidnie pocałowała, by
nie zauważył, albo obrócił w przypadek… Chce
go całować. A skoro już jesteśmy przy tym temacie. Ciekawa byłam jak
smakuje. Chce go poczuć. Czy jakbym
teraz przybliżyła się do niego i pocałowała go, to poczułabym coś innego niż
świeżą jelenią krew i mięso? Nie obchodziło mnie to, mimo wszystko nie miałam
tyle odwagi by to zrobić.
- Nie jesz już? – spytał wilk,
gdy zauważył, że zamiast jeść przyglądam mu się od dłuższego czasu. Przegryzłam
mocno własny policzek, by źdźbło bólu i smak własnej krwi ukoił moje
rozkołatane emocjami serce.
- Skończyłam. – powiedziałam z
uśmiechem numer cztery. Miałam wrażenie, że lubił go najbardziej, zawsze wtedy
zawieszał wzrok na mnie o kilka sekund dłużej niż zwykle. Tym razem było
podobnie. Chce jego wzrok na sobie. Trudno
było przykuć jego uwagę. Choć wiele basiorów już zauważalnie się mną
interesowało, nawet tacy w wieku mojego tatka, to ja nie zwracałam na nich
żadnej uwagi. Szkoda, że Admirał nie zwracał żadnej uwagi na mnie. Przynajmniej
nie w sposób w który chciałam.
- Walka! – krzyknęłam słodkim
głosem i momentalnie rzuciłam się na basiora. Robiłam tak ostatnio coraz
częściej pod pretekstem zabawy. Pomimo iż byłam dużo silniejsza od Admirała,
zawsze dawałam mu wygrać. Motałam się z nim kilka chwil, udając, że staram się
go pokonać, aż do momentu w którym wilk przygwoździł mnie łapą do ziemi.
Zabierająca mi oddech łapa i uczucie temu towarzyszące za każdym razem
rozrywało moje serce na miliony kawałków. Patrzyłam prosto w rozsierdzone oczy
basiora, widząc w nich niemal rządzę krwi i podniecenie. Chce by nacisnął mocniej. Gdybym tylko mogła trwałabym w tym
stanie, w tej pozycji jak najdłużej. Musiałam jednak stwarzać pozory. Na moim
pysku pojawił się udawany grymas, a basior widząc go puścił mnie momentalnie.
- Jak będziesz mieć siniaki, to
Szkło po powrocie spuści mi łomot.
- Nie martw się tym. Muszę
trenować, żeby być dobrym Stróżem. – powiedziałam trzymając się za gardło. Już
od jakiegoś czasu wiedziałam, że pójdę w ślady matki. Samotne chodzenie po
terenach watahy i przyglądanie się życiu wilków to coś co robiłam niemal od
niemowlęctwa. Nawet jeśli początkowo obserwacja kończył się na rodzinnej
polanie.
- Na pewno będziesz lepszym niż
Twoja matka.
- No nie wiem. Ona by cię
pokonała. – jęknęłam wstając z ziemi.
- Ty też byś mogła, gdybyś się w
końcu postarała.
- Przecież się staram! –
krzyknęłam udając oburzenie. – Po postu jesteś zbyt silny.
Wilk pokiwa głową na boki.
- Dziwna jesteś, Ciri. – drygnęłam
na te słowa, tak jak miałam w zwyczaju.
I odszedł zostawiając mnie samą.
Po chwili jednak się odwrócił i spojrzał na mnie z lekka irytacją.
- No chodź! Nadal mamy robotę do
wykonania, młoda. – choć nie lubiłam tego przydomku to uśmiechnęłam się i
dobiegłam do niego z nieudawaną ekscytacją. Teraz już wiedziałam. Życie bez
Admirała nie istniało. Albo on albo śmierć.
<Adek? :o>
Poszedł sobie. Tak po prostu wstał i mnie zostawił. Sapnęłam wściekle za basiorem, ale już mnie nie usłyszał. Wróciłam na polanę z równie obojętna miną, z jaką z niej wyszłam. Matka spojrzała na mnie, nadal układając i przekładając swoje ziółka.
- Czego chciał Admirał? – spytała
się ciekawska rodzicielka, a ja tylko wzruszyłam na to ramionami i położyłam
się na ugniecionym przeze mnie kawałku trawy. Matka zerkała na mnie podejrzliwie,
kończąc swoją robotę. Ja wróciłam do liczenia źdźbeł trawy, dopóki matka z
zatroskaniem w oczach nie położyła się obok mnie.
- Słuchaj może ty się zakochałaś?
– spytała mnie wprost a ja wręcz zdębiałam.
- Co?
- No zakochałaś się. – powtórzyła
nie odrywając ode mnie wzorku. Wstałam odsuwając się od niej automatycznie.
- Czy jako zakochana nie powinnam
być… no nie wiem, bardziej szczęśliwa? – mój ton jasno pokazywał, że nie
chciałam ciągnąć tej rozmowy. Matka jednak nie należała do osób, które szybko
odpuszczają.
- Nie, jeśli to miłość nieodwzajemniona.
– uśmiechnęła się jakby już wszystko we mnie rozgryzła. Czemu rodzice są tacy
domyślni? Skąd to się kur.a bierze?
- Nieodwzajemniona? – spytałam udając
głupią.
- No jak wiesz, że druga osoba
nie czuje tego samego. – podeszła kilka kroków. – Albo tak myślisz… co wcale
nie musi być prawdą.
Nie musi być prawdą? Jak to?
Przecież to widać od razu czy ktoś się nami interesuje czy nie. Admirał na
pewno nie należy do interesujących się mną wilków.
- Nie rozumiem do czego
zmierzasz. – siedziałam bez ruchu, gdy matka okrążała mnie raz za razem.
Osaczenie sięgało już zenitu a mój komfort osobisty spadł do zera.
- Powinnaś wyznać swoje uczucia swojemu
wybrankowi! Nie ma na co czekać, ja czekałam zbyt długo i tylko cudem złączyłam
się z Twoim ojcem.
- Przecież on się ożenił z Twoją
przyjaciółką… mówiłaś, że wtedy nic do niego nie czułaś. – matka stanęła na
chwile, zbita z tropu.
- Mogłam nagiąć trochę prawdę…
Twój ojciec nie musi wiedzieć wszystkiego, ale na pewno wie ile dla mnie znaczy
i co do niego czuje. – Usiadła naprzeciwko mnie. – sugeruję Ci zrobić to samo,
Skarbie.
Przewróciłam oczami i wstałam,
żeby odejść od matki.
- Idę się przejść. –
powiedziałam.
- Przemyśl to! – krzyknęła za mną
rodzicielka. – I pamiętaj, że wrócić przed zmrokiem.
- Dobrze, mamo... – szepnęłam pod
nosem ponownie przewracając oczami.
---
Admirał. Czułam go wszędzie, ale nie mogłam określić skąd
dokładnie. Najwięcej szukałam go w pobliżu jego polany. Nie chciałam, żeby ktoś
mnie znowu tu zobaczył, Wrona już zbyt często mnie tu widziała, mogłaby zacząć
coś podejrzewać. Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi i miałam już zbierać
się do powroty, gdy ktoś mi przeszkodził.
- Znowu go szukasz? – spytała mnie
szara wysoka postać wychodząc zza drzewa. Nie odpowiedziałam i nie spojrzałam
na ptaka. Patrzyłam w ziemie, jakbym właśnie tym zajmowała się przez cały
dzień.
- Zawsze kręcisz się w pobliżu…
nie mówiąc już o Twoim nocnym śledzeniu. – podniosłam zdziwiona głowę do góry i
do razu tego pożałowałam. Patyczak wziął mnie pod włos i właśnie przypadkiem zdradziłam
mu swoją tajemnice. Mundus uśmiechnął się z samozadowolenia.
- Lepiej zostaw go w spokoju.
Przyjaźń z Admirałem to nie najlepsza decyzja. – spojrzała na niego wściekle.
- Nic Tobie do tego. – sapnęłam.
- On ma teraz ważniejsze sprawy
na głowie. Lepiej żeby mu nie przeszkadzał taki szczeniak jak ty. – przełknęłam
złość i wstałam cały czas patrząc na ptaszysko.
- Dobrej nocy, Mundusie. –
powiedziałam tylko i odwróciłam się w stronę swojej polany.
---
Czuje go! Niedaleko polany Admirała, w końcu wyczułam go dokładnie.
Wczoraj widziałam jak szedł spać na swojej polanie, ale jak tylko pojawiłam się
z rana, to już go nie było. Cały dzień tropienia nie przyniósł żadnych skutków,
najwyraźniej musiałam jeszcze poćwiczyć tę sztukę. Jednak w momencie jak już miałam
się poddać, poczułam go bardzo wyraźnie, a chwile później zobaczyłam Admirała,
który minął swoją polanę i skierował się w stronę gór. Pomimo zbliżającego się
zmroku, zaciekawiona poszłam za basiorem. Wiatr wiał na moją korzyść, rzucając
w moją stronę zapach wilka, jednocześnie utrzymując mój własny w sekrecie przed
nim. Szliśmy tak jakiś czas, aż Admirał zniknął wewnątrz maleńkiej jaskini. Poczekałam
chwile, żeby mieć pewność, że basior zasnął i wślizgnęłam się do środka. Nieurządzone
wnętrze trochę odpychało, ale wewnątrz jaskini było bardziej przytulnie, niż na
dużej polanie. Nigdy nie myślałam o życiu w jaskini, dla mnie zdecydowanie było
zbyt mało bodźców wewnątrz, ale mogłam zrozumieć dlaczego wilki wybierały właśnie
takie schronienia. Patrzyłam jakiś czas na śpiącego basiora, sycąc swoja
obsesje jego widokiem i zapachem. Admirał ruszył się nagle, co sprawiło, że
wybudziłam się z transu i uciekłam w popłochu z jaskini. Pomimo chęci powrotu
do niej, wyszłam na szlak i skierowałam się z powrotem na rodzinna polanę.
Zmrok już zapadł, więc musiałam być ostrożna. Już i tak czekała mnie pewnie
reprymenda od rodziców…
---
Dotarłam na polanę bez większych
problemów. Ciemność już zawitała w najlepsze. Byłam przygotowana na pogadankę
od mamy i tatulka, ale nic takiego nie nastało. Zamiast tego oboje rozmawiali z
wujkiem Magnusem i zdawali się nawet nie zauważyć mojego przybycia.
- O jesteś Ciri. – powiedział nagle
ojciec odwracając się do mnie. – Musimy się czymś zająć z Twoją matka, przez
kilka tygodni będzie się Toba opiekował ktoś inny.
- Kto? – spytałam i spojrzałam na
wujka.
- Nie, nie Magnus. – tatko spojrzał
na mamę. – Może Ashera? Albo Paki?
- A może Admirał? – wtrąciłam się
ojcu.
- Dlaczego on? Nie ma
doświadczenia w opiekowaniu się szczeniakami. – powiedziała matka patrząc na mnie
podejrzliwie. Oho, zaraz zacznie coś podejrzewać.
- Jest rodziną, a dodatkowo
dobrze się dogadujemy. Jest już dorosły ale najbliżej mu do mojego wieku, mam
dość starych opiekunów… - powiedziałam z nadzieją, że rozwieje wątpliwości
rodzicielki. – poza tym nie jestem już tak mała.
- Dobrze, dobrze. Przemyślimy to.
– powiedział ojciec i zarządził pójście spać. Matka poszła jeszcze odprowadzić
wujka do jaskini, a jak wróciła położyła się obok mnie i ognia. Gdy zauważyła,
że nie śpię, spojrzała na mnie uważnie.
- Byłaś u niego?
- U kogo? – spytałam otwierając delikatnie
oczy.
- No jak to. U Twojego
ukochanego? – jęknęłam na jej słowa i schowałam pysk w łapach.
- Daj spokój mamo, nie jestem
zakochana. Nie ma żadnego ukochanego…
- Hmmm… jasne, jasne. –
wiedziałam, że mi nie uwierzyłam, ale musiałam jak najdłużej pokazywać jej, że
nic takiego nie ma miejsca. Matka skończyła wypytywanie i zamknęła oczy do snu.
Wkrótce ja także do niej dołączyłam, nie mogąc się doczekać poranka i decyzji
ojca na temat tego, kto się mną zaopiekuje przez kolejne tygodnie. Admirał…
<Adek? :3>