Tajemnicze miejsce, prócz obfitości roślin wypełnione także kryształowym blaskiem swego rodzaju słońca, wzbudziło we mnie prawdziwy podziw. Nie odczuwałam czegoś takiego nazbyt często i nie mogłam sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek uczucie było aż tak silne. Dolna szczęka opadła mi nieznacznie na dół, głowa natomiast powędrowała do góry. Obracałam ją powoli na wszystkie strony, łapczywie zachwycając się wspaniałym widokiem. Czułam silną potrzebę pozostania w tym miejscu; myśl, że mogłabym opuścić je na zawsze, napawała mnie strachem i jakimś psychicznym rodzajem bólu. Zastanawiałam się, czy tak właśnie wygląda raj, jeśli jakiś rzeczywiście na nas czeka, i stwierdziłam, że nie miałabym nic przeciwko temu. Stety niestety, nadal pozostawałam żywa i od mistycznych uniesień oderwało mnie nagle burczenie w żołądku, spowodowane widokiem i zapachem młodej, praktycznie bezbronnej sarny. Szybka wymiana myśli z Kivuli i już byłyśmy gotowe do ataku. Zajęte sobą zwierzę nie zauważyło nas od czasu naszego przybycia, w dodatku kroczyło niezdarnie całkiem od nas blisko, cel był więc dziecinnie prosty. Wiedząc, że Kivuli rzadko wykazuje inicjatywę, postanowiłam sama załatwić sprawę, wyczarowując swego rodzaju korzeń, twardy i ostro zakończony, jednak niespecjalnie gruby. Wystrzelił z ziemi tuż pod brzuchem brązowej istoty i błyskawicznie przebił jej ciało na wylot. W jednym momencie zmienił barwę na czerwień, tworząc osobliwe dzieło sztuki, a młode tańczyło na nim chwilę, nim nieodwracalnie znieruchomiało. Wtedy odwołałam roślinę, zniknęła ona z powrotem w głębi ziemi, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu. Truchło tymczasem opadło sztywno na ziemię. Ruchem łapy zaprosiłam Kivuli do rozpoczęcia posiłku. Chyba była trochę zaskoczona szybkością polowania, nie mogłam być tego jednak pewna, bo wadera milczała często i bez względu na własne odczucia, a maska na pysku skrywała wszelkie, na co dzień i tak niezbyt mocno widoczne emocje. Czarna ruszyła jednak do ciała, ruchem łapy ściągnęła z siebie bandaże, po czym odgryzła kawałek z brzucha. Ja ruszyłam w kierunku szyi. Żułam spokojnie, nadal rozglądając się po zielonym miejscu i napawając się jego zapachami, lepiej wyczuwalnymi teraz, gdy już ściągnęłam maseczkę ochronną, nawet mimo faktu, że najmocniejsza była obecnie woń krwi. Skończyłyśmy, a ja spojrzałam krzywo na czerwone resztki. Jedzenia obecnie mi nie brakowało i nie czułam potrzeby wykrawania kawałków na później, a jednak stwierdziłam, że truchło ze sterczącymi kośćmi, mające wkrótce w dodatku zgnić, niedopuszczalnie zanieczyści to piękne miejsce, otworzyłam więc ziemię i pnącząmi ściągnęłam je kilka metrów pod powierzchnię, zamykając potem otwór. Wzdychając, ruszyłam pod jedno z karłowatych, aczkolwiek cudownie jasnozielonych drzewek. Usiadłam pod nim, wpatrując się w nieliczne, różowo-żółte ptaki krążące pod sufitem. Kivuli również przysiadła, pozostając jednak tam, gdzie stała i wlepiła we mnie spojrzenie, nie mówiąc ani słowa. Czując na sobie jej wzrok, wyjaśniłam:
- Podoba mi się to miejsce. Zostańmy tu chwilę.
Nim zdążyła odpowiedzieć, dodałam:
- Wiem, wiem, mamy zadanie. Wykonamy je trochę później.
Odchyliłam głowę do tyłu. Teraz kiedy smok był daleko, niezbyt się go bałam. Pozostawał gdzieś z tyłu głowy, nie burząc myśli skupiających się wokół zielonej polany.
< Kivuli? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz