Obchód terytoriów watahy zawsze stanowił jedną ze spokojniejszych części wykonywania codziennych obowiązków.
Wróć. Obchód nie był nawet obowiązkiem moim, a stróżów. Jakim byłbym jednak małżonkiem i ojcem, gdybym, sam mając niewiele obowiązków, pozwalał by Kara i Ciri, które wspólnie piastowały to właśnie stanowisko, narażały się na kontakt z elementem podejrzanym oraz ewentualne, tfu tfu na psa urok, bójki?
Nie, na to pozwolić nie mogłem. Szedłem więc także i dziś, mając nadzieję na spotkanie z tą wielką przygodą, jaką mogłaby być chwila ciszy w towarzystwie drzew i, przy dobrych wiatrach nikogo, nikogo więcej. Życie jednak szybko zweryfikowało moje plany i zamiast wyczekiwanego, spokojnego spaceru czekało mnie spotkanie z dwójką nieoczekiwanych znajomych-nieznajomych.
Oto Hyarin, nasz towarzysz kronikarz, leżał na ziemi poobijany w wyniku jakiegoś dziwnego upadku. A obok niego... Nie miałem pojęcia.
- Kogo my tu mamy? Musiałeś nieźle gruchnąć, przyjacielu - Uśmiechnąłem się lekko, gdy nasz kronikarz gramolił się z ziemi. Tymczasem z boku dobiegło mnie cienkie, rozsierdzone warczenie. Przeniosłem wzrok na prującą się dziewczynkę, z trudem powstrzymując śmiech. - No już, spokojnie. Jestem po waszej stronie.
Przysiadając na piętach, uniosłem obie przednie łapy. Choć malutka nie sprawiała wrażenia szczególnie przyjaźnie do mnie nastawionej, uznałem jej zachowanie za pod pewnym względem urocze.
- Zaprowadź ją do Pakiego i Yira. Ja postaram się jakoś wrócić do siebie. - Z ziemi uniósł się kolejne słowa. Nagle, wraz z nimi, cały mój entuzjazm uległ konwekcji.
"Dlaczego zawsze trafiam akurat na szczenięta?", pomyślałem, czując, że beztroski uśmiech błędnie na moim pysku.
- No dobrze - odparłem, nie dając sobie czasu na ukształtowanie w głowie innej decyzji. - Chodźmy, mała. Zaraz... - fuknąłem, zatrzymując się wpół kroku. - Do Pakiego i Yira? To ich... córka?
To prawda, słyszałem coś o kombinacjach naszych przyjaciół i sprowadzeniu na świat dziecka, które to podobno miały na celu. Dlaczego Paki i Yir wykorzystali akurat taki (to znaczy, właściwie, jaki? Nie byłem pewien) sposób powołania na świat potomka? Było to dla mnie zagadką.
- No dobrze, chodź - zwróciłem się do dziewczynki pogodnym głosem. - A, czekaj... Jak ty w ogóle masz na imię... dziewczynko?
- Mam bardzo długie imię, które ciężko mi jeszcze zapamiętać. Dlatego tatusiowe mówią na mnie po prostu Pinezka, bez...
- Pinezka? - Uśmiechnąłem się. - Ślicznie. Chodź, Pinezko, opowiesz mi w drodze.
Och, te słowa nie były rozsądne. O nie. Kruszynka, zachwycona, rozpoczęła nadawać nieprzerwaną audycję. Po kwadransie temperatura moich myśli podniosła się od niekontrolowanych zgrzytów wszystkich możliwych kółek zębatych, a zanim minęło pół godziny, moja głowa zaczęła pękać w szwach od nadmiaru bodźców.
- Tak, więc mówisz, że niczego nie powiedział... - Kładąc uszy po sobie, prawdopodobnie podświadomie łudziłem się, że uporczywy, cienki głosik zostanie stłumiony, albo, jeszcze lepiej, uciszony zupełnie.
- Nie, kompletnie niczego. Ale mój tatuś Yir...
- A powiedz mi - dosyć przyziemnie wszedłem jej w słowo - mówisz, tatuś Yir? Ale który twój tatuś jest, no, tak naprawdę twój?
- Yyy... Nie rozumiem.
Wykorzystałem chwilę ciszy, która zapadła po raz pierwszy na tym spacerze, by ułożyć myśli. Plan wydawał się doskonały. Mogę wykorzystać niezamykający się pyszczek tego szczenięcia, by dowiedzieć się czegoś więcej o tej niecodziennej sytuacji.
- Wiesz, Pinezko, każdy wilk ma mamę i tatę. Mamę. I tatę. Ty masz dwóch tatusiów.
- Tak! - Wyszczerzyła się w przeokropnie radosnym uśmiechu.
- Cudnie. A widzisz... - W zamyśleniu prawie pomyliłem nogi i potknąłem się na prostej drodze. Już po chwili jednak wyprostowałem się i spokojnym, pewnym, jak na śledczego przystało głosem, mówiłem dalej. - To znaczy, że ty też kiedyś musiałaś mieć mamusię. Każde dziecko musi mieć matkę.
- Nie wiem - pokiwała główką na boki. Zmarszczyłem brwi. Przez nasze słowa stopniowo przedzierał się odgłos stukania. Podniosłem wzrok. Zaczynało kropić.
- Daleko odleciałaś od domu. - W ostatnim odruchu, w którym mogłem jeszcze zdołać wyrwać się z wiru rozwiązywania problemów natury logicznej, postanowiłem zmienić temat. Popatrzyłem na drepczącą lecącą obok mnie, ufnie jak małe sarniątko, waderkę i wziąłem ją za łapkę. - Chodź. Poczekamy tu chwilę, żeby twoi tatusiowie nie pomyśleli, że jestem nieodpowiedzialny, wyciągając dziecko na deszcz. Został nam jeszcze kawałek drogi - powiedziałem i wskazałem jej miejsce pod rozłożystym dębem. Sam usiadłem obok i westchnąłem.
- Ale się rozpadało! - zauważyła bystro, wyciągając małe nóżki na powitanie deszczu. - A dlaczego deszcz pada z nieba?
- Bo... - zacząłem, lecz nagle umilkłem. Znów uśmiechnąłem się lekko, wzruszyłem ramionami i zapytałem - a skąd indziej miałby padać?
< Pinezko? Czas Ci zwojować świat, Malutka 😏 >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz