- Tylko ty? - odpowiedziałem bełkotliwie - masz rację. Masz rację, masz rację, powinniśmy... No nie wiem, trzymać się razem. Ale najpierw znajdę im to lekarstwo na tego dziadowskiego wirusa - mruknąłem, na nowo wyciągając się na piaszczystym podłożu naszej jaskini. Wyrwanie się ze stanu, w który wpędzał wirus świadomej bezsilności, nie zdążyło jeszcze umożliwić mi powrotu do pełni sił. Czułem się jak kawałek papieru, rzucony na ziemię i zesztywniały od wilgoci w jakiś parszywy, deszczowy dzień.
Nie usłyszałem kolejnych słów Ciri, być może dlatego, że nie wypowiedziała ich świadomie, chcąc umożliwić mi chwilę spokojnego odpoczynku po przeżyciu działania tego pomiotu piekielnego (choć skąd miałaby wiedzieć, że nadal takowej potrzebuję, teraz, po całej nocy i części dnia spędzonej na leżeniu w bezruchu i z zamkniętymi oczyma?), a być może po prostu dlatego, ze żadnych już nie usłyszałem, zapadając w głęboki sen.
Coś, a raczej ktoś, niespodziewanie wybudził mnie ze snu po południu.
Usłyszałem kilka słów wypowiedzianych przed jaskinią i zanim jeszcze zdążyłem zdać sobie sprawę, z czyjego gardła mogły się wydostać, ich właściciel marszowym krokiem wszedł do naszego lokum.
- Aaa, Admirał, ty miernoto.
Achpil, pomyślałem ze zdumieniem, szybko podnosząc głowę.
- W czym mogę pomóc? - wydukałem bezmyślnie, choć basior i tak nie zdawał się czekać na żadne moje słowa. Nic dziwnego, rzadko widziałem go poza jego wąwozem, a nigdy jeszcze nie w tak dużej od niego odległości.
- Czy to oni? - warknął, podchodząc do leżących na ziemi wilków. Na chwilę ucichł, kucnął przy każdym z nich, zmierzył puls i z zamkniętymi oczami kładł łapy na kilku miejscach ich ciał, by oszacować temperaturę. Gdy wstał, westchnął i zwrócił się do mnie z kolejnymi słowami. - Admirał... Jesteś nieużytym łachem, nie będzie z ciebie żadnego pożytku. Z przykrością muszę ostatecznie zakończyć naszą współpracę.
- ...Co?
- To co słyszałeś. Zmarnowałeś - słowo to boleśnie podkreślił - cały zapas naszego najcenniejszego odkrycia. Nie uważasz chyba, że jeszcze kiedyś ci zaufam.
- Ale jak to? - podniosłem się z ziemi i nie wiedząc, co począć ze swoim ciałem, zbyt słabym jeszcze, by ruszyć do walki o swoje życie, a jednocześnie za bardzo przepełnionym adrenaliną, żeby po prostu leżeć sobie, gdy cała moja kariera bez spadochronu skoczyła z wieżowca prosto w gruzy.
- Czyli...
- Możemy darować sobie nasze zaplanowane na dzisiaj spotkanie. Jedyne, co udało ci się zrobić, to zniszczyć efekty naszej wieloletniej pracy. Nie ma potrzeby sprawdzać, co będzie dalej.
Na tym zakończył. Wyszedł właściwie bez pożegnania, mijając stojącą przy wyjściu Ciri. Jeszcze przez jakiś czas stałem w bezruchu, zastanawiając się, co robić.
Jak łatwo się domyślić, ten dzień nie należał do udanych. Opadłem z powrotem na piasek, jakby wszystkie emocje zdążyły ulecieć ze mnie jak ze szmacianej lalki. Nic podobnego. Wewnątrz buzowały ich co najmniej setki, tworząc jedną, wielką, negatywną chmarę.
- Może powinieneś coś zjeść? - zapytała Ciri, siadając obok mnie.
- Nie zrozumiesz tego - wycedziłem przez zęby, nie podnosząc leżącej na przednich łapach głowy. - Ty w ogóle niczego nie rozumiesz. Nie... Nie wiem. Wszystko jedno. - burknąłem nieskładnie, bo w istocie, sam nie wiedziałem, czy powinienem bardziej zwrócić się do niej z dręczącym mnie problemem, czy też dać jej do zrozumienia, jak bardzo cierpię i żeby uciekała ile sił w nogach, jeśli nie chce poznać mojego gniewu.
Po południu w końcu wstałem, dostrzegając, że wadery rzeczywiście nie ma w środku. Nie mając lepszego pomysłu na to, w co włożyć łapy, a będąc zbyt spiętym na choćby myślenie o swojej pracy (ba, jakbym jeszcze jakąś miał), pokręciłem się po jaskini, aż wzrok mój spoczął na leżących wśród innych szpargałów, jeszcze dwóch fiolek z odtrutką, przyniesioną wczoraj przez Mundusa. Westchnąłem ciężko, zastanawiając się, czy użycie ich teraz ma jakiś sens. W końcu zdecydowałem się zrobić to, chociażby, aby przerwać męczącą ciszę.
- Sami słyszeliście, chłopaki... - powiedziałem, zajmując się najpierw jednym, a potem drugim. Pozostało tylko czekać, aż obaj ponownie staną na nogi.
Zanim jednak moment ten nadszedł, do groty wróciła moja... znaczy Ciri. Nie zamierzam oszukiwać sam siebie, twierdząc, że wszystko co zrobiłem i co powiedziałem, było przemyślane, bo nie było. Ale po prostu podszedłem do niej i zacząłem gadać, ani przez chwilę nie żałując, że w końcu zacząłem temat, który już kilkukrotnie przebiegł mi przez myśl. Porzucić tę smętną jaskinię. Porzucić stare życie, zostawić naukę, po co ona komu. Moglibyśmy robić tyle ciekawszych rzeczy!
- Ciri, słuchaj. To nic nie znaczy. Słuchaj, zostawmy to wszystko w diabły i wyprowadźmy się gdzieś. Najlepiej z tej watahy. Słuchaj, a może w WSJ będzie nam się żyło lepiej? - Po tych słowach rzuciłem za siebie jeszcze niespokojne spojrzenie, chcąc sprawdzić, jak mają się sprawy z dwójką chorych. Nadal jeszcze leżeli w bezruchu. - Co powiesz? Wyniesiesz się tam, ze mną?!
< Ciri? =] >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz