Codzienne ćwiczenia weszły mi w krew. W moim umyśle zakodowało się coś w rodzaju przypominajki. Jeżeli czułam rano, że czegoś mi tu brakuje, wiedziałam, że chodzi o trening. Przyzwyczaiłam się do fizycznego wysiłku, co z jednej strony było pozytywnym sygnałem, z drugiej te praktyki nie były już tak skutecznym rozpraszaczem myśli. Przyjęłam sobie zasadę, że pogodą przejmuję się dopiero po zakończeniu gimnastyki.
Dziś po śniadaniu złożonym z kilku słabszych zajęcy ruszyłam na przełaj przez las w dość szybkim tempie, kierując się na północny zachód. Wyrastające przede mną w ułamku sekundy drzewa czy potężne, zwalone pnie na drodze nie były już mi straszne. Przeszkody pokonywałam nawet z pewną swobodą. Nie do końca zdawałam sobie sprawę, dokąd zmierzam, trasę wybrałam pod wpływem impulsu. Przypominałam sobie tylko, że z rozmów członków watahy wynikało, że gdzieś przede mną znajduje się wioska ludzi. W taki mróz takie delikatne stworzenia zostaną raczej w swoich ciepłych chałupach.
Po długiej wędrówce doszedł mnie odległy szum wody. Po pewnym czasie, podążając za nim, dotarłam do niewielkiego, zamarzniętego wodospadu, wyjątkowego ze względu na mnogość nagich krzaków róż wokół. Późną wiosną musi to wyglądać jeszcze bardziej widowiskowo. Rozsiadłam się na skale tuż nad kaskadą sopel i skierowałam całą swoją siłę na uruchomienie symbolu na prawej przedniej łapie. Raz czy dwa na lodzie pojawił się słaby, połowiczny zarys znaku, ale nic poza tym. Szczęśliwie do tej cichej oazy przybył jakiś zbłąkany wróbel. Utkwiłam w nim stalowe spojrzenie. Przez chwilę zdawał się opaść z sił, jednak prędko odleciał, ćwierkając radośnie. Westchnęłam krótko i zeskoczyłam na gładką taflę poniżej. Poćwiczyłam jeszcze trochę zwinność na okolicznych gęstwinach i zdecydowałam się na powrót podniebną drogą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz