czwartek, 25 marca 2021

Od Yira - "Kryształowe skrzydła motyla ranią tyle, co miecz" cz.1

– Yir, skąd się biorą nazwy watah? – rudzielec zapytał znienacka, jego wzrok nieobecny jak u lalki, wskazujący na jeden z wielu ostatnio ataków, kiedy umysł basiora odrywał się od ciała, tylko cienkimi nitkami trzymając się rzeczywistości.

Nagłe pytanie zaskoczyło byłego trupa, który nie spodziewał się w swojej pracowni towarzystwa, a już z pewnością nie o tej godzinie. Myślał, że jest sam. Nagłe odezwanie się partnera stanowiło taki szok, że atramentowy wilk niemal przewrócił flakonik z kwiatową farbą. Starszy osobnik podniósł wzrok znad kawałka kory brzozowej, na której spisywał bocianim piórem wydarzenia minionych dni, zupełnie jak w pamiętniku. Bezkontaktowe spojrzenie wychowanka lisów spowodowało atak dreszczy przebiegających przez całą długość pleców. Do tego widoku nie dało się przyzwyczaić. Yir miał wstręt przed patrzeniem na martwe zwierzęta, a to, co stało przed nim, ciało jego ukochanego, było bardzo bliskie przekroczenia granicy śmierci. Każda inna istota płynęła by już z Charonem przez rzekę graniczącą z krainą umarłych, ale z jakiegoś powodu Paki się temu opierał, wciąż pozostawiając żywy, choć wszystkie te "ataki" wyraźnie go wykańczały. Bycie świadkiem takiego zdarzenia to jedno, jednak bycie światkiem takiej rzeczy przytrafiającej się osobie, którą kocha się nad życie, to już zupełnie inna sprawa. Basior zastanawiał się, jakim cudem nikt inny z watahy jeszcze nie zauważył dziwnego zachowania nauczyciela łowiectwa. Właśnie, pytanie dotyczyło nazwy watahy. Należało odpowiedzieć, być może w ten sposób świadomość połączy się na nowo z ciałem.

– Zależy. – Odłożył kawałek kory na półkę obok swojego stanowiska pracy. – Wataha Srebrnego Chabra ma swoją nazwę od kwiatów rosnących w tej okolicy, których nie ma nigdzie indziej. Na taką skalę, to jest.

– A Wataha Rubinowego Drzewa?

Yir zamarł w pół kroku. Nigdy nie powiedział Pakiemu o swojej starej watasze, a przynajmniej nie przypominał sobie, żeby jakiekolwiek nawiązanie padło kiedyś z jego ust. A już z pewnością nie powiedział całej nazwy watahy. Do diaska, skąd Paki wiedział? Być może te ataki to coś więcej, niż wchodzenie w wyższy stan... A może po prostu pomocnikowi medyka zdarza się gadać przez sen i przypadkiem się zwierzył ze swojej przeszłości. Oby to było to drugie. Modlił się teraz do wszystkich sił wyższych, żeby odpowiedź była właśnie tak prosta i zrozumiała, a nie tajemnicza i martwiąca. W każdym razie, na to też musiała paść odpowiedź.

– Nazwa pochodzi od drzewa rosnącego idealnie na środku watahy. Przez większość roku to drzewo było całkowicie normalne, miało liście, kwiaty, korę... Jednak co jesień dosłownie z dnia na dzień wszystkie liście drzewa jak jeden mąż nabierały rubinowej barwy. To było jedyne drzewo w okolicy, które tak robiło i nikt nie miał pojęcia. dlaczego.

– Och. Fajnie. – Paketenshika zamilkł, na moment jego wzrok stał się jeszcze bardziej odległy, już nie na kształt lalki, a autentycznego trupa. Atramentowy basior poczuł krew odpływającą z twarzy, zanim młodszy otrząsnął się jak z wody. Jego oczy na powrót stały się normalnie, nie przypominając już szklanych kulek wsadzonych w oczodoły. – O, Yir! Przeszkodziłem ci w pracy?

– Właściwie to nie. Trochę tylko wystraszyłeś, a tak poza tym to wszystko w porządku. I tak właśnie kończyłem.

– Co tym razem bredziłem? O białych hipopotamach? – Wychowanek lisów bez choćby śladu zmartwienia podszedł do prowizorycznego biurka, chwycił pusty kawałek kory i zaczął po niej rysować. Oczywistym było, że to jego osobisty sposób terapii, bo inaczej nie tylko dostawałby tajemniczych ataków, ale także popadałby w obłęd. Yir nie raz oglądał obrazy swojego partnera i musiał przyznać, niektóre koszmary dorównywały jego własnym z okresu... testów ludzkich.

– Nie, pytałeś o znaczenie nazw watah i skąd się biorą.

– Och? Do licha, jeśli pytałem o Watahę Srebrnego Chabra...

– Pytałeś. – Były trup uśmiechnął się złośliwie do partnera.

Paki wydał z siebie coś w rodzaju gardłowego warczenia, wyrażając w ten sposób swoje zażenowanie. Chociaż z jednej strony miał całkowite prawo do zachowywania się głupio, wciąż za każdym razem denerwował się na samego siebie, że do czegoś takiego dochodziło. Trudno było go przekonać do zmiany podejścia, więc Yir zwyczajnie sobie odpuścił. Czasem po prostu nie przyznawał się do wszystkiego, co mówił Paks podczas ataków. Tak było bezpieczniej... i łatwiej. Szczególnie gdy niektóre tematy bardzo szybko stawały się niekomfortowe albo wręcz przerażające. Jak dzisiaj. Pomocnik medyka chyba potrzebował chwilę odetchnąć świeżym powietrzem. Jakieś procenty chyba też mu dobrze zrobią.

– Wychodzę, będę wieczorem – zapowiedział, kierując się w stronę wyjścia.

– Jasne. Postaram się do tego czasu upolować- znaczy się przyrządzić kolację.

Atramentowy wilk wyszedł z dzielonej przez całą najbliższą rodzinę Paketenshiki nory, od razu ciesząc się ciepłym, wiosennym słońcem i pachnącym życiem powietrzem. Natura budziła się ze snu, co było wyraźnie widać. Ptaki powoli śpiewały coraz głośniej, przynosząc radość do serc wygłodniałych po zimie wilków. Niedługo lasy wypełnią pożywniejsze rośliny niż tylko korzonki i porosty, a pod korą i wilgotnymi kamieniami rozwiną się zdatne do jedzenia robaki. Yir jako wegetarianin miał... nieco inną wizję idealnej wiosny.

Jego celem stała się jaskinia wilka, który zawsze, przez 365 dni w roku, miał choćby jedną flaszeczkę do uraczenia gościa. Nieważne, z jakim problemem przyszedłeś, jeśli dobrze trafiłeś to gospodarz uraczył cię choćby odrobiną trunku dla zdesperowanych.

Oby tylko Agrest nie był zbyt zajęty polityką.

<C.D.N.>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz