Mijały dni, każdy monotonnie podążający ku temu jednemu, w którym mieliśmy uzyskać tytuły wojskowe i dowiedzieć się, że naprawdę nadajemy się na kogoś więcej, niż zwykłych szeregowców. Przy czym dla mnie ta wiadomość będzie miała jeszcze większe znaczenie.
Tymczasem ciągnął się tydzień za tygodniem, podczas których czekałem na namacalne efekty szkolenia. Miałem nadzieję poprawić swoje wyniki w pływaniu, bieganiu i walce. Starałem się jak tylko mogłem, by chociaż skakać wyżej. Przez pierwszy miesiąc nie zauważyłem jednak dużej poprawy. Już sam ten fakt był dla mnie dostatecznie przykry, a uczucie rozgoryczenia pogłębiła chwila, w której porucznik oznajmił, że żaden z nas nie otrzyma świadectwa ukończenia szkolenia, jeśli nie poprawi swoich osiągnięć, ponieważ egzaminy końcowe będą dużo trudniejsze niż próby, które przechodziliśmy na początku.
Nadal mieszkaliśmy w lesie i spaliśmy pod gołym niebem, choć w nocy nieraz padał drobny deszcz, a ziemia coraz częściej zamarzała. Od rana do wieczora ćwiczyłem, często nie odpoczywając ani przez chwilę, a przed zapadnięciem nocy, kiedy mieliśmy chwilę wolnego czasu, nie chodziłem już na spacery, ani nie wdawałem się w wymuszone przez sytuację bójki. Od razu wracałem do naszego lokum i padałem na swoje miejsce, nieduży dołek wykopany w ziemi. Przez tę pogodę ostatnio zaczęła zbierać się w nim deszczówka, ale nie miałem nawet siły wykopać porządnego odpływu.
- Zimno wam? - mówił porucznik - jak już się przyzwyczaicie, to na taki deszczyk nawet nie zwrócicie uwagi. Zachorujecie? To was wyleczymy - te słowa musiały wystarczyć. Choć nie chciało mi się leżeć w deszczu przez całą noc, muszę przyznać, że odległa perspektywa niezwracania uwagi na niekorzystne warunki pogodowe była kusząca.
W międzyczasie zmieniły się trochę zasady naszego przebywania w siedzibie NIKL'u. Nie dostawaliśmy już jedzenia od mieszkańców. Wstawaliśmy wcześniej, żeby sami na nie zapolować, a nadwyżką podzielić się z tymi, którzy żywili nas wcześniej.
Podczas jednego z takich polowań poznałem waderę. Spodobałem się jej, a ona przyciągała mnie z niebywałą siłą. Miała niespotykany wdzięk i pomimo, że nie była typem klasycznej ślicznotki, coś w niej było na tyle piękne, by przyciągnąć mnie do siebie skuteczniej, niż dobrze znane, przebrzmiałe schematy urody. jej oczy były nie tylko rozumne, ale i pełne równowagi, której szukałem przez całe życie. Była przez to wszystko piękniejsza, niż Nibiela. Znajdowała się blisko mnie akurat w chwilach, w których potrzebowałem odpoczynku od obecnego życia.
I znów po całodziennych szkoleniach zamiast wracać do swojego dołka, wieczorami spacerowałem po lesie wraz z nią. Czasem byliśmy razem odkąd wróciłem z placu ćwiczebnego, aż do następnego poranka. Za dnia natomiast coraz częściej odrywałem wzrok od zajęć, by choć na chwilę z pośpiechem dosięgnąć nim granicy lasu, gdzie czasem napotykałem jej ciepłe spojrzenie. Tylko tam ją spotykałem, tylko wśród kołyszących się w ciszy gałęzi i pokrytych mchem pni. Jakby bała się wyjść poza tę cichą kryjówkę, do siedziby NIKL'u.
Nasza błogość nie trwała jednak długo. Pewnej nocy spotkaliśmy się ostatni raz. Powiedziała parę słów, powiedziałem i ja, jak co dzień. Potem usiedliśmy bliżej siebie, jak zazwyczaj i w milczeniu wsłuchiwaliśmy się w otaczający nas świat. Nie musieliśmy nawet ze sobą rozmawiać, by wyczytać ze swoich oczu więcej, niż mogłyby wyrazić jakiekolwiek utworzone już w jednym z języków słowa. Wydawało mi się, że nie minęło wiele czasu od chwili, kiedy wieczorem zobaczyłem ją wśród świerkowych, pachnących zdrowym oddechem lasu gałęzi. A oprzytomniałem dopiero nad ranem, gdy przez półotwarte powieki ujrzałem rozświetlone korony drzew. Nim zorientowałem się, że wstaje słońce, zastanawiałem się przez chwilę, cóż za ogień niesie swój blask tak daleko. Przypomniałem sobie uczucie bliskości ciepłej sierści wilczycy, dotykającej mojego nosa. Potem poczułem tylko chłód, obecny tu od dawna, wbrew moim przekłamanym doznaniom. Zniknęła.
Próbowałem szukać jej w lesie, chodziłem tam nadal, sam. W każdej wolnej chwili. Nie wiedziałem jednak skąd przychodziła i gdzie mieszkała, a obejście całej puszczy było niemożliwe. Nie zobaczyłem jej więcej, choć cały czas czekałem.
A czas płynął dalej. Powoli kończył się czas naszego pobytu w siedzibie NIKL'u. Ostatnia zbiórka na placu, powitana była żywszym biciem dziesięciu serc i nadzwyczajnym, wszechobecnym pobudzeniem wszystkich wilków, które miały tego dnia zakończyć to, co rozpoczęły przed niemalże trzema miesiącami.
Był tylko jeden sprawdzian umiejętności. Zero, albo jeden. Zero, albo jeden.
Mieliśmy walczyć z przeciwnikiem, którego wybierze los. I los postawił na mojej drodze Dusela, wilka, który najlepiej wypadł niemal we wszystkich próbach na początku naszej wojskowej drogi.
Każdy z nas, niezależnie od wyniku drugiego oceniany był za sprężystość ruchów, bystrość i taktykę. Dzięki temu nawet przegrany, jeśli zachował honor rozum, mógł otrzymać upragniony tytuł.
Nie liczyłem na zwycięstwo. Próbowałem jedynie przedłużać walkę i w sposób słuszny pokazać swoje umiejętności. Zwycięstwo nadeszło samo, nie zapomnieliśmy jednak podziękować sobie nawzajem za uczciwą walkę.
* * *
- Gratuluję, panie chorąży - szef rzeczywiście wyglądał, jakby chciał życzyć mi wszystkiego dobrego - cieszę się, że mam was już za sobą - dodał ciszej, zakładając mi na szyję znak W służbie NIKL'u, stanowiący niepodważalny dowód mojej wartości jako żołnierza.
Uśmiechnąłem się, kiwnąwszy tylko głową na znak szacunku, po czym zasalutowałem najenergiczniej, jak potrafiłem. Teraz wracam do domu. Nic innego nie wydawało się już ważne.
- Kuraha - dostrzegłem mojego przyjaciela wśród innych wilków stojących na placu po zakończonych egzaminach. W jego oczach widziałem spokój i zadowolenie, a na piersi połyskujący znak na niebieskiej wstążce z zielonym paskiem na środku - zdaliśmy to!
- Wracamy do domu - uśmiechnął się, kiedy tylko mnie zobaczył, zdając się być myślami już gdzie indziej.
- Wracamy - przytaknąłem, czując, jak przez moje ciało przechodzi przyjemny dreszcz. Tego dnia moje życie okazało się nagle tak przyjemne...
Droga powrotna upływała szybko. Jeden raz obejrzałem się jeszcze za siebie, wzrokiem szukając tej wilczycy, której widmo zawładnęło częścią mojej duszy. Ta część zostanie tutaj. Miałem nawet wrażenie, że niebawem przyciągnie tu całą resztę.
Nie rozmawialiśmy ze sobą zbyt wiele, w dzień szliśmy cały czas przed siebie, a w nocy odpoczywaliśmy. Pożywiliśmy się jednym tylko zającem, którego udało nam się w pośpiechu upolować. Każdy z nas miał już przed oczyma wizję spotkania z bliskimi i powrót do swojej rzeczywistości, zmienionej teraz przez naszą nieobecność i dosyć wyraziste osiągnięcie. Nasz powrót nie był jednak dokładnie taki, jakiego oczekiwałem. Każda chwila szczęścia musi być zakończona co najmniej uczuciem pustki. Taka kolej rzeczy, prawdziwa jak to, że czasem jesteśmy narażeni nie tylko na brak radości, ale i na smutek. Niekiedy zwyczajny, ludzki, a innym razem ogromny żal, którego moc graniczy z bólem. Trzeba być na to zawsze przygotowanym. Być może właśnie dlatego każda chwila szczęścia jest tak bezcenna.
Gdy wróciłem do domu, matka umierała. Pozostawiła mnie jedynie z refleksją na temat upodobań w pewnym napoju, które towarzyszyły mi i reszcie Ligi Beżowej Ziemi, po czym odeszła na zawsze, pozostawiając mnie z goryczą i melancholijnym zastanowieniem. Niedługo po niej, upojony wspomnieniami i uśpiony żalem ojciec usnął snem wiecznym. W tym miejscu napisała się inna niż moja historia. Taka, jaka układa się niekiedy ze splątanej sieci żyć. Opowieść otaczających mnie znajomych twarzy i dusz, na którą nie zwykłem wcześniej zwracać uwagę, a które przedstawiały coś równie ważnego. Historia zapewne piękna, dzika i emocjonalna. Odkąd pamiętam, nie miałem czasu nawet, by myśleć o rodzicach. Myślałem, że nie mam czasu, choć nigdy zupełnie szczerze nie sprawdziłem zasadności tej myśli. Gdy dotarły do mnie smutne przemyślenia towarzyszące chyba wielu z tych, którzy stracili kogoś bliskiego, uświadomiłem sobie także, że dotychczas byłem zbyt samolubny. Już zbyt późno, by odwrócić czas, ale nadal wystarczająco wcześnie, aby zmienić nieco scenariusz, jaki nadal miał pisać mój los bogatszy o tę wiedzę.
Pierwszym, co planowałem zrobić po powrocie z wielkiego świata i co rzeczywiście zrobiłem, gdy tylko moje rozsypane myśli połączyły się znów w całość, było odwiedzenie jaskini alf WSC. Zebranie się na odwagę zajęło mi jednak dłużej, niż myślałem. Wróciłem do domu późną jesienią, a tamtego dnia, gdy obudziłem się i spojrzałem w niebo, dostrzegłem pierwsze płatki śniegu płynące z nieba jak okruchy popiołu z ogniska. Bardzo chciałem poprosić Oleandra o przychylność staraniu o powrót na dawne stanowisko. Nie chciałem być nikim więcej, niż szeregowcem. Byłem pewny, że na to nie zasługuję i dojrzałem do tego, by usłyszeć mówiący do mnie po cichu głos powołania, proszący mnie o służbę ojczyźnie swoim życiem i krwią, a nie zarządzaniem podobnymi sobie.
W jaskini Oleandra nie zastałem nikogo, postanowiłem więc zostać tam w nadziei, że gospodarz niebawem pojawi się tam i zechce mnie wysłuchać. Nie czekałem długo, niebawem usłyszałem kroki na zewnątrz.
- Zawilec - dosłyszałem w ciemności niespokojny głos alfy - to ty?
- Nie ten, którego oczekujesz, ale jego i twój przyjaciel - odpowiedziałem z cichym westchnieniem, nie wiedząc, czy powinienem w tamtej chwili używać swojego imienia, ostatnio tak źle widzianego na terenach WSC.
- Kim jesteś? Wiedziałem, że znam skądś ten głos - teraz jego słowa zrobiły się nieco bardziej ufne. Długo tego głosu nie słyszał, lecz czy już zapomniał o jego właścicielu? Przez krótką chwilę siedziałem jeszcze, zbierając siły na opowiedzenie tego, z czym przybywam. W końcu wstałem gwałtownie, próbując dodać sobie tym pewności i zacząłem, nie zauważywszy, że basior odsunął się szybko i napiął mięśnie:
- Zanim mnie stąd wyrzucisz, wysłuchaj. Przychodzę, aby... - promienie słońca dochodzące do jaskini oświetliły mnie wystarczająco dobrze, żeby można było dostrzec zarysy pyska i jasne oczy.
- Jasny szlag, Wrotycz! - wilk przerwał moje słowa i odskoczył jak oparzony, po czym zamachnął się łapą tuż przed moim pyskiem - jak śmiesz się tu pojawiać - stojąc niecałe dwa metry ode mnie, odsłonił kły - nie zbliżaj się, niegodziwcze! Zabiłeś przywódcę Ligi Beżowych Ziem, teraz chcesz zabić alfę tej watahy! - ryknął, skacząc ku mnie, zapewne nie wytrzymawszy obciążenia, jakie przyniosła mu narastająca z każdą chwilą niepewność. Teraz dopiero, zupełnie wyraźnie, dotarło do mnie: on się mnie boi.
Czy miałem jednak inny wybór, niż się bronić? Nie miałem, przynajmniej tak mi się wydaje, gdy patrzę na całą tą sytuację z perspektywy czasu.
Z tego co wiem, Oleander nigdy nie radził sobie zbyt dobrze w walkach wręcz. Ja natomiast przyzwyczajony byłem do silnych, wytrwałych przeciwników. Starałem się jak mogłem, by nie dać zaślepić się nerwom i jak najszybciej odsunąć się od wilka, zakończyć starcie. Ale było już za późno. Nie potrafiłem.
Tamtego dnia w moim umyśle po raz pierwszy pojawiło się coś więcej, niż to, co towarzyszyło mi wcześniej podczas walk. Dostrzegłem to, gdy basior zaczął słabnąć, a ja nie byłem już w stanie powstrzymać obłąkańczego popędu krwi. Chociaż zyskałem okazję, by puścić go i cofnąć na bezpieczną odległość, a chciałem z całego serca, nie mogłem. Zamiast odsunąć się, szarpnąłem jeszcze raz. Przewrócił się, wydając z siebie przeciągły jęk. Coś kazało mi pastwić się nad nim do czasu, gdy opór ze strony mięśni przeciwnika zniknie zupełnie. Jakbym chciał go zabić.
Ale alfa był odważny. Odważniejszy, niż zawsze myślałem. Jeśli będzie do tego zmuszony, będzie walczył do śmierci. Lub...
Nie mogąc się wycofać, a równocześnie czując coraz wyraźniej, że jeśli nie przerwę pojedynku za kilka chwil może stać się coś strasznego, w ułamku sekundy postanowiłem odepchnąć go jak najdalej od siebie. Naprężyłem mięśnie zapierając się tylnymi łapami o kamienie. Potem pociągnąłem z całej siły, niemal przerzucając nad sobą białego wilka, przypadkiem wyrywając mu kawałek skóry wraz z śnieżnobiałą sierścią.
Nie zdołał się zatrzymać, spadł z niewysokiego, lecz stromego wzniesienia, w którym umiejscowiona była jego grota. W jednej chwili znalazłem się przy nim i niemal rzuciłem się na kolana, gorączkowo wciskając łapy w jego coraz słabiej krwawiące rany. Coś pękło pod wpływem naporu moich pazurów. To chyba była tętnica. Drgnąłem, czując dreszcze przepływające wewnątrz mojej czaszki i nagły przypływ bezwładu i dziwnego obrzydzenia, który ogarnął moje ciało.
- Nie żyje.
Podniosłem wzrok. Nade mną stał Mundus. Błyskawicznie odsunąłem się od ciała.
- Nie brudź sobie łap. I tak jesteś cały we krwi.
Wolno przeniosłem wzrok z ofiary na siebie, jakby nie do końca zdając sobie sprawę, co się stało. Miałem rew na pysku, na łapach i na szyi.
- To był wypadek. Broniłeś się.
Usiadłem na ziemi, na chwilę zamykając oczy i próbując się uspokoić.
- Znowu to zrobiłeś - głos przyjaciela był jakby nieswój, pełen odrętwiałego zobojętnienia.
- Przyszedłem tylko z nim porozmawiać - szepnąłem - po przebyciu szkoleń w Najwyższej Izbie Kontroli Leśnej miałem możliwość powrotu na stare stanowisko - opuściłem głowę, zastanawiając się, czy warto w ogóle wypowiadać te słowa - teraz nie mam. Znowu to zrobiłem...
- Chciałbym to dla ciebie zrobić - popatrzył na mnie swoimi smutnymi oczyma i położył mi skrzydło na łopatce - ale jesteś odpowiedzialny za śmierć samca alfa Watahy Srebrnego Chabra.
- To był... wypadek... - wymamrotałem sam do siebie, a następnie odwróciłem się, ze łzami w oczach patrząc na leżącego obok nas martwego Oleandra - broniłem się...
- Nikt ci nie uwierzy - Mundus wolno pokręcił głową.
- Wiem - odrzekłem - nikt mi nie uwierzy... - powtórzyłem, czując się trochę jak we śnie.
- Ukryjesz ciało - ptak spojrzał na białe futro pokryte krwią z jakimś niemożliwym do określenia uczuciem - i tak już nic nie zwróci mu życia.
Zabraliśmy zwłoki Oleandra tam, gdzie trzy miesiące wcześniej pochowaliśmy Erbenika.
- Już drugi - powiedział Mundus - ile ich jeszcze będzie, Wrotycz? Nawet jeśli nikt nie dowie się o śmierci Oleandra, to będzie się za tobą wlec jak klątwa.
- Nie wiem - zakryłem oczy łapą. Nie mogłem i nie chciałem powiedzieć niczego więcej. Jedno listopadowe popołudnie zmieniło tak wiele.
Stanowisko alfy w Watasze Srebrnego Chabra objął po swoim ojcu Zawilec. Minęło bowiem kilkanaście dni od popełnienia zbrodni, a jedynym śladem, jaki został odnaleziony była krew pod jaskinią Oleandra, przedstawiająca niejasne dla większości członków WSC wyobrażenie walki lub zabójstwa.
Biedny, nieświadomy niczego wilk niedługo po swoim awansie zaprosił mnie do swojej jaskini, tej samej, w której zginął jego ojciec. Był zgnębiony tak samo jak ja i wyglądał równie żałośnie, choć powód tego był zgoła inny. Lubiłem go za jego wrażliwość, a teraz patrzenie na cierpienie, za które byłem odpowiedzialny sprawiało mi jeszcze większy ból.
Miał nadzieję, że, jak mówił, kiedy spotka mnie i porozmawiamy, jak za dawnych lat, poczuje się lepiej. Najwyraźniej jednak jego przygnębienie było zbyt duże. Kiedy chciałem już odejść, zatrzymał mnie jeszcze na chwilę i powiedział, że zawsze byłem i pozostanę jego przyjacielem. Że wie o szkoleniach, które przeszedłem i z przyjemnością przywróci mnie na stanowisko szeregowca, a nawet....
Odparłem, że chcę pozostać szeregowcem. To wystarczy. Choć kiedykolwiek wcześniej cieszyłbym się z odzyskania stanowiska i prawa do życia jak inne wilki, w tamtej chwili czułem się jeszcze gorzej niż wcześniej. Nagle wszystko oto, na co ciężko pracowałem przez ostatnie miesiące zupełnie straciło dla mnie znaczenie.
Przede mną było natomiast podjęcie jeszcze jednej decyzji. Mój ojciec umarł, a więc to ja byłem teraz jedynym wilkiem, który mógłby zostać przyszłym samcem alfa Watahy Wielkich Nadziei, której pełnoprawnym członkiem znów się stałem. Tak jakby nigdy nic się nie wydarzyło. Sam już nie wiedziałem, co działo się teraz wokół mnie. Zwycięstwo czy katastrofa, spokój czy przejmująca groza. Dni zaczęły mylić mi się z godzinami, przyjaciele z ledwie znanymi wilkami, nieszczęście z przyjemnością, a ziemia z piekłem.
C. D. N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz