Kolejny dzień, zima nadeszła. Śnieg pokrył otaczający krajobraz swoim
białym puchem. Wraz z zmianą pory roku mój zapał pomału gasł, sens
gdzieś się się ulotnił. No cóż chłodna rzeczywistość zciągnęła mnie z
powrotem na ziemię. Życie jest nieprzewidywalne, często zadaje bolesne
ciosy których trudno się spodziewać.
Dlaczego tak twierdzę? Otóż dotarłem do mojego domu z dzieciństwa, miejsca w którym dorastałem. Tam niczego nie było. Nic. Szukałem czegokolwiek co mogłoby wskazywać na obecność jakiegoś wilka, jednak wilki już dawno opuściły to miejsce. Były tylko tropy saren, zapach wilków także się ulotnił. Miałem nadzieję, że właśnie tam odnajdę tego... czarnego wilka.
Ale cóż właśnie w tedy dotarło do mnie że go nie ma. Nie ma na tym świecie. Może jest gdzieś... po drugiej stronie, ale gdybym tam trafił to zapewne bym już nie wrócił do żywych. Ale jak to zrobić aby umrzeć i się z nim w ogóle spotkać? Bądźmy realistami, równie dobrze mógłbym zobaczyć leśne duszki. No to już wyjaśniłem skąd to moje sceptyczne podejście do sytuacji...
Wlokłem się bez celu przed siebie, bo po co wracać? Rzeka jak i miejsce w którym dorastałem były już za mną. Brnąłem przed siebie powłócząc łapami w śniegu. Pozwoliłem śniegowi opaść spokojnie ma mój grzbiet i łeb. Zimno... jak dobrze czuć na sobie dotyk żywiołu nad którym się panuje... jak ukojenie...
Wbiłem wzrok przed siebie, idąc zastanawiałem się, myślałem nad tym co pozostawiłem w watasze Srebrnego Chabra. Wiedziałem że jakbym zechciał wrócić to by mnie przyjęli z powrotem... a jakbym szedł tak dalej w poszukiwaniach w których nie widzi się już sensu ani to... to co mnie czeka? Los nędzarza, pustelnika, włóczęgi plączącego się tu i tam, podkradającego jedzenie krukom... los wilka który nie zazna już więcej spokoju, obłąkanego...
Zrozumiałem. Odchodząc od watahy podjąłem złą decyzje. Mogłem o tym czarnym basiorze zapomnieć, dać sobie spokój, dać za wygraną... Popełniłem kolejny błąd, błąd który trudno naprawić. Więc co teraz? Wracać? Czemu nie.
Momentalnie się zatrzymałem. Obejrzałem za siebie. Płatki śniegu już praktycznie zasypały moje ślady więc odwróciłem się i żwawym krokiem zacząłem zmierzać w stronę watahy Srebrnego Chabra... do domu.
Wiatr się zerwał, śnieg sypał coraz mocnej. Coraz trudniej szło mi się przez śnieg... biało... biało, łatwo zbłądzić. Chciałem się zatrzymać lecz zauważyłem przed oczami czerwoną smugę. Pociągnąłem nosem. To była krew, na pewno świeża i wilcza... Przyspieszyłem. Zamieć utrudniała mi poruszanie się, ale wiedziałem że ten wilk z taką raną nie mógł daleko odejść. W końcu zobaczyłem go przed sobą.
Ledwie trzymał się na łapach, krew spływała obficie z jego piersi, szyi, brzucha, po pysku i przednich łapach, konał...
Chciałem do niego podejść bliżej, ale świat przed moimi oczami zamigotał, postać umierającego wilka zawirowała mi przed oczami, nie wiem dlaczego, ale padłem na śnieg. Nie wiem czemu straciłem przytomność... przecież nic mi nie dolegało oprócz zmęczenia...
W ciemności... nic nie czułem... bólu, zmęczenia, zapachów, nie czułem choćby podmuchu wiatru na swojej sierści, ciepła swojego serca - ciepłego pośrodku duszy wilka lodu. Nie widziałem niczego prócz wszechogarniającej mnie ciemności... jakbym był niczym... częścią pustki, ciemności bez końca i początku. Jedyne czego byłem w pełni świadomy to uczucie, które piekło niczym rozpalony do białości metal. Poczucia że jestem jedynie zabawką porzuconą w kąt, zapomnianą czekającą w nadziei niczym głupiec - na wybawienie.
Nagle, po nieokreślonym czasie, który ciągnął się nieubłaganie, jakby każda sekunda walczyła o to aby istnieć jak najdłużej, poczułem chłodny zimowy wiatr... wyłoniłem się z ciemności, blask słońca mnie niemal oślepił, brałem hausty powietrza jakbym wynurzył się w ostatniej chwili z wody, padłem na śnieg, nie potrafiąc zapanować nad swoimi mięśniami...
Po długiej chwili, gdy opanowałem oddech i przywykłem do światła, podniosłem się i zauważyłem że znajduję się w jakimś miejscu otoczony kamiennymi ostańcami rozproszonymi w nierównych odstępach wokoło. Pokrywał je śnieg, stały dumnie, niewzruszone pogodą, największe osiągały nawet 2,5 metrów wysokości i około pół metra w szerokości. Ziemię pokrywała gruba warstwa śniegu. Krajobraz w oddali był zamglony, nie widać było nawet nieba, ale wszędzie gdzie sięgał mój wzrok stały ostańce. Szare i poważne pośród bieli śniegu.
Wtem dostrzegłem między kamieniami ruch, jakby czarną kitę. Zaciekawiło mnie to, pobiegłem w tamtym kierunku. Tam na śniegu dostrzegłem ślady. Serce zabiło mi mocniej.
- Zefirze, po co przybyłeś?
Usłyszałem za sobą ten lekko ochrypły, znajomy głos basiora. Odruchowo się odwróciłem, stał przede mną właśnie on, czarny wilk, o mądrych niebieskich oczach, jednak jego sierść już posiwiała. Tyle czasu minęło od naszego pierwszego spotkania...
Staliśmy w milczeniu obserwując siebie nawzajem. W końcu zebrałem w sobie siłę jaka mi pozostała i spytałem:
- Czy ja umarłem?
Tamten uśmiechnął się smutno i odrzekł.
- Tak, umarłeś. - był tak bardzo dziwnie przekonujący, jak tamtego dnia...
- A czy... mógłbym wrócić?
- Nie. - zagrzmiał stanowczo. - Przejdźmy się.
Ruszył naprzód, a ja z nim. Czekałem na jego dalsze słowa. Po chwili odezwał się.
- Szansę dostaje się tylko raz, ty ją zmarnowałeś Zefirze.
- Ale ja przeżyłbym tamtą wichurę.
- Może, może nie? Po za tym, szukałeś mnie.
- Skąd wiesz? Obserwowałeś mnie? - Spytałem zaskoczony i zarazem oburzony.
- Daj mi wszystko sobie wyjaśnić, nie przerywaj i nie zadawaj zbędnych pytań.
- Dobrze...
Zrobił tak jak powiedział. Mówił dużo, bardzo dużo, a ja sam wszystko dopiero zaczynam rozumieć.
- Zacznę od tego iż dałem ci szansę, abyś mógł rozwijać swój dar i wykorzystywał go do dobrych czynów, abyś pomagał, wyciągał innych z kłopotów, abyś mógł żyć długo w watasze do której dołączyłeś, abyś wiedział co to przyjaźń, co to oddanie, co to dobroć. Nie byłeś jedynym, któremu dałem podobną szansę. Ani pierwszy, ani ostatni, ale byłeś jedynym który nie zrozumiał tej lekcji od życia. Obserwowałem ciebie, nie tylko ciebie, wszystkich innych o podobnych darach. - tu dotknął czubkiem nosa jednego z pobliskich ostańców. Rozbłysnęło błękitne światło, na szarym kamieniu pojawił się obraz pewnej wadery, o fioletowym nosie i uszach. Był z nią skrzydlaty wilk, byli szczęśliwi. Obraz nagle znikł. - Widzisz. Ty też znalazłeś podobnych sobie, ale postanowiłeś mnie odszukać. Bezmózgie szczenie. - uśmiechnął się sarkastycznie i machną gonem. - Mówiłem ci abyś wracał?
- Nie... - odparłem niepewnie.
- To było pytanie retoryczne, nie mów nic. A więc... (…)
Wyjaśnił mi że chodziło po prostu o to abym był dobry... abym nie był... no taki jak bywałem, czyli nierozważny, często ”pakowałem się w kłopoty” no i wiadomo, zachowywałem się jak durny szczeniak... miał racje, nie przemyślałem swojego zachowania, nie postanowiłem się zmienić... wyjaśnił mi, że on zrozumiał w końcu iż nie odpuszczę do puki z nim nie porozmawiam. A aby z nim się spotkać, trzeba umrzeć. Tak więc oddał moje życie tamtemu konającemu wilkowi, a ja znalazłem się tu... na zawsze. Nie miałem mu tego za złe, sam obrałem tą drogę i nią kroczyłem do skutku, nie zawróciłem, jak to zapewne zrobiliby inni. Parłem przed siebie, mimo zwątpienia... mimo przeciwności losu. To była jedyna, ale jakże wartościowa rzecz, z której był ze mnie dumny.
Powiedział mi też coś bardzo mądrego... że życie jest jest jak książka, a my to pisarze. Na początku niedoświadczeni, często popełniamy błędy w pisowni, jak je dostrzeżemy, często je poprawiamy, ale te przekreślone litery, nie wyglądają już tak zgrabnie jakby wyglądały, gdybyśmy od razu napisali je poprawnie. Jednak z każdą napisaną stroną, rozwijamy się, niektórzy przestają popełniać błędy, a niektórzy uparcie będą popełniać te same. Pisarz, jak skończy pisać swoją książkę, czyta swoje dzieło, często znajduje błędy, których wcześniej nie dostrzegł, teraz rozumie na czym polegały, lecz nie da się ich już cofnąć...
Dlaczego tak twierdzę? Otóż dotarłem do mojego domu z dzieciństwa, miejsca w którym dorastałem. Tam niczego nie było. Nic. Szukałem czegokolwiek co mogłoby wskazywać na obecność jakiegoś wilka, jednak wilki już dawno opuściły to miejsce. Były tylko tropy saren, zapach wilków także się ulotnił. Miałem nadzieję, że właśnie tam odnajdę tego... czarnego wilka.
Ale cóż właśnie w tedy dotarło do mnie że go nie ma. Nie ma na tym świecie. Może jest gdzieś... po drugiej stronie, ale gdybym tam trafił to zapewne bym już nie wrócił do żywych. Ale jak to zrobić aby umrzeć i się z nim w ogóle spotkać? Bądźmy realistami, równie dobrze mógłbym zobaczyć leśne duszki. No to już wyjaśniłem skąd to moje sceptyczne podejście do sytuacji...
Wlokłem się bez celu przed siebie, bo po co wracać? Rzeka jak i miejsce w którym dorastałem były już za mną. Brnąłem przed siebie powłócząc łapami w śniegu. Pozwoliłem śniegowi opaść spokojnie ma mój grzbiet i łeb. Zimno... jak dobrze czuć na sobie dotyk żywiołu nad którym się panuje... jak ukojenie...
Wbiłem wzrok przed siebie, idąc zastanawiałem się, myślałem nad tym co pozostawiłem w watasze Srebrnego Chabra. Wiedziałem że jakbym zechciał wrócić to by mnie przyjęli z powrotem... a jakbym szedł tak dalej w poszukiwaniach w których nie widzi się już sensu ani to... to co mnie czeka? Los nędzarza, pustelnika, włóczęgi plączącego się tu i tam, podkradającego jedzenie krukom... los wilka który nie zazna już więcej spokoju, obłąkanego...
Zrozumiałem. Odchodząc od watahy podjąłem złą decyzje. Mogłem o tym czarnym basiorze zapomnieć, dać sobie spokój, dać za wygraną... Popełniłem kolejny błąd, błąd który trudno naprawić. Więc co teraz? Wracać? Czemu nie.
Momentalnie się zatrzymałem. Obejrzałem za siebie. Płatki śniegu już praktycznie zasypały moje ślady więc odwróciłem się i żwawym krokiem zacząłem zmierzać w stronę watahy Srebrnego Chabra... do domu.
Wiatr się zerwał, śnieg sypał coraz mocnej. Coraz trudniej szło mi się przez śnieg... biało... biało, łatwo zbłądzić. Chciałem się zatrzymać lecz zauważyłem przed oczami czerwoną smugę. Pociągnąłem nosem. To była krew, na pewno świeża i wilcza... Przyspieszyłem. Zamieć utrudniała mi poruszanie się, ale wiedziałem że ten wilk z taką raną nie mógł daleko odejść. W końcu zobaczyłem go przed sobą.
Ledwie trzymał się na łapach, krew spływała obficie z jego piersi, szyi, brzucha, po pysku i przednich łapach, konał...
Chciałem do niego podejść bliżej, ale świat przed moimi oczami zamigotał, postać umierającego wilka zawirowała mi przed oczami, nie wiem dlaczego, ale padłem na śnieg. Nie wiem czemu straciłem przytomność... przecież nic mi nie dolegało oprócz zmęczenia...
W ciemności... nic nie czułem... bólu, zmęczenia, zapachów, nie czułem choćby podmuchu wiatru na swojej sierści, ciepła swojego serca - ciepłego pośrodku duszy wilka lodu. Nie widziałem niczego prócz wszechogarniającej mnie ciemności... jakbym był niczym... częścią pustki, ciemności bez końca i początku. Jedyne czego byłem w pełni świadomy to uczucie, które piekło niczym rozpalony do białości metal. Poczucia że jestem jedynie zabawką porzuconą w kąt, zapomnianą czekającą w nadziei niczym głupiec - na wybawienie.
Nagle, po nieokreślonym czasie, który ciągnął się nieubłaganie, jakby każda sekunda walczyła o to aby istnieć jak najdłużej, poczułem chłodny zimowy wiatr... wyłoniłem się z ciemności, blask słońca mnie niemal oślepił, brałem hausty powietrza jakbym wynurzył się w ostatniej chwili z wody, padłem na śnieg, nie potrafiąc zapanować nad swoimi mięśniami...
Po długiej chwili, gdy opanowałem oddech i przywykłem do światła, podniosłem się i zauważyłem że znajduję się w jakimś miejscu otoczony kamiennymi ostańcami rozproszonymi w nierównych odstępach wokoło. Pokrywał je śnieg, stały dumnie, niewzruszone pogodą, największe osiągały nawet 2,5 metrów wysokości i około pół metra w szerokości. Ziemię pokrywała gruba warstwa śniegu. Krajobraz w oddali był zamglony, nie widać było nawet nieba, ale wszędzie gdzie sięgał mój wzrok stały ostańce. Szare i poważne pośród bieli śniegu.
Wtem dostrzegłem między kamieniami ruch, jakby czarną kitę. Zaciekawiło mnie to, pobiegłem w tamtym kierunku. Tam na śniegu dostrzegłem ślady. Serce zabiło mi mocniej.
- Zefirze, po co przybyłeś?
Usłyszałem za sobą ten lekko ochrypły, znajomy głos basiora. Odruchowo się odwróciłem, stał przede mną właśnie on, czarny wilk, o mądrych niebieskich oczach, jednak jego sierść już posiwiała. Tyle czasu minęło od naszego pierwszego spotkania...
Staliśmy w milczeniu obserwując siebie nawzajem. W końcu zebrałem w sobie siłę jaka mi pozostała i spytałem:
- Czy ja umarłem?
Tamten uśmiechnął się smutno i odrzekł.
- Tak, umarłeś. - był tak bardzo dziwnie przekonujący, jak tamtego dnia...
- A czy... mógłbym wrócić?
- Nie. - zagrzmiał stanowczo. - Przejdźmy się.
Ruszył naprzód, a ja z nim. Czekałem na jego dalsze słowa. Po chwili odezwał się.
- Szansę dostaje się tylko raz, ty ją zmarnowałeś Zefirze.
- Ale ja przeżyłbym tamtą wichurę.
- Może, może nie? Po za tym, szukałeś mnie.
- Skąd wiesz? Obserwowałeś mnie? - Spytałem zaskoczony i zarazem oburzony.
- Daj mi wszystko sobie wyjaśnić, nie przerywaj i nie zadawaj zbędnych pytań.
- Dobrze...
Zrobił tak jak powiedział. Mówił dużo, bardzo dużo, a ja sam wszystko dopiero zaczynam rozumieć.
- Zacznę od tego iż dałem ci szansę, abyś mógł rozwijać swój dar i wykorzystywał go do dobrych czynów, abyś pomagał, wyciągał innych z kłopotów, abyś mógł żyć długo w watasze do której dołączyłeś, abyś wiedział co to przyjaźń, co to oddanie, co to dobroć. Nie byłeś jedynym, któremu dałem podobną szansę. Ani pierwszy, ani ostatni, ale byłeś jedynym który nie zrozumiał tej lekcji od życia. Obserwowałem ciebie, nie tylko ciebie, wszystkich innych o podobnych darach. - tu dotknął czubkiem nosa jednego z pobliskich ostańców. Rozbłysnęło błękitne światło, na szarym kamieniu pojawił się obraz pewnej wadery, o fioletowym nosie i uszach. Był z nią skrzydlaty wilk, byli szczęśliwi. Obraz nagle znikł. - Widzisz. Ty też znalazłeś podobnych sobie, ale postanowiłeś mnie odszukać. Bezmózgie szczenie. - uśmiechnął się sarkastycznie i machną gonem. - Mówiłem ci abyś wracał?
- Nie... - odparłem niepewnie.
- To było pytanie retoryczne, nie mów nic. A więc... (…)
Wyjaśnił mi że chodziło po prostu o to abym był dobry... abym nie był... no taki jak bywałem, czyli nierozważny, często ”pakowałem się w kłopoty” no i wiadomo, zachowywałem się jak durny szczeniak... miał racje, nie przemyślałem swojego zachowania, nie postanowiłem się zmienić... wyjaśnił mi, że on zrozumiał w końcu iż nie odpuszczę do puki z nim nie porozmawiam. A aby z nim się spotkać, trzeba umrzeć. Tak więc oddał moje życie tamtemu konającemu wilkowi, a ja znalazłem się tu... na zawsze. Nie miałem mu tego za złe, sam obrałem tą drogę i nią kroczyłem do skutku, nie zawróciłem, jak to zapewne zrobiliby inni. Parłem przed siebie, mimo zwątpienia... mimo przeciwności losu. To była jedyna, ale jakże wartościowa rzecz, z której był ze mnie dumny.
Powiedział mi też coś bardzo mądrego... że życie jest jest jak książka, a my to pisarze. Na początku niedoświadczeni, często popełniamy błędy w pisowni, jak je dostrzeżemy, często je poprawiamy, ale te przekreślone litery, nie wyglądają już tak zgrabnie jakby wyglądały, gdybyśmy od razu napisali je poprawnie. Jednak z każdą napisaną stroną, rozwijamy się, niektórzy przestają popełniać błędy, a niektórzy uparcie będą popełniać te same. Pisarz, jak skończy pisać swoją książkę, czyta swoje dzieło, często znajduje błędy, których wcześniej nie dostrzegł, teraz rozumie na czym polegały, lecz nie da się ich już cofnąć...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz