Yir zawieszony w tajemniczej cieczy, wydawał się nieżywy. A jednak, gdy tylko zbliżyłem się do niego o kilka kroków, lub tego, co było ich podwodnym odpowiednikiem, dostrzegłem słaby ruch jego klatki piersiowej.
W tamtej chwili też ze zdumieniem dostrzegłem, że po chybotliwej, miękkiej powierzchni, wciągającej moje łapy, nie zostało ani śladu. Zresztą wszystko to zaczęło nagle wyglądać zgoła inaczej. Nie było już ściskających nas ścian, nic nie starało się mnie nawet udusić. Jedynie stanowczy jak kamień półmrok zgadzał się z pierwotną wersją wnętrza Artefaktu.
Właściwie, pod stopami w ogóle nie widziałem już żadnej powierzchni. A na pewno nie tej, śliskiej, połyskującej jak wilgotne flaki.
- Yir! Yir, przyjacielu, nie odejdziesz chyba, tak po prostu, przecież mieliśmy tylko zobaczyć co jest w środku! - Ukląkłem przy nim, a może raczej przyjąłem pozycję będącą tego wilczym odpowiednikiem i zacząłem lekko potrząsać jego ramię. Nie ruszał się.
- Yir... Yir, no do pioruna ciężkiego, co ty sobie wyobrażasz... - jęknąłem, kilkukrotnie uderzając łapą w ziemię.
"Aaaa hahaha ha" - śmiała się tymczasem, wyłupiając gały, groteskowa cząstka mojej duszy, prześladująca ("mnie" - przekrzyczała egoistyczna cząstka mojej duszy) co dnia i czekająca tylko, żeby ryknąć za każdym razem, gdy jakiś przyjaciel patafian postanowi wciągnąć mnie do magicznego pudełka, albo, powiedzmy, wróg patafian zacznie paplać o beczce benzyny.
- A spadaj. - Przetarłem nos łapą i odwróciłem się z boleściwym pomrukiem, z niepowodzeniem szukając wzrokiem jakiegoś światełka w tunelu, albo chociaż mignięcia jakiejś małej, radosnej, roztańczonej iskierki, która poprowadziłaby nas do wyjścia... z pudełka. Ale wokół nie dostrzegłem niczego podobnego. Jeszcze raz obejrzałem się na wyjątkowo tamtego dnia truposzowatego towarzysza, przygniatającego Bogu Ducha winną ziemię swoim ciężkim, atramentowym ciałem i pokręciłem głową, nieudolnie próbując zagłuszyć lęk o swoją i jego przyszłość.
Głównie swoją.
- Poczekaj tu, Yir... - urwałem wpół słowa. Po co gadać do śpiącego kawałka mięsa?" - pomyślałem. - "Żeby obudzić je, a następnie chwycić za rączki, zakręcić wokół, zaśpiewać "Baloniku nasz malutki", rozpryskując resztki osocza? O nie, zabiorę swoje śpiewanie i będę bawił się sam. Wszak i tak nie znałem tajników pierwszej pomocy.".
- Poczekaj tu, Yir, a ja znajdę nam jakieś schody. - Rzuciłem, zanim udało mi się uciszyć samego siebie, a potem bez łzawych pożegnań i żałobnych monologów, ruszyłem przed siebie. Byłem jak potężny wódz, stąpający po dywanie uplecionym z żeber swoich wrogów. Byłem jak anioł, pod którego stopami chrzęściły jeszcze gruzy zabitego smoka, setki powyrywanych z jego oślizłego cielska łusek.
"Tak jest, znajdę je!" - uzgodniłem sam ze sobą.
I ruszyłem po wybawienie. Wyjątkowo nie uszedłem jednak daleko. Kilka, być może kilkanaście kroków później, ukołysany do mentalnego snu wymalowanym na swoim pysku, delikatnym uśmiechem wszechmocy, obudziłem się dopiero, gdy mój nos bez grzecznościowego ostrzeżenia zderzył się z jakąś przeźroczystą ścianą.
Skrzywiłem się, z udręką celebrując nieprzyjemne uczucie mrowienia na samym końcu pyska. Spróbowałem jeszcze raz. To samo.
Mój wzrok powędrował za plecy, by upewnić się, że znajome, wiotkie ciało nadal leży w oddali i wciąż jest moim padniętym towarzyszem niedoli, a z pewną satysfakcją widząc w ciemności jego zarys, pozwoliłem sobie przycupnąć na ziemi niczym malutka, zmarznięta myszka i kroczek po kroczku, a raczej to, co mogłoby być jego myślowym odpowiednikiem, zagłębić się w własnych obawach, wraz z upływem kolejnych minut przybierających coraz bardziej nieznośny wymiar. Wreszcie posłałem sam sobie tylko pocieszający uśmiech pełen paranoi i zwinąłem w kłębuszek, czując silną potrzebę przytulenia własnego, puszystego ogona.
"A może to tylko sen" - pomyślałem ponownie. - "Tak, to byłoby zupełnie logiczne. Sen, sen z Yirem w roli głównej. A może wspólny sen, jego i mój? Och, to by było śmieszne. Ileż mielibyśmy przezabawnych historii do opowiadania, jak już wrócimy do domu. Tylko komu miałbym je opowiadać?".
"A jeśli to sen" - przyszło mi do głowy - "to może mógłbym wyczarować sobie drzwi?".
Zacisnąłem powieki, a następnie powoli otworzyłem jedno oko i potoczyłem wzrokiem wokół. I może tylko przez to, że poprzednio patrzyłem zbyt nieuważnie, a może właśnie przez to, że jakiś dobry promyczek losu pozwolił mi uwierzyć, że naprawdę śnię, dostrzegłem je. Były niewielkie, drewniane i pozbawione klamki.
< Yir? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz