Był chłodny, słoneczny poranek, około godziny szóstej.To był ten dzień, w którym razem z Andreiem mieliśmy wyjechać do Rosji. Oczywiście tylko na jakiś czas. Andrei uparł się by szczenięta urodziły się właśnie w jego rodzinnych stronach i oswoiły się z językiem rosyjskim.
Przygotowania szły dobrze.
Katia, z którą od pewnego czasu nawiązałam znajomość, odwiedziła mnie dzisiaj z racji tego że przecież nie będziemy się widzieć co najmniej miesiąc.
Andrei poszedł pożegnać się z Loovem, a ja segregowałam pozbierane zioła i mech przeznaczone do wzięcia ich w podróż.
- Wiesz... - Katia przyglądała mi się gdy upychałam zioła do małego woreczka ze skóry zajęczej - chyba nie powinnaś teraz wyjeżdżać. Nie wiadomo co spotka was w podróży. a jeśli ktoś was powystrzela? Jeśli ludzie urządzą sobie polowanie? Poza tym Andrei nie powinien ciągnąć cię w tym stanie za granicę.
- Ależ nic się nie stanie - machnęłam łapą - mamy całą podróż zaplanowaną. Otóż, pewien dziki koń zaoferował się podwieźć nasze bagaże do miejsca z którego zamierzamy zabrać się pociągiem aż za granicę. Gdy wysiądziemy z pociągu, pójdziemy piechotą kilkanaście kilometrów, oczywiście z jednodniową przerwą, aż dotrzemy do jednego z małych, przygranicznych miasteczek. Tam, bez problemu zostaniemy przewiezieni kolejnym pociągiem pod Moskwę. Andrei ma tam dwóch dobrych przyjaciół. Wszyscy troje są sąsiadami. Przynajmniej byli do dnia, w którym Andrei przeprowadził się na tereny WSC. Jednemu z tych przyjaciół Andrei powierzył wszystkie swoje rzeczy, na wypadek gdyby miał kiedyś wrócić.
- A jeśli ten "przyjaciel" gdzieś je pogubił, albo się wyprowadził?
- Nie ma takiej możliwości. Mój małżonek ufa temu "przyjacielowi".
Kilka godzin później, razem z Katią zabrałyśmy bagaże na łąkę, na którą chwilę później przybył koń. Andrei pojawił się następną chwilę później razem z Loovem. Przybył także Hiacynt (mój wujek). Andrei i ja pożegnaliśmy się z przyjaciółmi, i wyruszyliśmy w daleką drogę.
< Ciąg dalszy nastąpi... >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz