- Znasz się na tym? - spytałam, patrząc z zainteresowaniem na krew rozmazaną po całych przednich łapach wadery, przypominających teraz przez to prawdziwe dzieło sztuki, kolorową mozaikę.
Odpowiedziało mi milczenie, podniosłam więc powoli wzrok i ujrzałam skonfundowanie na twarzy towarzyszki.
- Na leczeniu ran - wyjaśniłam.
Z mojego tonu powoli uciekała teraz nonszalancja, zastępowało ją natomiast skupienie i gotowość do działania. W końcu miałam okazję wykazać się w swojej własnej dziedzinie. Myśli skoczyły mi na sekundę w kierunku noża znajdującego się w torbie. Pomyślałam, że opatrywanie złamań, ran po wojnie czy ogólne przeprowadzanie operacji byłoby jednak ciekawsze.
- Nie - jej głos był bardzo cichy, pasujący do ogółu emocji widocznych na pysku.
- A jaki masz żywioł?
Słyszałam już bowiem o wilkach, które posiadały moc leczenia ran od tak, siłą woli. Naprawdę, niektórzy idą przez życie na skróty...
Ponownie nie dostałam odpowiedzi, a tym razem nawet mocno perswazyjne, wyczekujące spojrzenie rzucane czarnowłosej nie przyniosło żadnego efektu. Poddałam się więc słowami:
- Nieważne, nie chcesz, nie mów.
Wyjęłam z torby opatrunki, noszone zawsze przy boku jako rzeczy najpotrzebniejsze. Niestety, nie były to hurtowe ilości. W skupieniu analizowałam zwój bandaży i rany samicy, którą miałam się teraz zająć. Zastanawiałam się nad materiałem, którym już miała owinięte wszystkie cztery łapy.
- Czy to świeże rany? - wskazałam bandaże, które miała na sobie od rana.
Nim zdążyła odpowiedzieć, wtrąciłam:
- Zresztą nieważne, i tak muszę je zdjąć, żeby opatrzyć to, co nam się teraz stało. Chyba pozwolisz?
- Tak - odpowiedziała spokojnym tonem, wzmacniając wydźwięk słów skinieniem głowy.
Przysiadła, a ja wzięłam się do roboty.
- Chyba te białe kryształki, które zabrałam z jaskini, nie bardzo nam się jednak teraz przydadzą, co? - zażartowałam, przypomniawszy sobie o tym fakcie podczas wcześniejszego przeglądania ekwipunku.
- Ale w sumie to mamy szczęście, że akurat ten gaz zafundował nam tylko napad głupawki. Jakby tak nas przydusił, zemdlałybyśmy i nawet nie zorientowałybyśmy się, że umieramy - urwałam na chwilę, po czym dodałam - W ogóle jakaś dziwna ta jaskinia, różowe kamienie, gaz rozweselający... Takie rzeczy się tutaj dzieją, widzisz.
Kiedy miałam już swobodny dostęp do ran, postanowiłam przemyć je wodą. Nie chcąc marnować materiału na sączenie go i przemywanie skaleczeń, poprosiłam waderę, aby podeszła na sam brzeg strumienia, gdzie zaczęłam lać ciecz na łapy tradycyjnymi metodami. Po jakimś czasie, gdy byłam już zadowolona z efektu, wzięłam się do bandażowania. Obejrzałam wszystkie dostępne opatrunki. Oszczędnie pozbyłam się co brudniejszych i poszarpanych kawałków tego, co zdjęłam z łap Kivuli, tak, że ryzyko zakażenia od nich stało się minimalne, po czym uważnie obwiązałam nimi rany. Byłam zadowolona z efektu, odczuwałam nawet pewnego rodzaju dumę.
- Gotowe.
- Dziękuję - usłyszałam w odpowiedzi.
- W porządku, tylko...
Patrzyłam na dwa niewielkie kawałki bandaży, które jeszcze mi pozostały i na swoje, nie mniejsze niż u towarzyszki obrażenia, którymi musiałam się teraz zająć. Dostrzegając problem, wadera zaproponowała:
- Gdybyśmy spróbowały zawyć, może ktoś w okolicy odezwałby się i przyszedł nam pomóc...
Machnęłam na to łapą.
- Nie trzeba, raczej od tego nie umrę.
Przemyłam swoje rany, myśląc cały czas nad rozwiązaniem problemu. W końcu postanowiłam wyczarować rośliny, których liście i delikatne części łodygi mogły w jakiś sposób zastąpić prawdziwy opatrunek. Wspomogłam je tym, co jeszcze mi zostało i musiałam przyznać, że efekt był nie najgorszy.
- No, został nam jeszcze co prawda jeden korytarz do zwiedzenia, ale ja mam chyba dość przygód na dzisiaj. Wracajmy do domu. Odprowadzę cię pod twoje... drzewo - powiedziałam, podnosząc się z miejsca i rozprostowując kości.
< Kivuli? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz