środa, 31 marca 2021

Podsumowanie marca!

 Kochani!
Właśnie upłynął kolejny miesiąc, który spędzamy wspólnie. Nadeszła wiosna (cieplejszy wieje wiatr!), a wraz z nią słoneczko, zmiany, zmiany i przesileniowe zmęczenie. Pomimo kilku drobnych spięć na naszym kochanym czaciku, było w tym miesiącu naprawdę miło. Nikogo spośród nas nie pożegnaliśmy, co jest dość miłą odmianą po początku roku, a nasza WSC jest tą samą radosną i spokojną WSC, którą była zawsze, z krótkimi przerwami. A poza tym, życie toczy się dalej, swoim starym rytmem.
Ponieważ ostatnio obiecałem sobie nie pisać na długość i tyczy się to nie tylko opowiadań, od razu podziękuję Wam za następny miesiąc wspólnej, jak zawsze twórczej i owocnej współpracy, uścisnę łapę każdemu, kto pisał lub nie pisał, ale odwiedzał nas i o nas pamiętał, a potem przejdę do rzeczy. Potem, czyli właśnie... i... teraz.

Pierwsze miejsce w tym miesiącu nieoczekiwanie zajmuje Agrest z 7 opowiadaniami,
Drugie szybki Delta i jego 5 szybkich opowiadań,
A na miejscu trzecim wspólnie piękne panie, Pandora i Espoir z 4 opowiadaniami!

Innymi postaciami, które wystąpiły w naszych opowiadaniach, były Skinterifiri i Mundus.

A oto wyniki tegomiesięcznych ankiet:
Delta, 4 głosy ("Szybki i wściekły")
CiriDominoAgrestDuch, 2 głosy ("Bohater romantyczny")

I za trzy, dwa, jeden... Do zobaczenia w przyszłym miesiącu, Kochani!

                                                                                                      Wasz samiec alfa,
                                                                                                           Agrest

Flora urodziła!

Zendayafiri Nere'e Citlali Pinezka - elew

poniedziałek, 29 marca 2021

Od Agresta CD Espoir - "Wyblakłe słońce" cz. 3.4

Na pierwszy rzut oka, sytuacja robiła się coraz bardziej absurdalna. Doświadczenie kazało mi jednak podejrzewać, że w słowach, uśmiechach i gestach otaczających mnie wilków nie było ni krztyny kuriozum. Nie, przestawało być to już nawet zwyczajnie zabawne.
- Dobra partia. Gdybym wiesz, to ja o tym decydował, już dawno bylibyście po ślubie i z piątką radosnych dzieci. Ale teraz oczywiście wy wszystko chcecie sami, tak, tak, wiem.
- Mhm - Wciąż zastanawiałem się, czy powinienem brnąć dalej, przytakiwać, dopowiadać, a może i uraczyć go jakąś niestworzoną historią podobnego pokroju, czy też lepszym wyjściem byłoby bezpieczne pomijanie większości jego słów milczeniem, by dziełem przypadku nie utoczyć o kroplę za dużo z krwiobiegu tej konwersacji, patrzącej wszak na mnie nieznajomymi oczyma i prowadzącej nie wiedziałem dokąd.
Przekonałem się o tym zbyt szybko, gdy nie dosyć jeszcze przygotowany na tak dramatyczny zwrot akcji, otrzymałem nakaz zajęcia miejsca oraz miskę z płynem. Opuściłem głowę, powąchałem. Mój pysk zaatakował ostry zapach. Drugą miskę dziadek podstawił przed sobą.
"Ach tak" - w przelocie dogoniłem własne myśli. - "W istocie, wszyscy tu od początku wydawali się pijani. A jednak jak na pijanych zbyt trzeźwi".
Popatrzyłem jeszcze raz na dar od dobrego losu i przyjaciół z WWN.
Nie sądzili chyba, że mój nos nie rozróżni czystych procentów od tych wzbogaconych nieznanym dodatkiem. Takie zabawy mogłyby mieć swój urok przy okazji drugiego wieczora mniej oficjalnych rozmów politycznych z sojusznikami, w żadnym jednak wypadku... w takim wypadku.
"Czego ty się jeszcze boisz, Agrest? Jeślibyś rzeczywiście potrafił znaleźć jeszcze jakiś powód do wątpliwości,  nie siedziałbyś tu".
- Dziadku... wiesz, że ja unikam alkoholu. - Spokojnym gestem odsunąłem od siebie naczynie, wycierając kroplę, która prysnęła przy tym na moją łapę, o sierść na własnych żebrach.
- No co ty, wypierasz się starego, dobrego obyczaju? Jak cię panna trzeźwego zobaczy, jeszcze pomyśli, żeś wege, albo inna homowydra.
- Nawet nie wiem co to znaczy - prychnąłem, jeszcze raz rzucając sztywne spojrzenie napitkowi. - No dobrze - zaśmiałem się, przysuwając miskę z powrotem i nie powstrzymując się nawet, by nie westchnąć przy tym w duchu.
"Agrest, Agrest, ta łatwowierność kiedyś cię zgubi" - jeszcze jedna myśl przebiegła korytarzami mojej głowę. Chyba nawet trzymała koszyczek i rozrzucała przed sobą jakieś kwiatowe płatki. A zaraz za nią, w blasku swej chwały, dreptała druga: że może to jednak nie trucizna w śmiercionośnym stężeniu.
A jeśli? Ach, ten smak ryzyka, którego nienawidziłem. Oto brat jego, Płomień, a jego imię, Strategia i Postulat. Dwa więc płomienie, jak jeden ozór piekielnego pożaru, rządzić musiały moim życiem. Z dwoma musiałem się liczyć, jak ze słodyczą i goryczą na własnym języku.
Ponownie zbliżyłem usta do naczynia, by skosztować napoju, tak pilnie, że nieomal zanurzyłem w nim nos, a ledwie język mój zetknął się z powierzchnią płynu, wykrzywiłem się w przeraźliwym grymasie. Gdy pod napiętymi policzkami poczułem ciepło własnej śliny, dodatkowo zaniosłem się kaszlem.
- O... bo... dzś... dś sz... wody...
Skuliłem się do tego stopnia, że przy każdym następnym odruchu wykrztuśnym czułem zgrzyt własnych, skręconych kręgów.
Basior zerwał się na równe nogi, strwożony nie mniej niż liść padający z jesiennego drzewa wraz z potężnym deszczem prosto w fale potoku. Zanim zdążyłem wyprężyć się charcząc boleściwie, obiecać, że wypiję, nie będę mięczakiem i chwycić naczynie z płynem, wypadł z jaskini i tylem go widział.
Obejrzałem się za siebie, jeszcze dla pozoru i z przyzwyczajenia pokasłując słabo. Gdy teren okazał się czysty jak niemowlęce marzenie i pusty jak pamięć karpia, cała zawartość miski wąską stróżką wsiąkła w piach.
Potem, rzecz jasna, ugiąłem się pod drugą falą karkołomnego kaszlu. Gdy kroki wilka, a następnie on sam, dotarły do mnie z tyłu, chrypka w moim głosie okazała się zupełnie niewymuszonym wynikiem nagłego wysiłku.
- Dzzziękuję - wybełkotałem, szybko łykając wodę z przytarganego mi pod nos, metalowego wiadra.
- No, jak się czujesz? Lepiej? - Poklepał mnie po grzbiecie, który co nieco nadwyrężony, zdawał się terkotać pod każdym uderzeniem. - Wyprostuj się, ona idzie. Musisz zrobić wrażenie. Nie będziemy cię jak darmozjada wiecznie prowadzić za łapkę.
Dysząc niemrawo pokiwałem głową i śledziłem najpierw dwie postacie zbliżające się ku nam, a potem dwie, choć w innym składzie, opuszczające grotę z cichymi chichotami i zapowiedzią, że "zostawiają nas na chwilę samych, żebyśmy ustalili, jak widzimy swoją przyszłość".
Ten, który został, popatrzył na mnie mdławo, a z tego jednego spojrzenia dało się wyczytać smutną historię jego poprzedniej godziny. Był kompletnie, na wskroś odurzony. I to, co również dało się dostrzec na pierwszy rzut oka, nie zwykłym alkoholem.
Ale najbardziej zaskoczyło mnie co innego, doskonale zresztą wiecie, co.
Nie pozwalając sobie na choćby drgnięcie powieki, uniosłem tylko lekko kąciki pyska.
- Tak...? Więc no... - Niewydarzona biała dama chwiejnie podeszła jeszcze o kilka kroków, z wątpliwą gracją siadając naprzeciwko mnie. Milczałem jeszcze przez chwilę, odnajdując cudaczną przyjemność w upajaniu się jego żałosnym stanem.
Towarzysz obywatel strażnik śledczy, mój bogaty duchem i niezłomny niczym skała braciszek. Archanioł watahy w swojej szklanej zbroi. Właśnie pokłócił się ze swoim błędnikiem i jak kłębek wełny stoczył na ziemię, pod moje chude nogi.
- Nie pozwalaj sobie - mruknąłem, cofając się o krok.
- To ty jesteś... ten... - Leżąc na grzbiecie, wyciągnął przed siebie przednie łapy i zaczął przyglądać się im, jakby niczego innego nie było w tamtych czterech ścianach.
- Ech, bracie. W ogóle to posuń się. - Uśmiechnąłem się cierpko, po czym podparłem podbródek łapą i rozciągnąłem mięśnie łap, kładąc się na chłodnym piasku, obok basiora. - Poważny śledczy z doświadczeniem. Kto by pomyślał.
- Tak mówisz?  - Wilk dalej rozmaślał swój błędny wzrok na mnie, czyniąc wrażenie bycia obserwowanym z każdą sekundą coraz bardziej nieznośnym.
- Wiesz co bym zrobił, gdybym chciał cię zabić?
- A chciałbyś? - wymamrotał.
- Otrułbym cię. Zupełnie nie zwracasz uwagi na to, co wkładasz do pyska. Ale tym chyba właśnie różnią się wasze skrzywienia od... naszych, o, dzieci słonecznej krainy.
- Co? Ty... otrułeś mnie?
Popatrzyłem na niego z politowaniem.
- Spokojnie. Gdybym cię otruł, obiecuję, ty pierwszy byś się o tym dowiedział.
Szkło powiedział jeszcze kilka, a może kilkanaście zlewających się w całość słów. Nie miałem sumienia, by mu przerywać, po prostu leżałem obok i słuchałem, kilka razy nawet pokiwawszy głową ze zrozumieniem.
Nie minęła minuta, a basior zwinął się w niedbały kłębek i poszedł spać. Ja natomiast podniosłem się z ziemi i strzepnąłem z sierści trochę pyłu.
- Śpij tu sobie, śpij. - Zwróciłem wzrok ku wyjściu z jaskini. - Dobry towarzysz Agrest jak zwykle wszystkim się zajmie. Wrócę, jak dowiem się, kto zrobił nam taki prześmieszny żart.
Ruszyłem tą samą drogą, którą przyszedłem.

< Mitriall? >

Od Pandory CD Delty - "Krwawy księżyc"

- Ile dni jesteś w stanie iść bez zatrzymywania się? - atramentowy towarzysz zagaił nagle, przystając pomiędzy pogrążonymi we śnie drzewami. - A ile biec? - dodał, zwracając się w jej stronę. Ta z kolei, zaskoczona nagłym pytaniem, uniosła wymownie brwi. Nie była w stanie rozszyfrować znaczenia wypowiedzianego przez niego pytania. Zastanawiała się, czy basiorem kierowała czysta ciekawość, czy może wścibskość i chęć lekceważenia jej osoby. Z trudem przyznała przed samą sobą, że nie jest w stanie odpowiedzieć na tę zagwozdkę. Ponadto sama nie była pewna swoich możliwości. Ostatnimi czasy wydarzyło się tak wiele, że wadera przestała sugerować się swoimi dawnymi umiejętnościami. Wierzyła jednak, że długie wędrówki na coś się zdały, dzięki czemu organizm nie zawiedzie jej i tym razem. 
- Tyle, ile będzie trzeba. Nie martw, mysi móżdżku, z pewnością nadążę - stwierdziła, ruszając przed siebie żwawym truchtem. Atramentowa sylwetka prędko znalazła się u jej boku, dzięki czemu wędrowcy mogli kontynuować monotonną wędrówkę. Spokój towarzyszący przedzieraniu się przez las nie trwał jednak długo. Już po kilkunastu minutach samiec zaczął rozglądać się dookoła, aż w końcu przystanął na środku niewielkiej, wciąż pokrytej resztkami śniegu polanie. Zanim wilczyca zdążyła zaprotestować, ten zaczął tłumaczyć swoją decyzję. 
- Wydaje mi się, że powinniśmy zapolować, zanim udamy się w głąb terytorium wroga. Podkradanie im zdobyczy i tak będzie wyjątkowo ryzykowne. Lepiej zrobić to na obrzeżach ich terenów - skwitował łagodnym tonem. Oboje wiedzieli, że basior ma rację. Taktyczne rozwiązanie pozwoli im na uzupełnienie zapasów i uniknięcie większych kłopotów. 
- W porządku. Nie oddalaj się zbytnio. Spotkamy się tutaj za.. pół godziny - nie czekając na odpowiedź nieco zmieszanego towarzysza, odwróciła się i zniknęła w zaroślach. Z ulgą stwierdziła, że w powietrzu unosi się wiele zapachów należących do zwierzyny łownej. Najwidoczniej topniejący śnieg wraz z ocieplającym się klimatem zachęciły małe żyjątka do wędrówek w poszukiwaniu pożywienia. Po kilku minutach energicznego tropienia wilczyca ujrzała swoją ofiarę. Tym razem padło na drobną sarnę, która najwyraźniej niedawno rozpoczęła okres przybierania na wadze, albowiem na jej ciele wciąż widniał zarys żeber. Stojące pod wiatr zwierzę nawet nie zdawało sobie sprawy z czyhającego nieopodal zagrożenia. Jedno uderzenie serca.. Dwa.. Trzy.. Wadera jednym susem znalazła się przy sarnie, która, na swoje nieszczęście, zbyt późno wyczuła ciemną łowczynię. Ta z kolei zacisnęła swoje szczęki na drobnej krtani i, upewniwszy się, że zwierzę nie żyje, wróciła na umówiony obszar. Atramentowy basior przybył na miejsce nieco później, niosąc w pysku małą, chuderlawą wierwiórkę. Wilczyca zmierzyła wzrokiem zdobycz samca, który przysiadł zadowolony obok niej. 
- Poważnie? 
- No co? Nawet nie wiesz, jak ciężko było ją upolować! - Pandora westchnęła tylko w odpowiedzi i złapała swoją zdobycz za kark. Następnie położyła ją przed basiorem i oddaliła się nieco dalej. Ten, nie bardzo rozumiejąc zaistniałą sytuację, odchrząknął i posłał jej wymowne spojrzenie. 
- W moich stronach słab.. To znaczy, mam na myśli, że wojownicy zawsze jedli na koniec, ustępując innym. Tak więc jedz, podrostku - wadera widziała, że jej towarzysz czuje się zakłopotany i nie wie co począć. W końcu jednak rozpoczął energiczną konsumpcję sarniny. W międzyczasie zerkał na Pandorę, która wpatrywała się w drobnego wilka znużonym, odległym spojrzeniem. Za beznamiętną maską kryła się jednak plątanina myśli dotyczących wydarzeń sprzed kilku godzin. Wadera wciąż miała dziwne przeczucie, że koniec przygody z nocnymi łowcami jeszcze nie nastąpił. Odegnała jednak uporczywą intuicję i cierpliwie poczekała, aż atramentowa istota zakończy spożywanie posiłku, po czym sama zabrała się za konsumpcję świeżego mięsa. Delektowanie się nim nie trwało jednak długo, albowiem już po chwili zdarzyło się coś, co przykuło uwagę Pandory. W pewnym momencie zauważyła ruch pomiędzy drzewami, któremu zawtórował ledwo słyszalny szelest. Instynktownie zerwała się na równe łapy i delikatnie napięła mięśnie. 
- Co się dzieje? - wyraźnie zaniepokojony basior prędko znalazł się przy samicy. Ta zmrużyła powieki i wbiła wzrok w miejsce, z którego zdawało jej się, że przez chwilę tętniło życie. Nie, nie zdawało jej się, wszakże była pewna swojej racji. Dla pewności zaciągnęła się zapachem wiszącym w wilgotnym powietrzu. Wszędzie unosiła się woń krwistego mięsa, wciąż martwych roślin i.. 
- Są tutaj - szepnęła nagle, bardziej do siebie, niż do niego. Czuła, że jej ciało zaczyna wypełniać przyjemne ciepło adrenaliny, a zmysły z każdą chwilą wyostrzają się coraz bardziej. 
- Kto? Kto tu jest? - przepełnione strachem oczy atramentowego samca podkreślał gwałtowny, niespokojny oddech wydobywający się z jego gardła.
- Dwunożni - warknęła, uważnie wpatrując się w linię drzew. W tym samym momencie jej oczom ukazała się srebrna lufa skierowana w jej stronę. Wysłanie metalowej kuli trwało zaledwie ułamek sekundy. Wilczyca syknęła, czując, jak szkarłatna ciecz zaczyna wypływać z rozerwanej na policzku skóry. Nie miała jednak czasu na przejmowanie się drobnym urazem. Zacisnęła zęby i prędko zwróciła się do oniemiałego samca. 
- Schowaj się, Delto! - krzyknęła, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy zwróciła się do towarzysza w ten sposób. Z ulgą zauważyła, że basior posłusznie oddala się w przeciwną stronę i wskakuje w zarośla. Mając pewność, że podrostek jest względnie bezpieczny, zwróciła się w stronę oprawców. Dwunożni stali teraz pomiędzy drzewami i uważnie przyglądali się zaistniałej sytuacji, jakby kalkulując szanse na zdobycie tego, po co przybyli. Jeden z nich trzymał skórzane smycze przyczepione do obroży dwóch zajadle ujadających psów gończych, które obecnie starały się wyrwać z ludzkich kajdan.  
- Puść je, niech się zabawią - mruknął jeden z nich, lewą ręką sięgając po fajkę znajdującą się w kieszeni starej jesionki. Brodaty mężczyzna wsadził ceramiczny przedmiot do ust i zapalił umieszczony w środku tytoń. 
- Puść je, z chęcią się zabawię - wadera spięła mięśnie i wycedziła z przekąsem słowa, których stojący nieopodal ludzie i tak mieli nigdy nie zrozumieć. Wdychający tytoniowy dym mężczyzna przeszył wilczycę spojrzeniem i uśmiechnął się złośliwe, jakby przyjmując nieme wyzwanie. Dłonią dał sygnał drugiemu, aby wypuścił wciąż szczekające psy. Ten posłusznie wykonał polecenie i uwolnił czworonożne istoty, które niemal natychmiast ruszyły w stronę Pandory. 
- No chodźcie.. - wilczyca napięła każdy możliwy mięsień, przybierając tym samym pozycję obronną. Pierwszy zaatakował rdzawy osobnik, który najwidoczniej miał odwrócić uwagę od drugiego, skradającego się obecnie z tyłu napastnika. Wadera zaczekała, aż istoty zaczną krążyć wokół niej, po czym odskoczyła w momencie, gdy rzuciły się w jej kierunku. Stworzenia, wyraźnie zaskoczone takim obrotem spraw, zderzyły się ze sobą. Prędko otrząsnęły się z chwilowego szoku i ponownie rzuciły na ciemną wilczycę. Jako iż psy były od niej sporo mniejsze, szybko poradziła sobie z rdzawym osobnikiem, którego przygwoździła łapą do wilgotnej ziemi. Następnie gwałtownym szarpnięciem oderwała mu nasadę ucha, na co czworonóg zareagował głośnym skomleniem i ucieczką. Myśliwi na próżno gwizdali i wzywali do siebie przerażonego psa, który zapewne nie myślał o powrocie. Drugi, nieco większy ogar o srebrnej sierści, wykorzystał chwilę nieuwagi wilczycy i zaszedł ją od tyłu. Nim ta zdążyła w jakikolwiek sposób zareagować, pies wgryzł się w jej tylną łapę. Z pyska wadery wydobył się gwałtowny wrzask, który tylko zachęcił napastnika do dalszego zaciskania szczęk. Pandora odwróciła się w jego stronę i chwyciła zębami srebrny kark, uprzednio wyrywając tylną łapę z uścisku. Pies wydał z siebie głuche skomlenie po tym, jak jego szare futro zaczęło przybierać czerwoną barwę. W międzyczasie łowcy, którzy do tej pory przyglądali się zaistniałej sytuacji, postanowili wziąć sprawy we własne ręce. Młody brunet, który uprzednio trzymał psy, teraz szykował pokaźną broń. Po załadowaniu metalowych kul, młodzieniec zaczął celować do ciemnej wilczycy. 
- Na co czekasz? Strzelaj, Thomas! - ponaglił go brodaty, który zaczął nerwowo ściskać kieszeń brunatnej jesionki. 
- Nie m-mogę, John.. - wyjąkał młodszy, który ledwo trzymał broń, ponieważ jego ciało pochłonęły przypominające konwulsje drgawki.
- Jak to nie możesz?! - brodacz niemal wypluł te słowa, najwidoczniej nie wierząc w to, co słyszy. 
- Spust się zaciął.. - wymamrotał młodzieniec, próbując znaleźć przyczynę awarii niezawodnego przedmiotu. 
- Daj mi to, imbecylu - brodaty człowiek uderzył drugiego w potylicę i odebrał mu strzelbę, uprzednio schowawszy ceramiczną fajkę do kieszeni. Następnie wycelował broń w stronę wadery, która właśnie oderwała się od srebrnego ciała skąpanego w szkarłatnej cieczy i ruszyła w stronę kłusowników.
 
< Delto? Zadecyduj o przyszłości tych panów >

Od Agresta CD Nymerii - „Samotna wśród tłumu”

Po ostatnich słowach wadery, nastała dłuższa chwila ciszy. I tak, okazało się bardziej niż myślałem uciążliwe, owo krótkotrwałe milczenie, wiodące oczy nasze i serca nasze, i dusze nasze, i urywki naszych ciał, ponad zwyczajną rozmowę. Tę rozmazującą się jak wredne złudzenie optyczne na błękitnym tle niebiańskiej pustyni, rozciągniętej nad jej piaszczystym, ziemskim odpowiednikiem (żeby pozwolić, aby bez cienia żalu zapomniana została na zawsze), przerodziło się w nieprzyjemny test wytrzymałości psychicznej.
- To wszystko? - zapytałem wreszcie, siadając na swoim miejscu i wyciągając ze stosu leżących przede mną kartek jedną, przyozdobioną jakimiś tabelkami. No cóż, ktoś mądry mógłby powiedzieć, że tracenie sił na bezsensowne mówienie jest... właśnie bezsensowne.
Przypatrując się młodej wilczycy przez moment, wciąż jeszcze czekałem na jej kolejne słowa.
- Tak - odrzekła lakonicznie.
Kiwnąłem głową i pozwoliłem swojej lekko ugiętej, przedniej łapie, zawisnąć na wysokości mostka.
- W porządku. Załatwione.
Odwróciła się i wyszła, nim w ogóle podniosłem wzrok znad kawałka papieru, powoli zapisywanego moim koślawym pismem. Oparłem się na łokciach, kładąc nadgarstek na nadgarstku i westchnąłem. Kolejny raz dobry towarzysz Agrest załatwił jakąś przyziemną, drobną sprawę, gdzieś tam, ze swojego odwiecznego cienia. Nieważną, jak on sam. Można wrócić do swoich codziennych, prostych przyjemności. Czy w ogóle potrzebny jest nam ktoś taki? A może...
Ton, jakim mówiła Nymeria i jej świdrujące spojrzenie, nie urzekało szczególnie, jeśli nie było się miłośnikiem ranienia siebie samego, a gdy postanowiła po prostu odejść, uczucie wyraźnej ulgi zmieszało się we mnie z jakimś bardziej gorzkim, do złudzenia przypominającym niesmak. Przyszła mi nawet do głowy drobna wątpliwość, czy bowiem rozsądnie było dawać tak odpowiedzialne stanowisko (ha, odpowiedzialnej, jakby taka funkcja w ogóle istniała kiedykolwiek wcześniej) istotce zachowującej się jak zbuntowana nastolatka?
- No dobrze, zobaczymy... zobaczymy... - Ze znużeniem oparłem podbródek na łapie. - Nymeria, Nymeria. Ależ szybko wyrosła.

< Nymerio? >

niedziela, 28 marca 2021

Od Theodora CD Domino

 Wiosna wyrwała mieszkańców wioski na świeże powietrze. Przyszedł czas wysiewów, wyrywania chwastów, zajmowania się ziemią pod uprawy. Stary Tony w tym roku sam musiał się wszystkim zająć. Jego rodzina, choć zwykle przyjeżdżała na rozpoczęcie sezonu, tym razem nie miała możliwości pomóc dziadkowi w polu. Mężczyzna sam musiał rozrzucić obornik, przygotować ściółkę, posadzić sadzonki, podlać nasiona. Czekały go godziny pracy, bardzo ciężkiej w tym wieku. Trzeba było się schylać, kopać, przenosić ciężkie rzeczy. Mimo wszystko bardzo odprężało to tego sędziwego człowieka. Po śmierci jego żony spędzał jeszcze więcej czasu na polu. Świeży wicher, zapach wilgotnej ziemi odświeżały jego wspomnienia, ale jednocześnie wprowadzały spokój. Ogrodnictwo zdecydowanie było jego pasją, z oburzeniem przyjmował propozycję syna o przeniesieniu się do miasta. Troska o zielone roślinki, obserwacja ich wzrostu wypełniała go błogością. Ze śmiechem mówił zawsze: „Jestem świadkiem, jak rosną, dojrzewają i umierają fasole, czym ja się różnię od takiej fasoli? Ja tutaj rosłem i tutaj umrę”.
Tony chwycił za taczkę pełną świeżej, żyznej gleby i zaczął ją pchać w kierunku grządek. Musiał zrobić sobie chwilę przerwy, by odzyskać oddech.
- Jeszcze łopata, zapomniałeś o łopacie – mruknął pod nosem szary basior, czający się w krzakach osłaniających północną część chaty.
Starzec podparł się chwilę o taczkę, po czym powoli, kręg po kręgu starał się wyprostować. Odzyskawszy mobilność, zauważył że rzeczywiście – do pracy brakuje mu jeszcze kilku narzędzi. Skierował się do składzika, przechodząc obok zwierzęcia w odległości zaledwie kilku kroków. Wziął łopatę i jeszcze kilka mniejszych i większych przedmiotów, po czym wrócił i zabrał się do pracy. Od tej chwili Theodore miał godzinę na wejście do domku i znalezienie odpowiednich książek. Choć uprawy były wielką pasją starszego człowieka, zimą, gdy zmarznięta ziemia nie przyjmowała nasion, spędzając samotnie zimne wieczory, nudziło mu się niemiłosiernie. Na pomoc przychodziła mu jego druga pasja – historia. Jego salon był wielką biblioteką, w której znaleźć można było powieści, dokumenty, biografie z kilku wieków wstecz. Część z nich była przekazywana w jego rodzinie z pokolenia na pokolenie i opowiadała baśnie o tajemniczych stworzeniach mieszkających w pobliskim lesie. I tego właśnie szukał teraz Teo. Odłożył na miejsce materiały, które zabrał ostatnim razem. Oddawał je z trzech powodów. Po pierwsze namówił Hyarina na przepisanie ich, większość była wcześniej nieznana, a przydatna do uzupełnienia historii watahy. Za drobne przysługi kronikarz wykonywał tak zwaną „kopię zapasową”, która zawsze trafiała potem do jaskini nakrapianego wilka. Po drugie, nie chciał, by stary Tony zauważył, że coś znika z jego półek. Gdyby się zorientował, zacząłby zamykać drzwi na klucz, a wtedy tyle fascynującej wiedzy stanie się niedostępne. Po trzecie, polubił staruszka i szanował go za takie poświęcenie zarówno dla pola, jak i dla historii. Theo był świadkiem, jak mężczyzna bardzo ostrożnie czyścił każdą książkę osobno, tak, by żadnej nie uszkodzić, okazując niesamowity respekt do minionych dziejów. Wilk widział w tym człowieku swojego historycznego mentora. Podobnie jak on, zaczął układać swoją biblioteczkę w jaskini, pilnując porządku i uśmiechając się w duchu, gdy pod jego łapą przebywały litery opisujące minione dzieje.
Wiedząc, że nie ma zbyt wiele czasu na rozglądanie się, od razu skierował swoje kroki na nienaruszoną do tej pory półkę. Wziął dwa tytuły i zawrócił do lasu. Trzymając się nisko na łapach, przemknął niezauważony. Rozluźnił się dopiero na Stepach, niedaleko swojego domu. Mieszkał raczej w miejscu odludnym, ale czuł przy tym tajemniczy klimat, widział w tym coś pięknego i wzniosłego. Cieszył się też całkowitym spokojem ze strony swojej rodziny, która trzymała się raczej północnych terenów WSC. Odłożył książki we wnękę przedsionka, a poczuwszy burczenie w brzuchu, skierował się na stepy, by coś upolować. Okolice te nie obfitowały w zwierzynę, do dyspozycji bywały tylko burunduki, których grupka akurat miała nieszczęście trafić na basiora. Po napełnieniu brzucha wrócił on do czytania swoich nowych zdobyczy. Dane mu było przejrzeć zaledwie stronę, gdy do jaskini wszedł Gerdal Daheski. Przywitawszy się krótko, zapytał o nowe książki. Theo bardzo polubił basiora za jego wierność w relacjach i panujący wokół niego spokój. Niezmiernie cenił możliwość porozmawiania z nim o wszystkim. Czarny basior usiadł, słuchając opisu wyprawy do wioski, po czym przeszedł do rzeczy.
- Koralina dostała zaproszenie na jakąś imprezę na plaży - oznajmił obojętnym tonem – imprezę „z samcami” jak to określiła Saroe.
- Nie brzmi to dobrze – Theo uśmiechnął się krzywo.
- Dlatego przyszedłem cię prosić, żebyś mnie nie zostawiał. - odparł Gerdal. Nakrapianego wilka ukłuła dezaprobata do takiego braku asertywności wobec Koraliny, ale cóż więcej mógł zrobić.
- Przyjaciela nie zostawia się w biedzie.
Gość wstał, jakby mu ktoś dopiął skrzydeł, uścisnął wilka przyjacielsko, zdradził godzinę i miejsce spotkania, a następnie niemal wybiegł w podskokach. Pozostawiony sam Theo, z rezygnacją zamknął księgi i zaczął się szykować. Postanowił podążyć metodą, która zafascynowała go w zeszłym tygodniu. Około 15 pokoleń wstecz, każdy wilk przed jakimkolwiek spotkaniem towarzyskim odbywał rytualną kąpiel w stawie z dodatkiem wyciągu z kwiatów. Szczególnie zapach chabrów był wyrazem szacunku przybyłego dla innych uczestników. Miał czas, więc skierował się do najbliższego stawu.

- - -

Plaża nie była jego ulubionym miejscem, tak samo imprezy kręcące się wokół dużej ilości gorzałki. Tłum wilków kręcił się dookoła, tańcząc, pijąc i śmiejąc się. Saroe przechodziła sama siebie, flirtując z każdym, kto był w zasięgu jej wzroku, tym jednak razem zostawiła poważnego basiora w spokoju. Ten aż zaczął się zastanawiać, czy przy ostatnim spotkaniu był na tyle niemiły, że ją odstraszył, czy po prostu zajmował późniejsze miejsce w jej kolejce. Na miejscu pojawiło się kilka mniej lub bardziej znanych wader, ale jedna szczególnie przykuła jego uwagę. Drobna, szczupła, czarno-biała wilczyca z olbrzymimi skrzydłami. Nie mógł się pozbyć uczucia, że gdzie już ją widział, za nic w świecie jednak nie mógł sobie przypomnieć, kiedy to było. Z początku bawiła się tak jak reszta, nieco więcej rozmawiając z czekoladowo-brązową organizatorką. Wadera z miedzianymi kolczykami pokazała jej Theodora i od tego momentu, zostawiła ją samą. Ta z kolei, wpatrywała się w basiora pomiędzy kolejnymi krótkimi rozmowami, jakby nieco nieudolnie starając się sprawiać wrażenie, że na niego nie patrzy. Być może też go skądś kojarzyła.


<Domino?>

Od Delty CD Domino - "Dziecko eliksiru"

Delta kręcił się jak porąbany po jaskini medycznej. Bądźmy szczerzy. Porzucili go samego jakby wierząc w jego cudowne umiejętności leczenie i spokoju ducha, którego przecież nie miał. Wielokrotnie przecież się zarzekał że jest strasznym panikarzem. Jednak widocznie Flora nie miała skrupułów aby nocne dyżury, popołudniowe badania, no i od czasu do czasu poranne obiegi powierzać jemu i zostawiać samopas zajmując się czym innym lub w ogóle wychodząc. Na początku czuł się jak małe pisklę wyrzucone z gniazda przez matkę aby nauczyło się latać. Jednak z czasem wszystko zaczęło iść gładko. Chociaż to nie zmieniało faktu że w jego sercu nadal mrocznie czaiła się ta doza paniki, która wzbierała w nim za każdym razem kiedy zostawał sam. Yira nie było już, wilki w większości spały, a Florka gdzieś zniknęła mu z widoku. Dokańczał właśnie napary i podawał je tym którzy ich potrzebowali aby mieć lżejszy sen i nie budzić się przy akompaniamencie piekącego lub niekomfortowego bólu w środku nocy po parę razy. Gdy to wszystko było skończone jedynym zajęciem jakie miał tej nocy kiedy jemu przypadło pilnowanie jaskini było siedzenie i patrzenie się na szare, kamienne skały lub przestawianie i porządkowanie po cichutku składziku z ziołami. Od czasu do czasu unosił też tyłek z ziemi zaglądając na niewielu teraz pacjentów.
Ogółem rzecz ujmując nuda była niemiłosiernie uciążliwa podczas nocnych dyżurów. Jednak co poradzić. Delta sądził że ta noc będzie jak każda inna w jaskini medycznej i prawdopodobnie jak każda następna, która go w życiu czekała. Nie narzekał, kochał w końcu tą pracę. Jednak był bardzo zaskoczony kiedy do jego czujnych uszu dotarły kroki. I to nie byle jakie kroki. Był pewien że były to cztery wilki. Zapach jaki dotarł do niego po chwili wskazywał na osoby tak dobrze mu znane, bo przecież mijał się z nimi codziennie lub co jakiś czas na terenach watahy lub w samej jaskini medycznej. Wylazł z kąta w którym się umościł aby kontemplować swoją przeszłość z braku lepszego zajęcia i wyszedł na powitanie niespodziewanemu pochodowi. 

-Co was tutaj sprowadza? Przecież powinniście być w domu i kłaść się spać.- zaczął kiedy zjawili się niedaleko. To zdanie kierował głównie do Flory, która przecież zasługiwała na zapracowany ciężko wypoczynek, a teraz powinna była z niego korzystać.

-Mamy sprawę.- zaczął niepewnie Yir. Jego ton nie spodobał się Delcie. Od razu ciemne myśli zasnuły jego umysł łzami rozpaczy i przerażeniem. Zamrugał parę razy i ponaglił go głową oczekując najgorszego. - Masz może zioła, które są w stanie potwierdzić ciążę u wadery?

Co? Delta zamrugał parę razy zaskoczony tym pytaniem. Jego umysł chwilę zastanawiał się i analizował dokładnie słowa Yira, aż coś zaskoczyło i jego oczka mało nie wypadły na ziemię. - CO? - nie było to głośne pytanie. Bardziej przypominało szept , charczący i zaskoczony szept. Yir i Domino ku widocznemu niezadowoleniu i zniecierpliwieniu Pakiego streścili mu całą historię jedynie sprawiając że musiał sobie przysiąść. Potem westchnął z zamyśleniem. 

-Powinniśmy coś mieć, ale to ...nie ma 100% gwarancji działania. - odpowiedział z wahaniem

-Ale chcemy spróbować!- wyskoczył Paki.

-No dobrze...ymm...Chodźcie. - mruknął spuszczając po sobie uszy i wracając do środka wraz z wilkami. Wydobył odpowiednie zioła i wodę i zamarł. Uświadomił sobie że skoro Flora jest w prawdopodobnej ciąży to teraz na niego w głównej mierze spadnie jaskinia medyczna, bo przecież Yir będzie ojcem. Nie żeby mu to przeszkadzało ale ta myśl sprawiła że na chwilę zastygł pogrążając się w niej. Otrząsnął się dopiero kiedy Paki niecierpliwie zajrzał mu przez ramię. Od razu zaczął wtedy składać to wszystko w całość.

-To...chyba tyle.- mruknął stawiając miseczkę przed Florą. - Potrzeba tylko...Moczu - uśmiechnął się niepewnie. - Jeśli kolor zmętnieje, na zielono lub niebiesko ciąża jest jak najbardziej już zaczęta i ciało wytwarza odpowiednie hormony i substancje wypłukiwane z uryną, jeśli nic się nie zmieni wasz eliksir niestety nie zadziałał. - poinformował zanim Flora zniknęła w skrytym nieco miejscu aby wykonać badanie. 

Gdy puchaty ogon zniknął już za zakręcikiem który prowadził do składziku do jaskini medycznej wszedł jeszcze jeden gość. Delta odwrócił głowę od razu gdy gosć lub przyszły pacjent przekroczył próg.

-Potrzebujesz czegoś Hy? - wstał i zbliżył się z przyjaznym uśmiechem

<Hyarin?>


Od Tiski CD Magnusa - "Inna droga"

 Jego słowa jeszcze przez chwilę rozbrzmiewały w powietrzu. Łzy same ciekły mi po policzkach, mimo że w głowie zaczynało się wszystko układać. Tyle rzeczy znalazło swoje wyjaśnienie. Magnus wpuścił mnie do siebie, powoli przeprowadził mnie przez swoje uczucia, jakie towarzyszyły mu od samego początku. Płakałam, ale w mojej duszy zagościł spokój i jakby… promyk szczęścia. W tym momencie ciężkie, zardzewiałe bramy otaczające jego myśli uchylały się, a ja powoli wkraczając wewnątrz, widziałam jakby opuszczony ogród, który mimo braku uwagi rozrósł się i żył własnym życiem i samodzielnie tworzył piękne, zielone klomby. To było niezwykłe uczucie, widziałam, co działo się w głowie wilka, który sam zawsze wiedział, co działo się u mnie. Powiedział, że chce spędzić ze mną następne lata. Na dźwięk tych słów odchodziły te wszystkie tragiczne wspomnieniu. Jeju, jakie one były nieważne. Podeszłam i mocno wtuliłam się w jego futro, upuszczając ostatnie łzy i pozwalając, by poczucie bezpieczeństwa, spokoju ogarnęło naszą dwójkę. Opanowałam wzruszenie i popatrzyłam jeszcze raz w jego oczy. Ujrzałam drugą połówkę, niemal czułam, jak pomiędzy nami wiąże się węzeł.
- Chodźmy – powiedziałam. Tak dużo emocji w tak krótkim czasie wprowadziło mnie w stan jakiegoś dziwnego uniesienia. Chciałam wrócić na ziemię, zaczęłam więc iść przed siebie. Basior początkowo zdziwiony taką szybką zmianą, musiał nadłożyć kroku, by się ze mną zrównać. Szliśmy razem, daleko na południe, nie zatrzymując się i początkowo nawet nic nie mówiąc. Myślałam o przyszłości. Co czeka nas i jak to się wszystko zakończy. Wspominałam pierwsze polowania, wspólne przysposobienie wojskowe, Rozbrajanie bomb, przebywanie w tamtym przeklętym laboratorium. A wciąż towarzyszyło mi to poczucie spokoju. To wszystko już za nami, uśmiechnęłam się na tak nieoczekiwaną myśl. Popatrzyłam z boku na Magnusa i uderzyło mnie nagle, jemu wcale nie było do śmiechu.
- O czym myślisz? - zapytałam z troską. Szybko skarciwszy się w duchu, za to, że zajęłam się tak bardzo sobą.
- O tym, co nas jeszcze czeka – padła ponura odpowiedź. O ironio.
- Myślisz, że będzie jeszcze coś gorszego? - basior popatrzył na mnie, w jego oczach przemknął cień bólu, na wspomnienie ostatnich wydarzeń. Jednak z całej jego postawy wynikało, że wcale nie uważa, by najstraszniejsze było za nami.
- Nawet jeśli ludzi powrócą – zaczęłam, starając się jak najszybciej znaleźć odpowiednie słowa - ...mamy siebie.
Wilk kiwnął głową, ale nie wydawał się przekonany. Poczułam się przy nim trochę naiwnie. Chociaż poczucie, że miłość wszystko załatwi może i jest infantylne, ale nie może być aż tak oderwane od rzeczywistości, prawda? Przecież właśnie czuję, że jestem gotowa stawić czoło światu. Dopiero uporządkowałam taką ważną strefę życia. Optymizm był uzasadniony, ale najwyraźniej tylko dla mnie.
- ...mamy siebie… ale mamy też dzieci – powiedział niedosłyszalnym szeptem, jakby bojąc się tych słów. On je bardzo kocha – stwierdziłam. Mimo tego...wszystkiego.
Szliśmy spokojnie dalej, pogrążeni w zadumie. Do nosa dochodziło rześkie, nieco jeszcze chłodne powietrze. Gdzieś daleko świergotały ptaki i tylko ciche szurnięcia zdradzały naszą obecność. Doszliśmy do rozległej łąki, być może była to Polana Życia, choć tego dojścia wcześniej nie znałam. Szliśmy powoli na plażę, gdy nagle spomiędzy drzew wypadł szary kształt. Wilk w najwyższym pośpiechu, rozejrzał się dookoła, a gdy nas zobaczył, natychmiast zawrócił, przebierając ostatkiem sił łapami w naszą stronę. Szkło dopadł nas, cały zdyszany,
- Musicie..to.. - starał się wydusić. Niemożliwe, żeby wilk w tak dobrej kondycji tak mocno się zmęczył. To nie świadczyło o niczym dobrym. - ...musicie to zobaczyć.
Magnus, wyczuwszy jego emocje, postawił uszy na sztorc. Popatrzył na mnie, a na jego pysku odmalowało się przerażenie. Ruszyliśmy biegiem na północ.


<Magnus?>

Od Domino CD Flory - ,,Dziecko eliksiru"

 Yir z Pakim spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Oboje chcieli dopiąć każdego szczegółu związanego ze sprawą ciąży Flory, więc odwiedzenie położnej nie byłoby złym pomysłem. Ważne, żeby była gotowa, gdyby przydarzyły się jakieś nieoczekiwane komplikacje.
- Powinna mieszkać niedaleko, prawda?- Paki spojrzał na medyczkę.
- Zaprowadzę was.
Trójka wilków wybrała się więc w kolejne odwiedziny, osnuci krwawym światłem wieczora. Dotarli na miejsce przed zachodem słońca, ominęli puste grządki, które odtajały właśnie wczorajsze przymrozki. Stanęli na progu jaskini, wypatrując w słabym świetle zarysu wadery. Domino, widząc ich, sfrunęła z półki skalnej pod sufitem i przywitała niespodziewany tłum gości.
- Ach, Flora, Paki, Yir? Coś się stało? Zazwyczaj nikt nie odwiedza mnie o tej godzinie.
- To bardzo ważna sprawa.- Yir odezwał się pierwszy.- Wszystko ci wyjaśnimy.
Położna zaprosiła ich więc do środka i rozpaliła małe ognisko, by trochę ogrzać wnętrze. Jedyne, czym mogła ich poczęstować, był napar z mięty i  rumianku zebranego latem, ale powinno wystarczyć na tak niespodziewane odwiedziny. Wyjęła parę glinianych, koślawo ulepionych naczyń, które sama zrobiła. Nie była to pięknie zdobiona porcelana Flory, ale skoro Domino mieszkała w watasze od niedawna, nie zdążyła jeszcze nic ukraść z wioski. (I nie zamierzała, co z was za banda złodziei!). Pamiętała, że jeden z nich trochę przeciekał, więc ten dała sobie. Zastawę krzywych kubków zalała herbatą, rozdała, a więc wreszcie basiory mogły zacząć opowieść.
Słońce już schowało się za horyzontem, gdy wszystkie szczegóły zostały wytłumaczone położnej. To co usłyszała, jednocześnie ją bardzo podekscytowało, jak i wprowadziło w głęboką rozpacz. Długo wlepiała wzrok w herbacianą taflę, zanim zebrała się na odpowiedź. Była w szoku. 
Jak to Flora surogatką? Ale, że to już? TO się stało? Czuła się bezradna i zdradzona przez świat. Rzucona jak mokra szmata w kąt, razem ze swoimi potrzebami i pragnieniami. Dlaczego tylko szamocze się w swoich próbach posiadania dzieci, podczas gdy innym przychodzi to jak podrapanie się po pysku? Myślała, że to niewyobrażalnie trudna droga, a tymczasem Paki z Yirem dali radę w jeden Tak się właśnie czuła? Oszukana? Gdyby to ona znalazła taki eliksir...matko, była tak okropnie zazdrosna. Wiedziała, że nie powinna się tak czuć, że to nie wina tych dwóch basiorów, a...a jednak coś w jej wnętrzu kazało im robić wyrzuty, że to IM się udało, nie jej. Dlaczego to oni dostali szansę, a nie ona? Skoro świat zsyła z nieba magiczne eliksiry, niech jej też ześle. Niech jej ześle szczeniaka z niebios, którego nie będzie musiała od innych kraść, by choć na moment poczuć się jak matka. Poczuć się komuś potrzebna, przez kogoś kochana. Jakim cholera jasna cudem ona, płodna wadera ma większe problemy z rodzicielstwem niż para basiorów. Basiorów! Świat jest cholernie niesprawiedliwy.
- To- Podniosła wzrok znad glinianej miseczki.- To świetnie!- Posłała im najcieplejszy uśmiech, na jaki mogła się zdobyć.
- Prawda? Jeszcze nie wiemy, czy eliksir naprawdę działa, ale czas pokaże. 
Widziała ich szczere szczęście na pyszczkach i ekscytację z posiadania wspólnego szczeniaka. W jednej chwili poczuła się podle przez swoje myśli. Jakim prawem chciała im to zabierać? Przecież oni mają te same potrzeby co ona. Dałaby głowę, że nie tak ogromne, ale wciąż. Może o to właśnie chodziło losowi? Może dlatego tak potrzebuje towarzystwa tych małych słodkich kulek , żeby mimowolnie spełniała swoją rolę nieważne od nastroju? A w związku z tą potrzebą, jej cierpienie i samotność miało być tylko skutkiem ubocznym? Bez niego może nie byłaby wcale taką dobrą położną, nie czułaby powołania. Takie pocieszenie było lepsze niż żadne. Właśnie, przecież jest położną. Ma teraz obowiązki do dopilnowania, na co jej teraz jej zachcianki w głowie! Powinny być nieistotne, skoro los tak je traktuje. Idiotka.
- Flora, a czujesz coś, odkąd wypiłaś eliksir? Najdrobniejszą zmianę
- Byłoby mi łatwiej coś powiedzieć, gdybym wiedziała, czego się spodziewać.- Wzruszyła łapami.- Znakiem może być naprawdę wszystko.
- W porządku, pozostaje poczekać.- Paki nie krył rozczarowania.- Będę cierpliwy.
Nie tylko jemu ciężko to przychodziło.
- A nie mieliśmy żadnych ziół na sprawdzenie tego?- Domino podskoczyła w miejscu.- Może przy okazji poszukamy czegokolwiek, gdy będziemy eskortować Florę do jaskini medycznej. Co nam szkodzi.
Medyczka nie wiązała z tym pomysłem wielkich nadziei, ale dlaczego miałaby się nie zgodzić.
(Delta? Jako jedyny sumienny medyk siedzisz z tymi biednymi pacjentami po godzinach. Nie to co inni, co się tylko umawiają na ploteczki )

sobota, 27 marca 2021

Od Delty CD Paki "Noce i Dnie"

Noc cichutko przykryła świat swoim ciemnym
płaszczem grozy. Gwiazdami i księżycem wiernym
 przyozdobiła niebo. Cichutkie szmery i śnieżne mrozy
 wiosenno jesiennej i porannej prozy.

Dzień przywitał wiosną, ciepłym lubym słońcem
Witając początek przed samiutkim końcem
Trzy zwinięte kulki, dwie rude i jedna koloru
mrocznego nieba. Dzień nabrał waloru

Podnieśli się z ziemi, niedawno skutej lodem
I ruszyli dalej. Skinka puściła się przodem
Skakała nad kałużami snu dawnego śniegu
I rozchlapywała wodę w swoim radosnym biegu

Niedaleko w tyle po śladach łap w błocie
Zagrzewani słońcem szli pozostali w locie
prędkości swojego chodu. Trzepali uszami
nosem wąchali, stykając się ze znanymi zapachami

Rudy z dwójki z tyłu nagle zachichotał
Jakby jakiś szczeniak się w nim z lekka miotał
Rzucił spojrzenie Delcie który skupiony
Na naturze, siedział w myśli zagubiony

Na to tylko Paki przewrócił oczami
Mocno, perfidnie zamachał ogonami
I młodszy z tej dwójki obudzony rozmachem
Zamrugał szybciutko przejęty nagłym strachem

Potem jedynie warknął na towarzysza podróży
Która swoją drogą im się strasznie dłuży
Gdy nagle cichy pisk z przodu dotarł
do ich uszu i o serce się otarł

Wieści o domu i o rodzinie lisica z przodu
przyniosła. Chwilę słuchali tak jej wywodu
Jednak radość rosła i rosła. I biegiem
pędzili po ziemi jeszcze pokrytej tu śniegiem

I Paki stanął, a Delta za nim ledwo hamując
Zanim ten rudy odskoczył świrując
Skalał wokół domu tak dobrze znanego
Nic od poprzedniego razu nie zmienionego

Odetchnął granatowy wilk i szeroki przybrał
Uśmiech. Widział radość przyjaciół. Wybrał
Przyglądanie się z boku
I podziwianie tego pięknego widoku

<Paki?>

Od Almette CD Kary - "Nowe łapki i jeszcze więcej pytań", "Otwarte szlaki"

    Wadera niepewnie zajrzała na mamę. Mimo że w środku czuła że odpowiedź jest przecząca nie chciała jeszcze przekazywać jej tej wiadomości. Serce krajało jej się na choćby myśl o łzach jej mamy. Nastrój nieco zmienił się. W powietrzu zawisła ciężka atmosfera. Almette nieco opuściłą swój puchaty ogon w dół. Przytuliła się do boku czerwonej wadery i westchnęła.

-Nie wiem mamo. Świat ma tyle ciekawych rzeczy do obejrzenia i zwiedzenia! Wszystko w naszej watasze mam już obwąchane. Znam już nasze ścieżki na pamięć, każdy kamień i każde drzewo. Teraz nadchodzi wiosna, więc temperatury są większe, ja jestem...duża i nie chcę cię zostawiać, ale nudzę się nic nie robiąc. Monotoniczność mnie przytłacza i...chcę podróżować. Na pewno wrócę. Wiele razy. Bogatsza o nowe przyjaźnie i...Rozumiesz mnie prawda?- spojrzała na nią niepewnie w głębi serca mając szczerą nadzieję że nie ujrzy na pysku starszej łez. - Kocham cię mamo.- szepnęła też przytulając się do ciepłego, tak dobrze znanego futra.

-Ja ciebie też. Dlatego nie będę cię tu trzymała. Ale musisz mi obiecać że kiedyś wrócisz.- jej słowa były ciche, szeptane prosto do ucha małej wilczycy.

-Przecież nie zostawiłabym cię na zawsze! - odpowiedziała od razu rozpromieniając się. Atmosfera ponownie się zmieniła, tym razem pachnąc wiosną i szczęściem.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

    Almette przeciągnęła się na swoim legowisku. Słońce ledwo podnosiło się zza horyzontu kiedy wygrzebała się z jaskini i przysiadła na wilgotnej od rosy trawie. Wszystko powoli odżywało. Śnieg zalegał tylko w niektórych miejscach, a resztę świata powoli zarastała maleńka, świeżutko zielona trawa niosąca za sobą świeży i orzeźwiający zapach wiosny. Kremowa wadera wzięła głęboki wdech i ruszyła przed siebie. Brązowa kora powoli nabierała jasnych odcieni, a drzewa jakby nabierały chęci do życia, wypuszczały nowe gałązki, aby w niedalekiej przyszłości porzucić stare i obsypać nowych potomków liśćmi. Łapki waderki były mokre bardzo szybko. Jednak nie przejmowała się tym. Szła dalej przed siebie podążając ścieżkami i skrótami, które przecież tak dobrze już znała. W ten sposób bardzo szybko jej pyszczek owiała, dość mocna poranna morska bryza. Tamtego dnia pogoda była wyjątkowo pochmurna, więc i morze zdawało się być ciemne i niezadowolone. Jednak Almetce to nie przeszkadzało. Piasek lepił się do jej mokrego futra na łapkach kiedy brnęła w kierunku, lekko szumiących fal, które mimo wszystko dość silnie rozbijały się na brzegu. Rozkoszowała się tą pogodą. Wietrzne dni zawsze sprawiały że czuła się jakby na prawdę żyła. Przypominały jej jak to jest mieć wiatr pod futrem kiedy biega się z pełnym rozpędem po lasach, a mokre łapy odwzorowywały śnieżne zabawy, które przesiąkały całe futro wilgocią. Teraz jednak aby się umoczyć można było jedynie zanurzyć się w lodowatej, morskiej wodzie, i dać owiać się wiatru, który sprawiał że zimno docierało aż do kości, a to nie było to samo doświadczenie wesołej zabawy w białym puchu. Mimo to zanurzyła delikatnie swoje łapki w wodzie, która dopływała do brzegu i natychmiast uciekała. Zaśmiała się, a potem rozejrzała. Może była już dorosła, ale przecież nie tak dawno pozostawała szczeniakiem, dlatego zaczęła wesoło gonić za falami i unikać białej piany, która niosła się na ich końcach. Skakała wysoko nad kolejnymi przypływami i chlapała się uważając jednak aby nie zamoczyć się za mocno. Wiatr nadal dął dość silnie, a waderka wolała jeszcze nie wracać do nudnej jaskini o nudnych zapachach. 

    Czas jednak mijał nieubłaganie, podobnie jak siły. Dlatego po jakimś czasie kremowa wilczyca posadziła swój tyłek na trawie z dala od burzących się fal. Słońce wyjrzało zza chmur,  rosa pozostawała już snem następnego poranka. Wiedziała że rodzice nie byli zdziwieni jej nieobecnością w jaskini. Wczoraj też się z nimi żegnała, w razie gdyby przygoda zawołała ją już dzisiaj, na co jednak nie wyglądało. Jej mokre łapki schły dłuższą chwilę a kiedy mogła już strzepać piasek z nich z łatwością, zawróciła. Obrała długą drogę do domu, która jednak pozwoliłaby jej powrócić tam przed zmierzchem. Po drodze jednak, kiedy podziwiała te same, znane jej dobrze drzewa, pniaki i kamienie jej nos złapał zapach. Coś nowego, co pobudziło jej serce do szybszego bicia z powodu ekscytacji. Przyłożyła nos do ziemi, a jej ogon zaczął wywijać na boki kiedy jej zmysły prowadziły ją na poszukiwania. Szła dłuższą chwilkę, zaglądając po drodze pod każdy kamień i każdy pniak w obawie że przegapi ślady i straci możliwość poznania źródła zapachu. Obawiać się jednak nie musiała gdyż po chwili, wychylając się zza gęstych patyków, które niedługo zakwitną i staną się prawdziwym buszem dojrzała jego. Nową duszę, której nie nawiedziła jeszcze swoim gadatliwym pyskiem i nie zaszczyciła obecnością. W końcu w tej watasze znała już każdy zapach, nawet ten przypominający ludzi wytwór: siarkę, którą podjeżdżały bliźnięta. Dlatego zadowolona, bez zbędnych ceregieli i starań podbiegła do obcego wręcz wpadając w niego. Teraz stała na przeciw średniego wzrostu, brązowego wilka o brązowych oczkach.

-Cześć! - można było być pewnym że słyszała ją cała wataha. Ekscytacja przemawiała przez każdą kość jej ciała. - Jestem Almette. Jesteś tu nowy?! Nigdy cię tu nie widziałam! Ile masz lat? Jak się nazywasz? Co tu robisz? Podjeżdżasz wujkiem Pakim! Znasz wujka Pakiego? -nie umiała powstrzymać potoku słów jaki wypadł z jej pyska. W końcu przez parę miesięcy było tak nudno. Jednak brązowa łapa na jej pyszczku dała jej do zrozumienia że mogłaby się chociaż na chwilę przymknąć, a zaskoczone i skonfundowane spojrzenie obcego basiora tylko ją w tym utwierdziło. Więc otrzepała się trochę i usiadła już spokojniej

-Jestem Almette! - Powtórzyła. Zdawała sobie sprawę że może trochę od złej strony zaczęła całą tą rozmowę, jednak emocje wzięły nad nią górę. - A ty? -mimo to że teraz spokojniejsza, jej głos nadal wydawał się przesiąkać ciekawością i ekscytacją godną małego szczeniaka.

<Wayfarer?>


Od Valo CD C6 - "Wilcze Serce"

Valo bywała cierpliwa. Teraz jedynie obrzucała mniejszego basiora spojrzeniem godnym politowania. Dlaczego więc właściwie go goniła? Nie miała w pierwszej chwili takiego zamiaru. Widocznie przeraził się jej wyglądu jak większość osób, które do tej pory przelotnie poznała. Jednak kiedy jego małe łapy zerwały się do biegu w śniegu jej uważne oko dostrzegło, mały, błyszczący się w wiosennie przygrzewającym słońcu metalowy kawałek…czegoś? Widząc jak odbiegający w dali wilk mieni się srebrnym, metalicznym połyskiem wysnuła myśl że to jego i może się mu przydać. Zawołała za nim, przyspieszył… Dalego pogoniła za nim.
Teraz za to skończyła patrząc się na to nieszczęsne stworzenie tak bojące się jej masywności. Była przy tym ciekawa czy pomylił ją z niedźwiedziem? Zdarzało się to dość często i nikomu nie miała tego za złe.

-Stój tam gdzie stoisz bo strzelę!- zagroził jej wilk. Nie rozumiała z czego mógłby strzelić, ale zastygła spinając pod futrem każdy mięsień jaki była w stanie. Zmierzyła go ponownie swoim czerwonym, spokojnym spojrzeniem i uniosła nieco głowę. Niewiele to dało. Wilk dalej panicznie rozglądał się za drogą ucieczki.

-Woda niezbyt dobrze zrobi ci na metalowe części- odezwała się po chwilce ciszy. Wilk obrzucił ją jednoznacznym spojrzeniem, dając jej znać że doskonale to wie. Valo mruknęła w odpowiedzi rozbawiona tym grymasem, jednak zabrzmiało to bardziej jakby burza przetoczyła się przez jej ciało. Chwilę stali w ciszy. On zbity z tropu, dalej przestraszony i w bojowej pozycji, a ona zamyślona o powodzie który zmusił ją do biegu. Przez to zamieszanie kompletnie zapomniała o metalowej cząsteczce jaką znalazła w śniegu, która aktualnie niezbyt przyjemnie wbijała jej się między palce w łapie gdzie ją schowała. Tak więc uniosła swoją potężną broń, a basior podskoczył niespokojnie. Ciche 'chrup' doszło do ich uszu i kawałek skarpy za wilkiem osunął się. Ten skoczył w przód czując jak jego tylne łapy ciągną go w dół, prosto do lodowatej wody. I od nieszczęsnego umoczenia się wyrwały go silne szczęki zaciskające się na jego karku i jak szczenię przenoszące go z dala od skarpy gdzie został odłożony na śnieg

-Musisz na siebie trochę uważać- mruknęła Valo wystawiając łapę z małym, połyskującym kawałkiem metalu przed jego nos. - W przeciwnym razie zamokniesz

piątek, 26 marca 2021

Od Julija CD Tory "Cicha Woda..."

 Julij był podekscytowany. Już nie umiał się powstrzymać i wypadł z kryjówki rozochocony zapachem świeżego mięsa i wizją sytego posiłku. 

-Dziękuję!- wpadł wręcz na zielonego basiora ocierając się pod jego brodą i rzucając do posiłku. Nie wiedział czemu to zrobił, ale stało się. Przynajmniej jego towarzysz nie zareagował w żaden szczególny sposób.

Po zjedzeniu jelenia i wylizaniu resztek krwi z łap Julij rozciągnął się niczym kot i zerknął na zielonego wilka, który siedział spokojnie patrząc na otoczenie. Drzewa powoli nabierały kolorów na korze, a śnieg zmieniał się w mokrą papkę wsiąkając w ziemię.

-Chodźmy dalej! - zaproponował lekko granatowy wilk unosząc głowę i wyrywając młodszego z zamyślenia.

-Dalej?- pyta się unosząc jedno z przydługich uszu.

-Oczywiście. Chyba nie sądziłeś że pozwolę się tak po prostu porzucić. Nawet jeśli oddałeś mi obiad za tego spłoszonego zająca to ja nie lubię rozmawiać ze samym sobą. Miło jest mieć duszyczkę do pogawędzenia nawet jeśli nie jest za bardzo rozmowna jak ty! Chyba że to znowu ja mówię za dużo i za szybko i ty nie dajesz rady nic powiedzieć! Zdarza mi się tak często. Podobno jestem straszną gadułą i pysk mi się nie zamyka. - ruszył w pierwszym lepszym kierunku licząc że drugi wilk pójdzie za nim. I poszedł na co puchaty ogon Julija zaczął lekko przebierać na boki. Po sekundzie oboje zrównali swoje kroki. Wesoły śmiech starszego co chwilę przerwał ciszę, a rozmowy chociaż w większości monolog roznosiły się po lesie przywierając do roślin i niosąc je dalej.

Długą chwilę przebierali łapaki kiedy do uszu Julka dotarł cichy szum. Zaskoczony zamilkł na chwilę i postawił uszy.

-CO tak szumi? Słyszysz to też? - zapytał się Tory patrząc na niego z lekkim błyskiem przerażenia w oku. Ten z kolei zastrzygł uszami i uśmiechnął się.

-Morze. Jesteśmy niedaleko morza.- odpowiedział bez wahania. - Nawet zapach bryzy na to wskazuje. I może to w sumie dobrze. Lubię spać w piasku, a zbliża się już noc.- przyznał.

-Morze. Nigdy nie słyszałem o czymś takim, ale chyba nas nie zje jeśli się nie boisz.- mruknął Julij kierując się dalej, jednak już dużo bardziej milczący i skupiony. Obwiał się wybiec odważnie przed siebie w obawie o swoje życie. Jednak po jakimś czasie zaskoczony zanurzył łapy w miękkim, chłodnym piachu i otrzepał swoją sierść kiedy delikatny wiatr wtargnął w jego progi. Piasek był bardzo sypki i miękki za razem co zaskoczyło młodego wilczka. Przesuwał się zainteresowany przed siebie.  Podniósł głowę, a przed nim rozciągnęła się daleka połać lekko falującej wody.

-To nazywacie morzem? Widziałem w życiu wiele takich zbiorników ale zawsze miały jakąś swoją nazwę. Wasze nazywa się Morze. Jest ogromne!

-Geez. Julij. Morze to nie nazwa. Przynajmniej nie w tym wypadku. Morze to definicja ogromnego zbiornika wodnego jak to ty ująłeś. Najczęściej gdzieś tam daleko to może zlewa się w ocean, który jest od niego jeszcze większy. Morzu za to można nadać nazwy. Jak np. Morze Słone, albo Rwące.

-Czyli Morze to nie nazwa?

-Gdzieś ty się uchował co?- niebieskie oko zmierzyło mniejszego sceptycznie.

-Oh! Na północy. Jak szedłem to nazywano to biegunem północnym!- od razu odpowiada dumnie. Był zadowolony że tam się urodził, nawet jeśli musiał opuścić dom, nadal go kochał całym swoim naiwnie dziecięcym sercem.

-Nie wiem gdzie to. -przyznał Tora. Nie uważał na lekcjach geografii jakie wygłaszał zawsze jego ojciec. Odpowiedział mu jedynie śmiech a po chwili woda zmoczyła jego futro. Julij stał łapami w chlupiących falach i chlapał go ze śmiechem na pysku. Tora na początku nie był skory do zabawy, jednak wskoczył za starszym gdy tylko ten wystawił mu język. I tak ganiali w koło mocząc swoje futra, dopóki mocniejszy chłodny powiew wiatru nie sprawił że Julij zadygotał i zatrzymał się.

<Tora?>

Od Kali CD Espoir - "Wyblakłe Słońce" cz.2.2

Wbrew własnej woli i pierwotnym, powziętym w chwili bezrefleksyjnej brawury postanowieniom, wadera bardzo szybko pogodziła się z faktem, że krzyki i protesty na niewiele się zdadzą. Po prostu jednym, na wskroś głębokim krzykiem uwolniła z płuc resztki oddechu, by zamknąć oczy i nie walczyć dłużej z przytłaczająco potężnym przeciwnikiem, jakim była rzeczywistość uzbrojona w kilka kompletów kłów, pazurów i laserową broń promieni wschodzącego słońca. Los musi być ślepy, bo inaczej byłby okrutny, antagonizując ją z przeciwnikiem tak potężnym, jak antyczny bóg - pochodnia. 
Nagle spoza ciemności zawołał do niej głos, burząc w jednej chwili całą wypracowaną kurczowym wysiłkiem wszystkich mięśni równowagę. Wadera zachłysnęła się pospiesznym, niespokojnym oddechem, po czym zacisnęła kły, decydując się chwycić nikłego promyka nadziei jak tonący marynarz kawałka porzuconej deski.  
– Po prostu powiedz, że mnie znasz! – krzyknęła, nie zastanawiając się szczególnie nad wydźwiękiem owego komunikatu. Może wtedy mnie zostawią!, pragnęła dodać, ale dziwnym trafem żadne słowa nie wydostały się już z jej spieczonego suchością gardła.  
– Oczywiście, że ją znam. To moja droga przyjaciółka – odpowiedział głos, który już na pierwsze nastawienie ucha wydawał się waderze całkiem obcy i który z pewnością nie należał do żadnej jej drogiej przyjaciółki. – I właśnie miałam się z nią spotkać. Czy jest jakiś problem? 
– Przyjaciółka? – Brązowa wadera skrzywiła się, poruszając się niespokojnie na plecach barczystego wilka, kiedy poznała w tej odpowiedzi głos psychologa, wspólnego dobra naszej drogiej watahy. – To się dobrze składa. Ktoś powinien jej wreszcie przemówić do rozumu. 
– Och, z pewnością – odpowiedział bez zachwiania nieznajomy dla nieszczęsnej posłanki głos, choć Kali dałaby sobie łapę uciąć, że tajemnicza postać nie miała pojęcia, o czym może mówić psycholog. Cóż, pozostało jej tylko cieszyć się w duchu, że przypadkowy przechodzień przejawia pewne zdolności improwizacji oraz nagłą chęć pomocy. Nawet nie obchodziło jej, że równie dobrze może się kryć za nią jakieś chciwe pragnienie, za którego sprawą trafić może z deszczu pod rynnę. Zresztą trudno jej było sobie wyobrazić, w jaki sposób sytuacja mogłaby stać się jeszcze gorsza. 
– To nie pierwszy raz, kiedy wpada w kłopoty z tego samego powodu. Ale jeśli za nią ręczysz – czarny basior zrobił pauzę, a oślepiona wadera wyobraziła sobie, że wykorzystał ją, by rozejrzeć się po okolicy powierzchownym gestem – tym razem może obyć się bez aresztu. 
– Byłabym zobowiązana – odpowiedziała słodko tajemnicza wilczyca. 
Psycholog westchnął i, jakby była to ustalona wcześniej komenda, nim skończył, jego towarzysze zdążyli niedelikatnym gestem odstawić posłankę na ziemię. Wadera przez chwilę walczyła po omacku z więzami, które krępowały jej przednie łapy, a kiedy wreszcie uporała się z zawiązanym niedbale węzłem i zdołała ściągnąć z nadgarstków kawałek ciemnego materiału, przeprasowała go pospiesznie łapą, po czym założyła go na oczy, z niejaką dumą przywracając tym samym do pierwotnej i słusznej roli. Usiadła, prostując się powoli, jakby z obawą, że zbyt gwałtowny ruch mógłby połamać wszystkie jej kości od szyi w dół. Wyczerpanie, zimno, przerażenie, ból - to wszystko sprawiało, że trzęsła się jak młoda topola na wietrze. Wzdychając, podniosła się niespiesznie, po czym dowlekła się pod najbliższe drzewo, by z rezygnacją oprzeć się o korę. Przez chwilę słyszała jedynie cichy szum gałęzi; po chwili zadrżała, nagle i gwałtownie, tak jakby przypomniała sobie, że zostawiła w domu włączone żelazko. 
– Hej, ty! – Wolno obróciła głowę na wszystkie strony, jakby w sytuacji nadwyrężenia pozostałych zmysłów odkryła w sobie nową zdolność korzystania z nietoperzowego radaru. Jasne było, że polanka szybko się przerzedziła i prócz jej własnego poobijanego ‘’ja’’ nie było na niej śladu po grupie prześladowców, ale wciąż odczuwała jeszcze obecność jednej osoby i miała szczerą nadzieję, że zgodnie z mglistym przeczuciem trafiła na ten miły rodzaj towarzystwa. – Jesteś tam jeszcze? 
– Jestem – odpowiedziała wadera. Sam jej głos zdradzał tak wielkie skonfundowanie, że Kali w pewien sposób nawet cieszyła się, że nie może zobaczyć, co dzieje się na jej twarzy. 
– Pomożesz mi dostać się nad rzekę?  
– Nie wolisz prosto do domu? Albo... do medyka? – Kali usłyszała, jak nieznajoma podnosi się z miejsca. – Nie wyglądasz najlepiej – dodała cichszym głosem.
– Najpierw chyba wolałabym to przemyć. – Przetarła oczy łapą, przeklinając siarczyście pod nosem. – Piecze jak cholera. – Podniosła niewidome spojrzenie na waderę, po czym uśmiechnęła się delikatnie. – Jak już to załatwimy, chętnie opowiem ci, jak znalazłyśmy się w całej tej dziwacznej sytuacji. 


– Więc. – Stojąc u brzegu strumienia, wpatrywała się w nurt, nad którym tańczyły przebłyski jasnego światła pochmurnego poranka. Tak przynajmniej się domyślała. Dla niej cały obraz przypominał po prostu... pustkę. Nieskończoną, białą pustkę. Może przy bardziej optymistycznym założeniu dałoby się porównać go do zimowego krajobrazu w dzień wielkiej zamieci albo nagłego wejścia pomiędzy deszczowe chmury. Z jakiegoś powodu Kali było jednak bardzo daleko do pozytywnego podejścia. Chłodna woda, którą przed chwilą przemywała oczy, spływała cienkimi strugami po jej policzkach, w nielogiczny sposób przekonując jej odrobinę straumatyzowany mózg, że to jej własne łzy, co tylko mimowolnie wzbudzało w niej tak niechciane reakcje jak drżenie całego ciała i łamanie się głosu. Odetchnęła głęboko, przenosząc spojrzenie jasnych oczu na swoją towarzyszkę i wybawicielkę. Po tym, co zdążyło się wydarzyć, nie spieszyło jej się, by ponownie założyć opaskę. Po tak długim czasie ból stawał się prawie znośny, a już na pewno się nie nasilał. A jeśli podczas nieszczęsnego spaceru naprawdę doszło do jakiegoś trwałego uszkodzenia jej narządu wzroku, to kilka dodatkowych minut z pewnością nie będzie w stanie dodatkowo pogorszyć całej tej brudnej sprawy.  
– Zaczęło się chyba... od tego zakazu. Albo, właściwie, jeśli być wiernym prawdzie, zaczęło się w dniu moich narodzin. – Uśmiechnęła się ponuro, unosząc wzrok ku niebu. Zimny wiatr smagał ją po twarzy, orzeźwiający jak delikatny letni deszcz. Wadera starała się odnaleźć trochę spokoju i równowagi w tym znajomym doznaniu. – Widzisz, mam tą... ten problem, że moje oczy są troszeczkę nadwrażliwe na światło. Stąd ta opaska – wyjaśniła nie bez skrępowania, chwytając łapą materiał owinięty wokół szyi. – W nocy jest o wiele lepiej, tyle że mamy obecnie w watasze takie prawo, że zwykli mieszkańcy nie mogą się przemieszczać po zmroku. A ja, cóż – spochmurniała, ogarnięta jakąś głęboką myślą – powiedzmy, że nieszczególnie mi taka sytuacja odpowiada.  
Jedyną odpowiedzią, jaka do niej dotarła, był głośny szum strumienia. Ponieważ jednak pozostałe zmysły mówiły jej, że towarzyszka wciąż znajduje się przy jej boku, zdecydowała się przyspieszyć z opowiadaniem, by szybciej zakończyć tak niewygodny dla prawdopodobnie obu wader monolog. 
– Więc – rozpromieniła się, unosząc dumnie głowę. – Nie mogłam odmówić sobie korzystania z tego małego skrawka wolności. Wielokrotnie łamałam ten zakaz i nie zawsze udawało mi się uciec przed konsekwencjami. To jeden z takich dni. 
– Chyba nie rozumiem – odpowiedziała jej nieznajoma.  
Kali westchnęła. 
– Wiesz, że ja chyba też? No bo, natrafiłam na grupę wilków. Kilku wojskowych, co to mają przyzwolenia. Był też Vitale - może gdzieś go eskortowali. Nie wiem, byłam zbyt zajęta, by pytać. Ponieważ stawiałam opór, wywiązała się awantura i stąd te wszystkie zadrapania. – Podniosła łapy, pokazując ciemniejące rany. – Skończyło się na tym, że musieli mnie unieruchomić, a że pod ręką mieliśmy tylko jeden kawałek materiału... – Przejechała łapą po szyi, po czym roześmiała się cicho. – Paskudna sytuacja. 
– Ale przecież kiedy was spotkałam, był już poranek. Z jak daleka szliście? 
– A to już zwykłe czepialstwo – wadera ożywiła się niezdrowo, drżąc gwałtownie. Wyczerpanie zdecydowanie dawało jej się we znaki. – Ja powiem im, że to był już początek dnia, a oni mi, że jeszcze końcówka nocy. Podejrzewam, że tak się postępuje z recydywistami. – Wzruszyła ramionami. – Zresztą, nieważne. 
Nieznajoma wadera milczała przez chwilę. 
– Nie myślałaś kiedyś, żeby porozmawiać o tym z Alfą? 
– Nie wiem, czy to by cokolwiek dało. – Zamyśliła się. – Zresztą, to nie moja działka. Ale wiesz, na co bym miała szczególną ochotę? 
Towarzyszka nie wydawała się szczególnie zainteresowana tą kwestią, dlatego też nie odpowiedziała. Kali zaśmiała się, unosząc na chwilę głowę. Biel i czerń zatańczyły przed jej oczami, dlatego zamrugała kilkukrotnie, przeklinając cicho. Z jej lewego oka popłynęły łzy, choć była to reakcja dużo bardziej mechaniczna niż emocjonalna. 
– Chętnie naskarżyłabym gdzieś na tę obdartą bandę. Zazwyczaj nie lubię wtrącać się w sprawy innych, ale ci wyjątkowo mnie zdenerwowali. Chociaż i tak wątpię, by wujaszek cokolwiek z tym zrobił. W idealnym świecie mogłabym po prostu sama wyrównać z nimi rachunki. – Umilkła, przecierając nerwowo oczy. Ulga, jaką przyniosła zimna woda, dawno odeszła, pozostawiając za sobą denerwujące pieczenie. – Może mój brat będzie miał jakiś pomysł, jak rozwiązać tę brzydką sprawę. Ry jest śledczym, podejrzewam, że zna się na takich sytuacjach. – Wadera opuściła łapę, zerkając na towarzyszkę. – Wybacz, że ciągle mówię o sobie. Po prostu bardzo mnie to wszystko zdenerwowało – uśmiechnęła się przyjaźnie – jestem Kali. A ty? 


< Espoir? > 

czwartek, 25 marca 2021

Od Hyarina CD Kali - ''Szkarłatny Tulipan''

Rana na pysku, przypominająca order na mundurze generała, była nienaruszalnym świadectwem tego, co się stało. Kolejne odznaczenie do kolekcji, które pozornie miało nie mieć znaczenia, a jednak zarysowało się grubą linią, w splocie wydarzeń. Tak samo jak szok na twarzy basiora, który był jak najbardziej szczery. To nagłe uczucie, związane z jawną obroną wadery, uśpiło jego czujność. Nie czuł bólu, mózg zdawał się nie być w stanie zareagować prawidłowo, zaskoczony takim obrotem sprawy. Tę chwilę błyskawicznie wykorzystała wilczyca, która odepchnęła go tak mocno, że ten uderzył o naprzeciwległą ścianę. Bliskie spotkanie z nagą skałą na chwilę odebrało mu dech, co pozwoliło umysłowi odzyskać, choć częściową jasność. Szkarłat spłynął z jego złotych oczu, pozostawiając je względnie trzeźwymi, lecz był to tylko pozór. Jak zza kamiennego muru dobiegł do niego stłumiony płacz Kali, która zaraz rzuciła mu się w ramiona, sprawiając, że cała ta sytuacja wydała się jeszcze bardziej kuriozalna niż wcześniej. Na przekór wszelkim dogmatom, zachwiana została w ten sposób jakaś odgórnie ustalona równowaga, która nie zakładała takiego rodzaju postępowania. Wilczyca tuliła mokrą od łez twarz do futra grafitowego wilka, który jeszcze chwilę wcześniej chciał przegryźć jej tchawicę. Cisza jaka nastała, przerywana ich płytkimi oddechami, zdusiła jaskinię, wsączyła także niepokój w ich umysły, czy aby nikt nie usłyszał ich walki. Jednak sen, który zmorzył szpital zdawał się trwać nieprzerwanie, niczym niezmącony. Dezorientacja na pysku basiora była tak wyraźna, jakby miała zaraz odkleić się od niego i zacząć żyć własnym życiem. Czuł ciepło ciała wadery, które przecież miał zamiar z niej wycisnąć, aż pozostałaby z niej martwa skorupa.
- Chodźmy już stąd – wychrypiał, zerkając z góry na drobną postać, która dalej przywierała do jego piersi. Poczuł jedynie jej milczącą aprobatę, którą przekazała mu w lekkim kiwnięciu głowy.
Nie trafili jednak do swojego niewielkiego pokoju na drugim końcu jaskini. Pragnienie zawiodło ich na zewnątrz, gdzie noc powitała ich niewidzącym spojrzeniem, jakby nie zauważając ich obecności. Na bezkresnym oceanie nieba tliły się światła gwiazd, walczące o byt na tej nieprzyjaznej, atramentowej pustyni. Księżyc nie oświetlał świata, nie pokazał swojego oblicza, potępiając niemalże tym wybryk dwójki pacjentów, którzy w tym momencie tak bardzo chcieli zaznać słodkiego smaku wolności. Zdawało się, że czas stanął w miejscu, by razem z wilkami podziwiać piękno rześkiej nocy, w której powietrzu czuć było zapach wiosny. Zapach, który dawał nadzieję, nawet w tej chwili. Hyarin spojrzał kątem oka na stojącą u jego boku waderę, która zastygła z lekkim uśmiechem wymalowanym na wargach. Miała zamknięte oczy, nawet w nikłym świetle zapalonej opodal pochodni widział spokój na jej twarzy. Czy wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby okoliczności były inne? Łamali odwieczne prawa rządzone tym światem, byli jak dwa bieguny, które nie mogły się przyciągać. A jednak stali teraz tak blisko, słyszał jej cichy oddech, który zamieniał się w małe obłoczki pary na lekkim mrozie – ostatnim być może tej zimy. Szli przeciw ogólnie przyjętym standardom, potwór jest zdolny, by kochać? Co takiego tliło się w jego wnętrzu, czego nie potrafił nazwać? Również zamknął oczy, po raz pierwszy od dawna, dobrowolnie pozwalając, by to uczucie wyszło zza zbudowanego przezeń muru. Jego ciepło rozlało się po całym ciele wilka przyjemną falą, co wprawiło go w kolejne tej nocy zaskoczenie. Pojawił się też strach, czy aby to nie kolejna zasadzka postawiona przez jego umysł, być może to sprawi, że siła woli, którą kuł przez lata w ogniu bólu i dyscypliny osłabnie. Nie wiedział ile musieli tkwić na progu jaskini, lecz wschodni kraniec nieba zdążył nabrać lekko chabrowego koloru, co stanowiło zapowiedź nieuchronnego nadejścia świtu. Nie porozumiewając się w żaden sposób, wstali jednocześnie, by udać się do łóżek, nie bacząc na swoje instynkty, które wołały teraz, by korzystając z okazji uciekać jak najdalej, na spotkanie innych krain, gdzie spotkaliby się z akceptacją. Bo czy którekolwiek z nich wierzyło, że faktycznie otrzymają tu pomoc?
Dzień ciągnął się jak roztopiony karmel, minuty dłużyły się niemiłosiernie. Na zewnątrz słońce wzbiło się już na najwyższy punkt nieba, gdy Kali została wezwana na drugą rozmowę z psychologiem. To wprawiło w Hyarina w dziwne poczucie osamotnienia, które wcześniej zupełnie mu nie przeszkadzało. Teraz czuł nieprzyjemny brak wadery, do której obecności zdążył już przywyknąć, a nawet ją polubić. Część jaskini, w których przyszło im żyć wraz z jej odejściem stała się jeszcze bardziej szara i ponura niż zwykle. Basior wstał niespiesznie ze swojego legowiska, by zaraz powrócić na nie i z westchnieniem opaść na koc. Nie było sensu nic robić, bo w końcu, co? Wyjrzeć na korytarz, przespacerować się po niewielkim metrażu jaki został im przydzielony. Położył się na plecach, wbijając wzrok w mozaikę pęknięć na suficie, która do złudzenia zaczęła przypominać mu mapę jakiejś nieodkrytej dotąd krainy. Tęskno mu było do podróży, do poznawania nowych lądów, ale czy byłby teraz w stanie wyruszyć sam?
Kali wróciła po jakimś czasie, roztaczając wokół siebie dużo pogodniejszą aurę niż wcześniej. Wyglądało to jakby zaszła w niej jakaś wewnętrzna przemiana, a może rozmowa z psychologiem przebiegła lepiej niż ostatnio. Jednak, gdy go zobaczyła w jej oczach pojawiło się współczucie. Przeszła obok niego, ale zaraz się rozmyśliła i zwróciła w kierunku drzwi. Hyarin rzucił jej pytające spojrzenie.
- Muszę iść do Flory z tą raną... Takie zalecenie – mruknęła dziwnie przepraszającym tonem.
- Skoro twoją zauważył, to moją tym bardziej – basior dotknął łapą policzka, na którym znajdowały się ślady pazurów. Nie dał rady zlizać z futra zakrzepłej krwi, która niczym malinowe znamię tkwiła tam na dowód popełnionej w szale zbrodni.
- Miałam ci przekazać, że... - nie dokończyła, bo oto w drzwiach stanął atramentowy basior, wbijając wyczekujące spojrzenie w Hyarina. Nadeszła jego kolej. Wstał z posłania i zatrzymał się przed waderą, która kiwnęła głową na znak, że właśnie o tym miała mu powiedzieć. Szary wilk zwrócił ku niej pysk, nie wiedząc czemu właściwie nie idzie dalej. Chłonął barwę tych wielkich oczu, w których odnajdował chwilowe ukojenie. Miał ochotę zagarnąć ją do siebie i zamknąć w rozpaczliwym uścisku, jednak jedyne na co się zdobył to delikatne dotknięcie nosem czubka jej głowy. Zamknął w tym geście całą pełnię rozedrganych uczuć, które szalały w nim, szukając bardziej wylewnego ujścia od tego. Cóż mógł zrobić więcej? Odszedł odprowadzany nieodgadnionym spojrzeniem niebieskich ślepi, które na moment rozbłysły, gdy ostatni raz odwrócił głowę w jej stronę, nim zniknął w czeluściach korytarza.
Pomocnik zostawił go przed pomieszczeniem, w którym najwyraźniej oczekiwał na niego Vitale, po czym odszedł. Nie dopilnował czy Hyarin dotrze do miejsca przeznaczenia, więc oporny pacjent usiadł pod ścianą, sam na sam z własnymi myślami. Ostatnią rzeczą na jaką miał ochotę to konfrontacja z psychologiem. Nie miał nastroju na wyczerpujące pytania, na które odpowiedzi w większości nie znał. Nie chciał poznawać siebie, a czuł, że mimowolnie zrobi to, gdy czarny wilk będzie usilnie pragnął poznać jego. Dwie minuty i nikt nie zainteresował się przygarbionym kronikarzem, który bardzo teraz chciał wniknąć w ścianę, by nigdy już z niej nie wyjść.
- Długo jeszcze potrwa ta zabawa? - zza węgła dobiegł do niego lekko rozbawiony głos. Hyarin drgnął zaskoczony i niespiesznie przekroczył próg pomieszczenia, zerkając w stronę, z której dobywał się dźwięk. Vitale siedział oparty o skałę z tym samym cynicznym uśmiechem, który potrafił wilka doprowadzić do szału, zanim zdążył powiedzieć pierwsze słowo. Wstał i lekkim krokiem skierował się na środek jaskini, gdzie usiadł ponownie, a naprzeciw niego Hyarin z miną skazańca.
- Widzę, że też nosisz pamiątkę po jakimś ciekawym wydarzeniu – zagadnął, wskazując na policzek skwaszonego pacjenta, który pozostał na tę zaczepkę niewzruszony. Milczeli przez sekundę czy dwie, po czym Vitale zaczął znów:
- Opowiesz mi jak do tego doszło?
Hyarin nie miał przygotowanej żadnej wymówki. Zresztą zapomniał zupełnie, by się nad jakąś zastanowić, więc wypalił z pierwszą, która była w miarę sensowna.
- Wstałem w nocy, by napić się wody, potknąłem się i upadłem na wystający skrawek skały – powiedział szybko na jednym wdechu, za co natychmiast skarcił się w myśli. Brzmiało podejrzanie, czemu czuje takie napięcie pod ciężarem tego krwawego spojrzenia? Vitale skontrował błyskawicznie, zanim basior zdążył pozbierać myśli.
- Ściana miała pazury? - spytał z politowaniem, jakby karcił niesfornego szczeniaka. Odpowiedź była oczywista, ale Hyarin nie mógł się przyznać do tak jawnego kłamstwa, a zaprzeczenie nie wchodziło w grę. Milczał zatem, nie spuszczając wzroku z psychologa, jakby obawiając się z jego strony niezapowiedzianego ataku. Tamten, przeciwnie – mierzył go spojrzeniem przepełnionym trochę zbyt dużym zainteresowaniem. Ścierali się tak przez chwilę w gęstniejącej coraz bardziej ciszy.
- Czy to robota twojej koleżanki? Może rany na jej ciele to z kolei twoja sprawka? - głos Vitalego rozciął powietrze, przybierając nagle nieco ostrzejszy ton, być może starając się tym wydobyć szybką i szczerą odpowiedź. Hyarin przełknął ślinę, dając sobie te pół sekundy więcej na odpowiedź.
- Nic między nami nie zaszło – odparł z lekką niepewnością, kierując swoje spojrzenie na lewą ścianę, na czym szybko się złapał i obrócił głowę w stronę psychologa tak gwałtownie, aż mu coś strzeliło w karku. Czy zobaczył ten ruch? Może nie wierzy w te psychologiczne przesłanki. Opanuj się, to przesłuchanie jak każde inne! Czuł jednak, że powoli odnajduje odpowiedź swojego dziwnego zachowania, umiejętność obrony i lawirowania pomiędzy oskarżeniami to jedno, ale ten wilk chciał wyciągnąć na wierzch jego problem i rozłożyć go na czynniki pierwsze. To samo w sobie sprawiało, że czuł się nieswojo, jakby ktoś siłą wyciągał go z jego strefy komfortu. Ponownie skonfrontował swoje nieprzychylne spojrzenie z jego lekko zniecierpliwionym.
- Dobrze ci radzę, byś powiedział prawdę. Ja i tak się dowiem, a jeśli okaże się, że zrobiłeś jej krzywdę to... - urwał nagle, najwyraźniej zdając sobie sprawę jaki wydźwięk miały jego słowa. Hyarina nie dotknęła ta niedokończona groźba, siedział równie niewzruszony, co sfrustrowany tą bezsensowną rozmową. Vitale wziął głęboki oddech i ze świstem wypuścił powietrze.
- Nie jestem twoim wrogiem. Mam ci pomóc, ale powinieneś, chociaż postarać się mi zaufać, inaczej nic z tego nie będzie – powiedział już spokojniej, lecz w jego głosie dało się wyczuć lekkie echo niepewności, którą natychmiast zamaskował, przywołując na twarz typowy dla siebie uśmiech.
- Nie dałeś mi powodu, by ci ufać – odparł z pasją Hyarin, czując narastające wzburzenie.
- A ty nie dałeś mi nawet szansy bym, choć spróbował to zaufanie zdobyć – nadeszła błyskawiczna riposta, która zakończyła dyskusję. Ponownie zapanowało milczenie, przetykane pytaniami i lakonicznymi odpowiedziami. Chyba nawet Vitale po jakimś czasie stwierdził, że dalsza walka z uprzedzonym basiorem nie ma sensu. Odprawił go więc, słowami:
- Jutro znowu się zobaczymy. Pamiętaj, nie jestem osobą, która poddaje się łatwo.
Niestety. A do tego wszyscy są ci przychylni. - pomyślał z goryczą szary wilk, wychodząc ku wytęsknionej samotności. Gdy tylko upewnił się, że jest sam, poza zasięgiem wścibskich oczu, osunął się na ścianę z głośnym westchnięciem. Nie zrozumiał jeszcze w pełni, dlaczego tak bardzo wyczerpywały go te spotkania, ale czuł się wyzuty z sił. Uciekł chyłkiem w stronę pokoju, gdy zobaczył wyłaniającą się zza rogu ciemną sylwetkę wilka.
Kali już na niego czekała. Na jej widok poczuł spokój, o niczym tak nie marzył jak o złożeniu głowy obok niej, by wsłuchiwać się w jej cichy oddech, czuć ciepło jej ciała. Z bólem usiadł na swoim miejscu, przywołując wspomnienia ostatniej nocy. Może wcale nie powinien robić sobie nadziei? Para kochanków przez gwiazdy przeklętych. Może śmierć piękniejsza u jej boku będzie, niźli życie bez widoku tych oczu, których barwę, co dzień przypominałoby mu niebo?
- Jak poszło? - odezwała się pierwsza, zerkając na niego ostrożnie. Ten głos, w którym drżała troska. Dlaczego? Dlaczego wciąż się o mnie troszczysz?
- Trochę lepiej niż wczoraj – odpowiedział enigmatycznie, nie patrząc w jej stronę. Do oczu nagle zaczęły cisnąć mu się łzy. Czy to jest cena współżycia z własnymi uczuciami we względnej zgodzie? Odwrócił się do niej plecami i zwinął się w kłębek, drżąc w bezgłośnym szlochu, którego nie umiał już powstrzymać. Jak mógł do tego dopuścić, by emocje wzięły nad nim górę. Stał się słaby, bezbronny, obnażony. Mimowolnie gotów, by nadstawić drugi policzek, by upadać, co rusz pod krzyżem cierpienia. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że stoi przy nim Kali. Odsunął się gwałtownie, ocierając mokry pysk. Sam fakt płaczu był hańbiący, a co dopiero robienie tego przy kimś.
- Hyarin – powiedziała cicho, przysuwając się bliżej. - Co się tam stało?
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie był pewien nawet dlaczego tak silnie zareagował.
- Pytał mnie czy ja ci to zrobiłem. Powiedział, że i tak się dowie prawdy – wykrztusił. Cała jego duma, cała godność uleciały gdzieś, pozostawiając wilka wyglądem przypominającego żałosny cień samego siebie. Wadera usiadła obok pochylonego basiora, którego jak nigdy rozdarły uczucia.
- Przecież nie pozwolimy, by nas rozdzielono – szepnęła, delikatnie opierając się o niego ramieniem. Drgnął na jej dotyk, nie wiedząc czy czuć radość czy strach.
- Nie chcę ci zrobić krzywdy. Co, jeśli oni mają rację? - powiedział, zawierając w tych słowach całe cierpienie z nimi związane. Czy lepiej było uciec tej nocy? Czyim dobrem miał się kierować? Dlaczego nikt nie słyszy jego krzyków, które pustoszą mu wnętrze?

<Kali?>

Od Yira - "Kryształowe skrzydła motyla ranią tyle, co miecz" cz.1

– Yir, skąd się biorą nazwy watah? – rudzielec zapytał znienacka, jego wzrok nieobecny jak u lalki, wskazujący na jeden z wielu ostatnio ataków, kiedy umysł basiora odrywał się od ciała, tylko cienkimi nitkami trzymając się rzeczywistości.

Nagłe pytanie zaskoczyło byłego trupa, który nie spodziewał się w swojej pracowni towarzystwa, a już z pewnością nie o tej godzinie. Myślał, że jest sam. Nagłe odezwanie się partnera stanowiło taki szok, że atramentowy wilk niemal przewrócił flakonik z kwiatową farbą. Starszy osobnik podniósł wzrok znad kawałka kory brzozowej, na której spisywał bocianim piórem wydarzenia minionych dni, zupełnie jak w pamiętniku. Bezkontaktowe spojrzenie wychowanka lisów spowodowało atak dreszczy przebiegających przez całą długość pleców. Do tego widoku nie dało się przyzwyczaić. Yir miał wstręt przed patrzeniem na martwe zwierzęta, a to, co stało przed nim, ciało jego ukochanego, było bardzo bliskie przekroczenia granicy śmierci. Każda inna istota płynęła by już z Charonem przez rzekę graniczącą z krainą umarłych, ale z jakiegoś powodu Paki się temu opierał, wciąż pozostawiając żywy, choć wszystkie te "ataki" wyraźnie go wykańczały. Bycie świadkiem takiego zdarzenia to jedno, jednak bycie światkiem takiej rzeczy przytrafiającej się osobie, którą kocha się nad życie, to już zupełnie inna sprawa. Basior zastanawiał się, jakim cudem nikt inny z watahy jeszcze nie zauważył dziwnego zachowania nauczyciela łowiectwa. Właśnie, pytanie dotyczyło nazwy watahy. Należało odpowiedzieć, być może w ten sposób świadomość połączy się na nowo z ciałem.

– Zależy. – Odłożył kawałek kory na półkę obok swojego stanowiska pracy. – Wataha Srebrnego Chabra ma swoją nazwę od kwiatów rosnących w tej okolicy, których nie ma nigdzie indziej. Na taką skalę, to jest.

– A Wataha Rubinowego Drzewa?

Yir zamarł w pół kroku. Nigdy nie powiedział Pakiemu o swojej starej watasze, a przynajmniej nie przypominał sobie, żeby jakiekolwiek nawiązanie padło kiedyś z jego ust. A już z pewnością nie powiedział całej nazwy watahy. Do diaska, skąd Paki wiedział? Być może te ataki to coś więcej, niż wchodzenie w wyższy stan... A może po prostu pomocnikowi medyka zdarza się gadać przez sen i przypadkiem się zwierzył ze swojej przeszłości. Oby to było to drugie. Modlił się teraz do wszystkich sił wyższych, żeby odpowiedź była właśnie tak prosta i zrozumiała, a nie tajemnicza i martwiąca. W każdym razie, na to też musiała paść odpowiedź.

– Nazwa pochodzi od drzewa rosnącego idealnie na środku watahy. Przez większość roku to drzewo było całkowicie normalne, miało liście, kwiaty, korę... Jednak co jesień dosłownie z dnia na dzień wszystkie liście drzewa jak jeden mąż nabierały rubinowej barwy. To było jedyne drzewo w okolicy, które tak robiło i nikt nie miał pojęcia. dlaczego.

– Och. Fajnie. – Paketenshika zamilkł, na moment jego wzrok stał się jeszcze bardziej odległy, już nie na kształt lalki, a autentycznego trupa. Atramentowy basior poczuł krew odpływającą z twarzy, zanim młodszy otrząsnął się jak z wody. Jego oczy na powrót stały się normalnie, nie przypominając już szklanych kulek wsadzonych w oczodoły. – O, Yir! Przeszkodziłem ci w pracy?

– Właściwie to nie. Trochę tylko wystraszyłeś, a tak poza tym to wszystko w porządku. I tak właśnie kończyłem.

– Co tym razem bredziłem? O białych hipopotamach? – Wychowanek lisów bez choćby śladu zmartwienia podszedł do prowizorycznego biurka, chwycił pusty kawałek kory i zaczął po niej rysować. Oczywistym było, że to jego osobisty sposób terapii, bo inaczej nie tylko dostawałby tajemniczych ataków, ale także popadałby w obłęd. Yir nie raz oglądał obrazy swojego partnera i musiał przyznać, niektóre koszmary dorównywały jego własnym z okresu... testów ludzkich.

– Nie, pytałeś o znaczenie nazw watah i skąd się biorą.

– Och? Do licha, jeśli pytałem o Watahę Srebrnego Chabra...

– Pytałeś. – Były trup uśmiechnął się złośliwie do partnera.

Paki wydał z siebie coś w rodzaju gardłowego warczenia, wyrażając w ten sposób swoje zażenowanie. Chociaż z jednej strony miał całkowite prawo do zachowywania się głupio, wciąż za każdym razem denerwował się na samego siebie, że do czegoś takiego dochodziło. Trudno było go przekonać do zmiany podejścia, więc Yir zwyczajnie sobie odpuścił. Czasem po prostu nie przyznawał się do wszystkiego, co mówił Paks podczas ataków. Tak było bezpieczniej... i łatwiej. Szczególnie gdy niektóre tematy bardzo szybko stawały się niekomfortowe albo wręcz przerażające. Jak dzisiaj. Pomocnik medyka chyba potrzebował chwilę odetchnąć świeżym powietrzem. Jakieś procenty chyba też mu dobrze zrobią.

– Wychodzę, będę wieczorem – zapowiedział, kierując się w stronę wyjścia.

– Jasne. Postaram się do tego czasu upolować- znaczy się przyrządzić kolację.

Atramentowy wilk wyszedł z dzielonej przez całą najbliższą rodzinę Paketenshiki nory, od razu ciesząc się ciepłym, wiosennym słońcem i pachnącym życiem powietrzem. Natura budziła się ze snu, co było wyraźnie widać. Ptaki powoli śpiewały coraz głośniej, przynosząc radość do serc wygłodniałych po zimie wilków. Niedługo lasy wypełnią pożywniejsze rośliny niż tylko korzonki i porosty, a pod korą i wilgotnymi kamieniami rozwiną się zdatne do jedzenia robaki. Yir jako wegetarianin miał... nieco inną wizję idealnej wiosny.

Jego celem stała się jaskinia wilka, który zawsze, przez 365 dni w roku, miał choćby jedną flaszeczkę do uraczenia gościa. Nieważne, z jakim problemem przyszedłeś, jeśli dobrze trafiłeś to gospodarz uraczył cię choćby odrobiną trunku dla zdesperowanych.

Oby tylko Agrest nie był zbyt zajęty polityką.

<C.D.N.>

Od Agresta CD Eothara Atsume - „Niecny Owoc” cz. 19

Zatrzymajmy się na moment, Kochani Przyjaciele. Tak, wiem, wiem, robię to co chwila.
W ogóle, potrafię zadziałać na nerwy.
Zresztą jak my wszyscy tutaj.
Ale uwierzcie, że za każdym razem, gdy przechodzę o krok dalej, grunt coraz bliższych wspomnień zaczyna parzyć moje łapy. Odłamki skał odrywają się od  sklepienia mojej sali pamięci i zaczynają lecieć w dół. A ja patrzę w górę i zaczynam dostrzegać, że... kiedyś w końcu zasypią mnie i zduszą. Nie miejcie więc, proszę, żalu, Przyjaciele, że uczepiłem się najspokojniejszego etapu swojego życia jak przerażone kocię i wciąż odwlekam ten moment. Zaczynam zbliżać się w swojej opowieści do tej przyszłości, której niegdyś wyczekiwałem każdą cząstką siebie, gdy, o czym jak skończony idiota byłem święcie przekonany, prawdziwy Agrest spał, zwinięty w kłębuszek gdzieś we własnym świecie półsłów, w tamtym odrętwiałym lesie jak sokół w klatce, oczekując światełka, któremu na imię było Strategia i Postulat. A ja nie miałem serca nawet go budzić.
Serce, które płacze, wilk, który właśnie
obudził się ze snu, lecz czuje, że śni nadal.
Pozwólcie mi, żałosnemu, anemicznemu cieniowi wilka, powrócić na chwilę do tamtych czasów. Tamtych czasów, które są dziś jak najpiękniejszy sen.

Nostalgia. Potężne uczucie.
Byłem wtedy Agrestem wszechmocnym, Agrestem błyskotliwym i przebiegłym. Agrestem trochę tylko złagodzonym przez przytłaczające poczucie bezpieczeństwa. W watasze żyjącej teraźniejszością, nie pozostawiającą ani kawałka zbędnego miejsca na to, "co było lub co dopiero będzie". Zagubionym w domu zagubionych, po latach tułaczki całującym ziemię, która jako pierwsza i ostatnia, jak sobie przyrzekał, dała mu spokój. I każdym swoim oddechem dziękującym jej, że z przyzwyczajenia może widzieć już nie tylko odległy cel na końcu korytarza wyłożonego ostrzami noży, ale i wszystko wokół siebie. A wszystkie noże, raptem, okazały się zupełnie tępe. Było w tej tępocie coś przyjemnego - na wiele więcej przecież można było sobie pozwolić, można było ocierać się o ściany bez ryzyka, że poskutkuje to skaleczeniem - ale równocześnie nie sposób było pozbyć się mniej przyjemnego wrażenia, że nie było to do końca miejsce, do którego wzdychaliby ideowi... Socjaliści? Nacjonaliści? Komuniści? Demokraci? Anarchiści? Powiem szczerze, ktokolwiek, kim kierowałaby idea. Czym właściwie była nasza wataha?
Już na długo wcześniej, zanim jeszcze mały włóczęga w ogóle przypałętał się na jej terytorium, przestało być jasne, jaki właściwie ustrój rządził naszym społeczeństwem. Wataha Srebrnego Chabra, którą otrzymałem od dobrego losu ja, Agrest, jakiś biedak z WSJ, pogrążona była w mętności.
Prawo, które z początku miałem za jasne, okazało się zagmatwane, a chwilami rażąco niewystarczające. Zaniedbane kroniki przestawały być wykładnikiem historii, gdyż nikomu nie zależało na pamiętaniu o tym, z czego wynikały pojawiające się czasem problemy obecne i co te same, choćby jeszcze słabe i raczkujące, mogły spowodować w pewnych okolicznościach w przyszłości.
Gdy tylko zostałem alfą, wilki, zmęczone poprzedzającym ten czas, długim okresem bezrządu, zyskały więcej pewności i w naturalny sposób zajęły się budowaniem takiego społeczeństwa, jakiego potrzebowały, lecz jakiego gwarancji nie miał kto dać im wcześniej. Na początku rzeczywiście wydawało się to piękne, bo właściwie niewiele musiałem robić. Chłodny dystans i troska o własną wygodę kazały mi patrzeć przez palce na ciągnące się za nami widmo dawnego chaosu. I tak płynąłby pewnie nasz czas, gdybym równocześnie, nieco pochopnie, nie stworzył przestrzeni dla działań pozostałych osób z mojego partyjnego otoczenia. A ponieważ ostatecznie nie został mi nikt oprócz Mundusa... zabawa zaczęła się właśnie wtedy, z dnia na dzień okazało się bowiem, że jest on z krwi i kości socjalistą. Ba, okazało się, że cała nasza partia przesiąkła tą nobliwą ideą.
Oczywiście zachowałem w sobie dokładnie tyle sprawczości, ile było mi potrzebne, a przy tym dosyć sprawnie szło mi zachowywanie pozorów. Nikt więc nie miał pojęcia, że co pewien czas "podjęta przez alfę" decyzja, była w rzeczywistości podpisanym podczas jakiejś imprezy związkowej zarządzeniem jego przyjaciela. A ja sam, wraz z upływem czasu, coraz bardziej otwierałem się na obywateli i uczyłem sprawiać jeszcze więcej pozorów. A niekiedy przyłapywałem się na wysłuchiwaniu ich trosk z zupełnie szczerą chęcią pomocy. Wiecie, że poczułem się jak ich prawdziwy przyjaciel?
I tak coś zaczęło się zmieniać w naszym zabitym deskami grajdołku.

Czy opowiadałem na przykład o naszych małych, wschodnich szkoleniach wojskowych? Być może jest to jedno z tych wydarzeń, które nie niosąc za sobą żadnych poważnych konsekwencji, przeszły bez echa wśród naszej społeczności.
Mi jednak, jakoś wyjątkowo zapadło ono w pamięć. 
Zaczęło się niewinnie. Współpraca z WWN, dzięki poczciwości jej przywódcy i dziwnej bezkonfliktowości, jaką zdawały się odznaczać tamtejsze wilki, była silna, a okazała się iście tytaniczna, gdy do roboty wzięła się odpowiednia osoba.
Pewnego razu, mój asystent urządził dla szeregowców obu watah szkolenia z zakresu obronności. Co prawda po fakcie okazało się, że wykwalifikowanych wykładowców brakuje, zaradził jednak i temu, biorąc na siebie prowadzenie części zajęć. Zwyczajowo przyglądałem się z boku tym poczynaniom, dopóki nie dotarły do mnie skargi z kilku niezwykle zasadniczych źródeł.
- Nie ma się co łapać za głowę, nie ma co! - Laponia na czele kilkuosobowej grupy zmarszczyła brwi, gdy westchnąłem ciężko i potarłem łapą napięte z nerwów czoło. - Tu chodzi o naszą pracę. Nie wiem jak to sobie wyobrażacie, ale nie damy rady uczyć się i jednocześnie pełnić służby!
- Ale jakiej służby? - Oderwałem palce od skroni i wbiłem w nich bezradny wzrok. - Przecież od lat nie mamy tu żadnej wojny i tfu! Tfu na psa urok, nawet się na to nie zapowiada. Czy nie możecie przynajmniej piąte przez dziesiąte skorzystać z tych szkoleń? Słuchać ich jednym uchem?
- Albo praca, albo nauka. O. - Wilczyca odwróciła się na pięcie, a za nią podążyła reszta kompanii. Nagle wyprostowałem się ze zdumieniem i głośnym słowem zawróciłem jedną z wader.
- Wronka?
- Yyy, stryjku?
- Ty też?
- No. - Wzruszyła ramionami. - tu chodzi o nasze warunki pracy. A nikt chyba lepiej nie wie, jakie są, niż my sami? Ja jestem po prostu solidarna.
Zaciskając zęby i wpatrując się w nią bezmyślnie, sztywno pokiwałem głową.
Następnego dnia, zanim Mundus zdążył przekroczyć próg naszej siedziby, zatrzymały go moje słowa. 
- Oduczysz ty się w końcu wychodzić przed szereg? - warknąłem.
- O co znowu chodzi?
- O to, że od wczoraj do mnie ze skargami latają, jak nie jedni, to drudzy. Od kiedy organizujesz te szkolenia?
- Dokładnie... od wczoraj. Kto przyszedł ze skargą? - zapytał, patrząc na mnie wzrokiem, w którym nie sposób było nie dostrzec rozczarowania.
- A chociażby nauczyciele. Koralina, Tora i Paketenshika. Że nie konsultuje się z nimi żadnych decyzji i że tracą kontrolę nad działaniem naszego szkolnictwa.
- Przecież to szkolenia wojskowe, podnoszące kompetencje dorosłych, pracując...
- Właśnie. Pracujący też przyszli, wiesz? Zgłosić, że nie zamierzają jednocześnie uczyć się i być w gotowości.

Tak właśnie skończyły się marzenia o kształceniu w imię idei i podstawianiu każdemu pod nos miski z literkową zupką. Nawet nie podejrzewacie, Kochani, jak przyjemnie jest rzucić pełnym talerzem, gdy ktoś daje nam go za darmo.
Zaskakująco szybko mieszkańcy naszej watahy znużyli się całkowitym spokojem, w którym wszyscy zatonęliśmy. Mając księgi utrzymujących porządek stanowisk, w których widniały imiona wszystkich obywateli, mając przy sobie zorganizowane wojsko, stojące na straży ich terytorium, mając tuż obok przywódcę, do którego mógł zwrócić się w każdej sprawie nawet najmniejszy i najsłabszy, wreszcie zapomnieli, że nie zawsze musiało tak być; i nie zawsze tak było.
Mogli śmiać się beztrosko z chaosu i frustrującego prawa kłów, panującego u naszych zachodnich sąsiadów, a chwilę potem dreptać do jaskini swojego alfy, by omówić z nim sprawy dotyczące swojej przyszłości zawodowej lub zapytać o plan polowań na najbliższe dni. Szukając adrenaliny, której brakowało w naszej sielankowej bańce, zajmowali się coraz bardziej szemranymi interesami. Nawet zakaz wychodzenia po zmierzchu, okazał się dla nich świetnym placem zabaw, na którym można było ćwiczyć uniki.

   ~   ~   ~
Szczęśliwie upływały dni, tygodnie, potem miesiące.
Wiecie, kim jest przyjaciel? To osobnik, który jest przy Was na dobre i na złe. Na dobre, na przykład gdy prosicie go o wymyślenie czegoś, co wytłumaczyłoby Was przed niezadowolonymi przyjaciółmi. I jak na złe, gdy wykorzystuje to wymyślone przez siebie dla Was wytłumaczenie, do własnych, niecnych celów, o które nawet byście go nie podejrzewali.
I tak oto, mój przyjaciel na dobre i na złe, dzień po tym, jak wysłałem go, by przedstawił moje rozporządzenia medykom oraz ludowi, przyszedł do pracy oznajmiając, że nie tylko ma kolejny świetny pomysł, ale podjął się już nawet jego własnoręcznej realizacji.
Aby usprawnić działanie naszej służby zdrowia, postanowił sprowadzić ze wsi kilkadziesiąt butelek różnymi, niedostępnymi w lesie substancjami i zamiast ofiarować na własność medykowi, jak to zazwyczaj bywało, przypisał je jaskini medycznej, by stały się w stu procentach wspólnym dobrem.
- Jeszcze dzisiaj znajoma kotka od weterynarza ma dać nam znać, na kiedy lekarstwa będą gotowe - oznajmił tak zadowolony z siebie, że nie miałem serca zawracać go wpół kroku.
- Medycy się wkurzą - zauważyłem tylko. - Nikt nie lubi tracić przywilejów.
- Przyzwyczają się, najwyżej zrzucisz winę na mnie. Zresztą Flora to dusza-wilk. Zrozumie, że to jest po prostu lepsze, niż ta zakichana prywata.
- Dobra, dobra, rób co tam chcesz. Ale najpierw powiedz, jak wczoraj poszło? - Machnąłem łapą i wbiłem w niego wyczekujące spojrzenie.
- No, pfff... - Jakoś opieszale wzruszył ramionami. - Dobrze poszło. Powiedziałem, że wprowadzasz nowe rozporządzenia. Że medyk będzie nadzorował każde grupowe polowanie, że żywność będzie rozdzielana, i że każdy, kto zdobędzie równowartość masy dzika, zostanie zwolniony z pracy na dwa dni.
- Nie wiem, czy rozsądnie zrobiliśmy obiecując te dni wolne. Jak rzucą się na polowania, to zabraknie nam łap do pracy w innych sektorach.
- Nie... nie przesadzajmy. Pozostałe stanowiska, delikatnie mówiąc, nie świecą pustkami, a gdyby jakimś cudem rzeczywiście stało się jak mówisz, Wataha Wielkich Nadziei służy nam pomocą.
Zamruczałem pod nosem kilka nieskładnych słów, w sumie tylko po to, by wyrazić swoje powątpiewanie.
- Więc mówisz, stanowiska pozajmowane.
- Pozajmowane, aż nadto. Jakiś czas temu pojawiły się głosy, że niedługo zabraknie nam wolnych miejsc.
- Ach tak? A więc zaraz otworzymy listy stanowisk i sprawdzimy, co to za pomówienia i złe języki. - Z westchnieniem usiadłem przy schowku, wyciągając z niego plik dokumentów. Zacząłem wertować je w łapach, aż w końcu wyciągnąłem dwie, pokreślone kartki. - Raz, dwa - liczyłem. - Nie pozajmowane, no skąd. Wolnych jest jeszcze szesnaście! A to, że wszyscy pchają się do jaskini medycznej, czy ja coś na to poradzę? "Wszystkie stanowiska pozajmowane", do jasnej. Czy to nie znaczy, że przyrost naturalny podskoczył i powinniśmy cieszyć się jak głupi do sera?
- Aha... 
- Do pracy w szpitalu ustawiają się tłumy, więc ostatnio powołałem stanowisko ratownika. Czy ktoś się połaszczył? Nie, to do dziś to jedno, jedyne miejsce, które nadal czeka na kogokolwiek, kto byłby chętny. Znasz Nymerię? - zapytałem, po czym kontynuowałem, zanim zdążył odpowiedzieć - chciała zostać tropicielem. I jest tropicielem, chociaż jeszcze przed miesiącem takiego stanowiska w ogóle nie mieliśmy! Ale jeśli chcą więcej, proszę bardzo. Mamy akurat świetną okazję, żeby jeszcze poszerzyć wybór dróg życiowych. W końcu obywatel pracujący jest solą tej ziemi, czyż nie? Jeśli weszliśmy w tryb rzadszych, a większych polowań, następnym krokiem będzie założenie spichrza. I wprowadzimy posadę zarządcy, któremu powierzymy nad nim opiekę.
Energicznym ruchem chwyciłem jeden z kilku kawałków poczerniałych od ognia gałązek i zacząłem bazgrać nim po kartce, by już po chwili pojawił się na niej jeszcze jeden rząd liter.
- Dobrze, co dalej? - zapytałem, odrywając wzrok od kartki.
- Dziś rano, jak ustaliliśmy, trzyosobowe poselstwo z WWN wyruszyło do siedziby NIKL.
- Trzeba to będzie jakoś dobrze rozegrać.
- Co masz na myśli?
- Jabłonie nie powinny się dowiedzieć, że poselstwo zostało tam wysłane w sprawie pożaru.
- Wiele tu nie zdziałamy. Oficjalną wersją jest zagrożenie epidemiczne, ale wśród wszystkich tych urzędników pewnie szybko się rozniesie, po co naprawdę przyszli. A stamtąd rozpłynie się dalej, do podległych watah.
Westchnąłem ciężko, po czym odłożyłem na bok kartkę i polano, wstałem i przeciągnąłem się z przyjemnym uczuciem wypełniającej ciało i umysł, nowej siły, spływającej na nie ze wznoszącego się słońca.
- Ta... Wieści roznoszą się szybko i niestety działa to w obie strony. Dlatego nie można pozwolić im zepsuć tego, gdy już się dowiedzą. Ale wygląda na to, że na razie pozostaje tylko czekać. Jeszcze chwila, jeszcze moment i wszystkie te dziwne zbiegi okoliczności pójdą w niepamięć. - Przystanąłem w wyjściu i marzycielsko popatrzyłem na oblaną nim polankę, rozciągającą się przed moją jaskinią i okalający ją las. Słońce zdążyło zagościć już prawie ponad koronami drzew, ale jego odległy blask nadal zdawał się chłodny i różowawy. - Niech tylko NIKL o nich usłyszy.
- A na dziś jakie plany?
- Nauczymy mnie grać w szachy. Każdy prawdziwy przywódca powinien w nie grać.
- Agrest...
Odwróciłem pysk i wykrzywiłem się chytrze.
- Żartowałem, osiołku. Widziałeś kiedyś wilka grającego w szachy?
Ziewnąłem, w myślach planując zajęcia na kolejny, słoneczny dzień. Należało wybrać się do jaskini medycznej i osobiście dopilnować wprowadzenia w życie ostatnich rozporządzeń.


✁✁✁✁
- Hej, Adm...
- Czego chcesz?
- Mam propozycję.
- Od ciebie? Ciekawe, ale doświadczenie każe mi przypuszczać, że skończy się to jakąś katastrofą.
- Jak chcesz. Potrzebuję tylko twojego czasu, w zamian za worek żył i krwi, ciepłej, do jednego z twoich badań.
✁✁✁✁


< Eotharze? *Potyka się i zamiast odbić piłeczkę stuka się nią w czoło* >