Odeszła. Cicho, jak więdnący kwiat. Zawsze była cicha. Nie robiła wokół siebie dużo hałasu, jak wiele z wader, które spotykałem zwłaszcza w ostatnich latach życia. To po nich widać było najlepiej, że świat zmieniał się. Ona cały czas trwała, dostojnie ale nie wpadając w złudzenia nadprzeciętności. Po śmierci Astelle wszystkie moje marzenia pogrążyły się w otchłani, tak jakby nigdy nie zaistniały. Minął pierwszy dzień, minął drugi, a ja stopniowo zacząłem pogrążać się coraz głębiej wśród krętych ścieżek i skrytych dróg swego umysłu, a także, w czym upewniałem się każdego dnia, swojego własnego szaleństwa.
Z początku myślałem jedynie o ukochanej, naszym dawnym życiu, tym, w którym udało nam się odnaleźć ledwie dwa lata spokoju. Lecz mijały kolejne dni, a w końcu tygodnie, podczas których nie udało mi się podnieść ani o milimetr. Wreszcie zrezygnowałem zupełnie, pozwalając prowadzić się rozpaczy i nie myśląc nawet o tym, że nie przybliży mnie to nawet o krok do przeszłości, która nieuchronnie będzie oddalać się z każdą następną minutą, a na pewno nie wróci jedynej, zmarłej małżonki. To jednak nie miało w tamtej chwili najmniejszego znaczenia.
W pewnym momencie zacząłem zastanawiać nad zasadnością bólu, który przeszywał moje wnętrzności i próbował zasztyletować duszę. Przez tydzień ponad nie podniosłem się z posłania, nie wyszedłem z jaskini, nie piłem, nie spałem. Zaczęła pożerać mnie moja własna tęsknota. Wreszcie, pewnego popołudnia, kiedy leżałam kolejny dzień bez życia, zerwał mnie z letargu kłujący ból w boku. W pierwszym odruchu zgiąłem się w pół i zerwałem ze swego miejsca, wydając z siebie cichy skowyt. Przez chwilę dochodząc do siebie, leżałem, opierając się o ścianę i słuchając swojego oddechu.
Wśród rytmicznych, szybkich ruchów klatki piersiowej dosłyszałem ciche kroki. Nastawiłem uszu. Spokojne stukanie pazurów o skaliste podłoże naszej jaskini.
- Kto tam? - próbowałem krzyknąć, lecz ku mojemu przerażeniu ledwie byłem w stanie wymówić te słowa, trochę chrypliwym głosem.
- Jaskierku - to głos mojego przyjaciela. W jednej chwili przypomniał mi wszystko, co razem przeżyliśmy. Mimo iż niektórych rzeczy wolałbym nie pamiętać, dziś widziałem tylko ciepłe spojrzenie Mudurka, przyjaciela i brata. Mundurka, towarzysza i wychowawcy. Usiadł obok mnie.
- Co tutaj robisz? - zapytałem - nie jesteś... gdzieś tam, gdzie zawsze? Z Wrotyczem i jego ligą?
Ptak był bardzo spokojny, choć myślę, że mógł coś przeczuwać. Może właśnie dlatego zjawił się tego dnia, o tej porze, może to jego bezbłędna intuicja podpowiedziała mu, by dodać mi sił właśnie w tym momencie.
- Zjadłeś zająca, którego upolował wczoraj dla ciebie Wrotycz? - odpowiedział pytaniem.
- Nie - odwróciłem wzrok - nie mogę.
- Nie pijesz - szepnął, ale po chwili uśmiechnął się słabo. Westchnąłem, przenosząc na niego smętne spojrzenie. Nie namawiał mnie do niczego, za to byłem mu wdzięczny. Czułem, że mój czas płynie coraz szybciej, i on to czuł. Spełniłem swoją rolę. Moje dzieci żyją swoim życiem, a wataha, o której dobro zawsze byłem w stanie walczyć, rozwija się i cały czas jest tą samą ziemią ogarniętą pokojem i sennymi marzeniami, którą kochałem.
- Boli mnie... całe wnętrze - jęknąłem bezsilnie - wszystkie narządy.
Kiwnął głową.
- Śpij spokojnie - powiedział jeszcze tylko, wśród ciszy kończącego się dnia. Nadchodziła szara godzina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz