czwartek, 25 marca 2021

Od Agresta CD Eothara Atsume - „Niecny Owoc” cz. 19

Zatrzymajmy się na moment, Kochani Przyjaciele. Tak, wiem, wiem, robię to co chwila.
W ogóle, potrafię zadziałać na nerwy.
Zresztą jak my wszyscy tutaj.
Ale uwierzcie, że za każdym razem, gdy przechodzę o krok dalej, grunt coraz bliższych wspomnień zaczyna parzyć moje łapy. Odłamki skał odrywają się od  sklepienia mojej sali pamięci i zaczynają lecieć w dół. A ja patrzę w górę i zaczynam dostrzegać, że... kiedyś w końcu zasypią mnie i zduszą. Nie miejcie więc, proszę, żalu, Przyjaciele, że uczepiłem się najspokojniejszego etapu swojego życia jak przerażone kocię i wciąż odwlekam ten moment. Zaczynam zbliżać się w swojej opowieści do tej przyszłości, której niegdyś wyczekiwałem każdą cząstką siebie, gdy, o czym jak skończony idiota byłem święcie przekonany, prawdziwy Agrest spał, zwinięty w kłębuszek gdzieś we własnym świecie półsłów, w tamtym odrętwiałym lesie jak sokół w klatce, oczekując światełka, któremu na imię było Strategia i Postulat. A ja nie miałem serca nawet go budzić.
Serce, które płacze, wilk, który właśnie
obudził się ze snu, lecz czuje, że śni nadal.
Pozwólcie mi, żałosnemu, anemicznemu cieniowi wilka, powrócić na chwilę do tamtych czasów. Tamtych czasów, które są dziś jak najpiękniejszy sen.

Nostalgia. Potężne uczucie.
Byłem wtedy Agrestem wszechmocnym, Agrestem błyskotliwym i przebiegłym. Agrestem trochę tylko złagodzonym przez przytłaczające poczucie bezpieczeństwa. W watasze żyjącej teraźniejszością, nie pozostawiającą ani kawałka zbędnego miejsca na to, "co było lub co dopiero będzie". Zagubionym w domu zagubionych, po latach tułaczki całującym ziemię, która jako pierwsza i ostatnia, jak sobie przyrzekał, dała mu spokój. I każdym swoim oddechem dziękującym jej, że z przyzwyczajenia może widzieć już nie tylko odległy cel na końcu korytarza wyłożonego ostrzami noży, ale i wszystko wokół siebie. A wszystkie noże, raptem, okazały się zupełnie tępe. Było w tej tępocie coś przyjemnego - na wiele więcej przecież można było sobie pozwolić, można było ocierać się o ściany bez ryzyka, że poskutkuje to skaleczeniem - ale równocześnie nie sposób było pozbyć się mniej przyjemnego wrażenia, że nie było to do końca miejsce, do którego wzdychaliby ideowi... Socjaliści? Nacjonaliści? Komuniści? Demokraci? Anarchiści? Powiem szczerze, ktokolwiek, kim kierowałaby idea. Czym właściwie była nasza wataha?
Już na długo wcześniej, zanim jeszcze mały włóczęga w ogóle przypałętał się na jej terytorium, przestało być jasne, jaki właściwie ustrój rządził naszym społeczeństwem. Wataha Srebrnego Chabra, którą otrzymałem od dobrego losu ja, Agrest, jakiś biedak z WSJ, pogrążona była w mętności.
Prawo, które z początku miałem za jasne, okazało się zagmatwane, a chwilami rażąco niewystarczające. Zaniedbane kroniki przestawały być wykładnikiem historii, gdyż nikomu nie zależało na pamiętaniu o tym, z czego wynikały pojawiające się czasem problemy obecne i co te same, choćby jeszcze słabe i raczkujące, mogły spowodować w pewnych okolicznościach w przyszłości.
Gdy tylko zostałem alfą, wilki, zmęczone poprzedzającym ten czas, długim okresem bezrządu, zyskały więcej pewności i w naturalny sposób zajęły się budowaniem takiego społeczeństwa, jakiego potrzebowały, lecz jakiego gwarancji nie miał kto dać im wcześniej. Na początku rzeczywiście wydawało się to piękne, bo właściwie niewiele musiałem robić. Chłodny dystans i troska o własną wygodę kazały mi patrzeć przez palce na ciągnące się za nami widmo dawnego chaosu. I tak płynąłby pewnie nasz czas, gdybym równocześnie, nieco pochopnie, nie stworzył przestrzeni dla działań pozostałych osób z mojego partyjnego otoczenia. A ponieważ ostatecznie nie został mi nikt oprócz Mundusa... zabawa zaczęła się właśnie wtedy, z dnia na dzień okazało się bowiem, że jest on z krwi i kości socjalistą. Ba, okazało się, że cała nasza partia przesiąkła tą nobliwą ideą.
Oczywiście zachowałem w sobie dokładnie tyle sprawczości, ile było mi potrzebne, a przy tym dosyć sprawnie szło mi zachowywanie pozorów. Nikt więc nie miał pojęcia, że co pewien czas "podjęta przez alfę" decyzja, była w rzeczywistości podpisanym podczas jakiejś imprezy związkowej zarządzeniem jego przyjaciela. A ja sam, wraz z upływem czasu, coraz bardziej otwierałem się na obywateli i uczyłem sprawiać jeszcze więcej pozorów. A niekiedy przyłapywałem się na wysłuchiwaniu ich trosk z zupełnie szczerą chęcią pomocy. Wiecie, że poczułem się jak ich prawdziwy przyjaciel?
I tak coś zaczęło się zmieniać w naszym zabitym deskami grajdołku.

Czy opowiadałem na przykład o naszych małych, wschodnich szkoleniach wojskowych? Być może jest to jedno z tych wydarzeń, które nie niosąc za sobą żadnych poważnych konsekwencji, przeszły bez echa wśród naszej społeczności.
Mi jednak, jakoś wyjątkowo zapadło ono w pamięć. 
Zaczęło się niewinnie. Współpraca z WWN, dzięki poczciwości jej przywódcy i dziwnej bezkonfliktowości, jaką zdawały się odznaczać tamtejsze wilki, była silna, a okazała się iście tytaniczna, gdy do roboty wzięła się odpowiednia osoba.
Pewnego razu, mój asystent urządził dla szeregowców obu watah szkolenia z zakresu obronności. Co prawda po fakcie okazało się, że wykwalifikowanych wykładowców brakuje, zaradził jednak i temu, biorąc na siebie prowadzenie części zajęć. Zwyczajowo przyglądałem się z boku tym poczynaniom, dopóki nie dotarły do mnie skargi z kilku niezwykle zasadniczych źródeł.
- Nie ma się co łapać za głowę, nie ma co! - Laponia na czele kilkuosobowej grupy zmarszczyła brwi, gdy westchnąłem ciężko i potarłem łapą napięte z nerwów czoło. - Tu chodzi o naszą pracę. Nie wiem jak to sobie wyobrażacie, ale nie damy rady uczyć się i jednocześnie pełnić służby!
- Ale jakiej służby? - Oderwałem palce od skroni i wbiłem w nich bezradny wzrok. - Przecież od lat nie mamy tu żadnej wojny i tfu! Tfu na psa urok, nawet się na to nie zapowiada. Czy nie możecie przynajmniej piąte przez dziesiąte skorzystać z tych szkoleń? Słuchać ich jednym uchem?
- Albo praca, albo nauka. O. - Wilczyca odwróciła się na pięcie, a za nią podążyła reszta kompanii. Nagle wyprostowałem się ze zdumieniem i głośnym słowem zawróciłem jedną z wader.
- Wronka?
- Yyy, stryjku?
- Ty też?
- No. - Wzruszyła ramionami. - tu chodzi o nasze warunki pracy. A nikt chyba lepiej nie wie, jakie są, niż my sami? Ja jestem po prostu solidarna.
Zaciskając zęby i wpatrując się w nią bezmyślnie, sztywno pokiwałem głową.
Następnego dnia, zanim Mundus zdążył przekroczyć próg naszej siedziby, zatrzymały go moje słowa. 
- Oduczysz ty się w końcu wychodzić przed szereg? - warknąłem.
- O co znowu chodzi?
- O to, że od wczoraj do mnie ze skargami latają, jak nie jedni, to drudzy. Od kiedy organizujesz te szkolenia?
- Dokładnie... od wczoraj. Kto przyszedł ze skargą? - zapytał, patrząc na mnie wzrokiem, w którym nie sposób było nie dostrzec rozczarowania.
- A chociażby nauczyciele. Koralina, Tora i Paketenshika. Że nie konsultuje się z nimi żadnych decyzji i że tracą kontrolę nad działaniem naszego szkolnictwa.
- Przecież to szkolenia wojskowe, podnoszące kompetencje dorosłych, pracując...
- Właśnie. Pracujący też przyszli, wiesz? Zgłosić, że nie zamierzają jednocześnie uczyć się i być w gotowości.

Tak właśnie skończyły się marzenia o kształceniu w imię idei i podstawianiu każdemu pod nos miski z literkową zupką. Nawet nie podejrzewacie, Kochani, jak przyjemnie jest rzucić pełnym talerzem, gdy ktoś daje nam go za darmo.
Zaskakująco szybko mieszkańcy naszej watahy znużyli się całkowitym spokojem, w którym wszyscy zatonęliśmy. Mając księgi utrzymujących porządek stanowisk, w których widniały imiona wszystkich obywateli, mając przy sobie zorganizowane wojsko, stojące na straży ich terytorium, mając tuż obok przywódcę, do którego mógł zwrócić się w każdej sprawie nawet najmniejszy i najsłabszy, wreszcie zapomnieli, że nie zawsze musiało tak być; i nie zawsze tak było.
Mogli śmiać się beztrosko z chaosu i frustrującego prawa kłów, panującego u naszych zachodnich sąsiadów, a chwilę potem dreptać do jaskini swojego alfy, by omówić z nim sprawy dotyczące swojej przyszłości zawodowej lub zapytać o plan polowań na najbliższe dni. Szukając adrenaliny, której brakowało w naszej sielankowej bańce, zajmowali się coraz bardziej szemranymi interesami. Nawet zakaz wychodzenia po zmierzchu, okazał się dla nich świetnym placem zabaw, na którym można było ćwiczyć uniki.

   ~   ~   ~
Szczęśliwie upływały dni, tygodnie, potem miesiące.
Wiecie, kim jest przyjaciel? To osobnik, który jest przy Was na dobre i na złe. Na dobre, na przykład gdy prosicie go o wymyślenie czegoś, co wytłumaczyłoby Was przed niezadowolonymi przyjaciółmi. I jak na złe, gdy wykorzystuje to wymyślone przez siebie dla Was wytłumaczenie, do własnych, niecnych celów, o które nawet byście go nie podejrzewali.
I tak oto, mój przyjaciel na dobre i na złe, dzień po tym, jak wysłałem go, by przedstawił moje rozporządzenia medykom oraz ludowi, przyszedł do pracy oznajmiając, że nie tylko ma kolejny świetny pomysł, ale podjął się już nawet jego własnoręcznej realizacji.
Aby usprawnić działanie naszej służby zdrowia, postanowił sprowadzić ze wsi kilkadziesiąt butelek różnymi, niedostępnymi w lesie substancjami i zamiast ofiarować na własność medykowi, jak to zazwyczaj bywało, przypisał je jaskini medycznej, by stały się w stu procentach wspólnym dobrem.
- Jeszcze dzisiaj znajoma kotka od weterynarza ma dać nam znać, na kiedy lekarstwa będą gotowe - oznajmił tak zadowolony z siebie, że nie miałem serca zawracać go wpół kroku.
- Medycy się wkurzą - zauważyłem tylko. - Nikt nie lubi tracić przywilejów.
- Przyzwyczają się, najwyżej zrzucisz winę na mnie. Zresztą Flora to dusza-wilk. Zrozumie, że to jest po prostu lepsze, niż ta zakichana prywata.
- Dobra, dobra, rób co tam chcesz. Ale najpierw powiedz, jak wczoraj poszło? - Machnąłem łapą i wbiłem w niego wyczekujące spojrzenie.
- No, pfff... - Jakoś opieszale wzruszył ramionami. - Dobrze poszło. Powiedziałem, że wprowadzasz nowe rozporządzenia. Że medyk będzie nadzorował każde grupowe polowanie, że żywność będzie rozdzielana, i że każdy, kto zdobędzie równowartość masy dzika, zostanie zwolniony z pracy na dwa dni.
- Nie wiem, czy rozsądnie zrobiliśmy obiecując te dni wolne. Jak rzucą się na polowania, to zabraknie nam łap do pracy w innych sektorach.
- Nie... nie przesadzajmy. Pozostałe stanowiska, delikatnie mówiąc, nie świecą pustkami, a gdyby jakimś cudem rzeczywiście stało się jak mówisz, Wataha Wielkich Nadziei służy nam pomocą.
Zamruczałem pod nosem kilka nieskładnych słów, w sumie tylko po to, by wyrazić swoje powątpiewanie.
- Więc mówisz, stanowiska pozajmowane.
- Pozajmowane, aż nadto. Jakiś czas temu pojawiły się głosy, że niedługo zabraknie nam wolnych miejsc.
- Ach tak? A więc zaraz otworzymy listy stanowisk i sprawdzimy, co to za pomówienia i złe języki. - Z westchnieniem usiadłem przy schowku, wyciągając z niego plik dokumentów. Zacząłem wertować je w łapach, aż w końcu wyciągnąłem dwie, pokreślone kartki. - Raz, dwa - liczyłem. - Nie pozajmowane, no skąd. Wolnych jest jeszcze szesnaście! A to, że wszyscy pchają się do jaskini medycznej, czy ja coś na to poradzę? "Wszystkie stanowiska pozajmowane", do jasnej. Czy to nie znaczy, że przyrost naturalny podskoczył i powinniśmy cieszyć się jak głupi do sera?
- Aha... 
- Do pracy w szpitalu ustawiają się tłumy, więc ostatnio powołałem stanowisko ratownika. Czy ktoś się połaszczył? Nie, to do dziś to jedno, jedyne miejsce, które nadal czeka na kogokolwiek, kto byłby chętny. Znasz Nymerię? - zapytałem, po czym kontynuowałem, zanim zdążył odpowiedzieć - chciała zostać tropicielem. I jest tropicielem, chociaż jeszcze przed miesiącem takiego stanowiska w ogóle nie mieliśmy! Ale jeśli chcą więcej, proszę bardzo. Mamy akurat świetną okazję, żeby jeszcze poszerzyć wybór dróg życiowych. W końcu obywatel pracujący jest solą tej ziemi, czyż nie? Jeśli weszliśmy w tryb rzadszych, a większych polowań, następnym krokiem będzie założenie spichrza. I wprowadzimy posadę zarządcy, któremu powierzymy nad nim opiekę.
Energicznym ruchem chwyciłem jeden z kilku kawałków poczerniałych od ognia gałązek i zacząłem bazgrać nim po kartce, by już po chwili pojawił się na niej jeszcze jeden rząd liter.
- Dobrze, co dalej? - zapytałem, odrywając wzrok od kartki.
- Dziś rano, jak ustaliliśmy, trzyosobowe poselstwo z WWN wyruszyło do siedziby NIKL.
- Trzeba to będzie jakoś dobrze rozegrać.
- Co masz na myśli?
- Jabłonie nie powinny się dowiedzieć, że poselstwo zostało tam wysłane w sprawie pożaru.
- Wiele tu nie zdziałamy. Oficjalną wersją jest zagrożenie epidemiczne, ale wśród wszystkich tych urzędników pewnie szybko się rozniesie, po co naprawdę przyszli. A stamtąd rozpłynie się dalej, do podległych watah.
Westchnąłem ciężko, po czym odłożyłem na bok kartkę i polano, wstałem i przeciągnąłem się z przyjemnym uczuciem wypełniającej ciało i umysł, nowej siły, spływającej na nie ze wznoszącego się słońca.
- Ta... Wieści roznoszą się szybko i niestety działa to w obie strony. Dlatego nie można pozwolić im zepsuć tego, gdy już się dowiedzą. Ale wygląda na to, że na razie pozostaje tylko czekać. Jeszcze chwila, jeszcze moment i wszystkie te dziwne zbiegi okoliczności pójdą w niepamięć. - Przystanąłem w wyjściu i marzycielsko popatrzyłem na oblaną nim polankę, rozciągającą się przed moją jaskinią i okalający ją las. Słońce zdążyło zagościć już prawie ponad koronami drzew, ale jego odległy blask nadal zdawał się chłodny i różowawy. - Niech tylko NIKL o nich usłyszy.
- A na dziś jakie plany?
- Nauczymy mnie grać w szachy. Każdy prawdziwy przywódca powinien w nie grać.
- Agrest...
Odwróciłem pysk i wykrzywiłem się chytrze.
- Żartowałem, osiołku. Widziałeś kiedyś wilka grającego w szachy?
Ziewnąłem, w myślach planując zajęcia na kolejny, słoneczny dzień. Należało wybrać się do jaskini medycznej i osobiście dopilnować wprowadzenia w życie ostatnich rozporządzeń.


✁✁✁✁
- Hej, Adm...
- Czego chcesz?
- Mam propozycję.
- Od ciebie? Ciekawe, ale doświadczenie każe mi przypuszczać, że skończy się to jakąś katastrofą.
- Jak chcesz. Potrzebuję tylko twojego czasu, w zamian za worek żył i krwi, ciepłej, do jednego z twoich badań.
✁✁✁✁


< Eotharze? *Potyka się i zamiast odbić piłeczkę stuka się nią w czoło* >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz