Oto wyniki tegomiesięcznych ankiet:
Mundus, 6 głosów (Najbardziej wilczy wilk)
Mundus, 5 głosów (Najmniej mundurkowa postać)
Agrest, 5 głosów (Najbogatsza postać)
Blue Dream, 4 głosy (Ile nóg ma biedronka)
Wasz samiec alfa,
Agrest
Talaza Talaza Talaza
Powtarzałam te słowa raz za razem.
Talaza
Nawet gdy odbiegałam myślami do przyziemnych spraw, musiałam po chwili wrócić. Żeby ją uczcić, żeby ją wspomnieć, żeby o niej pamiętać. To słowo było tak ważne. Imię mojej przyjaciółki, której dałam tak mało czasu. Swoją drogą, nigdy chyba nie byłoby dość czasu. Powtarzałam teraz to imię, jakby chroniąc ją od krzywdy. Mimo że jej nic już nie grozi. To zwyczajnie smutne. Nic nie mogłam już zrobić, poza powtarzaniem tego słowa. Wciąż towarzyszyło mi irracjonalne poczucie, że muszę je mówić, bym nie zapomniała. Muszę je powtarzać.
Ruszyłam z jaskini na poranny trening. Żyłam dość normalnie, biegałam, ćwiczyłam, jadłam i spałam. Martwiłam się tylko o Szkło. Minie trochę, czasu zanim dojdzie do siebie. Ja mogłam teraz tylko powtarzać jej imię. Potem jedynie zajmować się szczeniakami.
Postanowiłam się zmęczyć, by dać upust energii. Psychika niesamowicie współgrała z moim ciałem. Umysł mógł oddać jej cześć na spokojnie, a ciało robiło swoje. Pobiegłam na polanę i chwyciłam za powaloną kłodę, a następnie przewracałam ją z jednego końca na drugą. Rozgrzałam się na tyle, że mogłam porządnie wykorzystać siłę mięśni. Wysiłek przyniósł wiele spokoju dla niespokojnego ciała.
W życiu nie biegłam tak szybko. Nogi tak odbijały się od ziemi tak prędko, że właściwie się nad nią unosiły. Ten paniczny głos krzyczał tylko w głowie jedno słowo: uciekaj. Jedno słowo, którego moc nie pozwoliła mi przestać. Słowo podsycane ogarniającą mnie paniką. Nie zważało na to, gdzie dobiegnę. Miałam biec.
Gdy przede mną pojawiło się szerokie pasmo skał, mięśnie zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Zmęczenie docierające do mnie o wiele za późno było jak ciemna mgła pochłaniająca mój umysł. Wysysała ostatnie resztki sił. Pół przytomna zatrzymałam się w ciasnej jaskini. Gdy ciemność zalała mnie całkiem, zastanawiałam się tylko, czy wciąż jestem przy zmysłach.
Co się stało?
- - -
Gwałtowny piorun obudził mnie z niespokojnego snu. Poza jaskinią deszcz lał się, jakby chmura miała zamiar wypluć całe morze. Jeszcze chwilę przyćmiona, przypomniałam sobie wydarzenie na plaży. Stres poćwiartował moje wspomnienia na nierówne kawałki, z których teraz składałam bolesną całość. Najpierw rozbrajanie min, potem helikopter, sieć i ostry krzyk Kary, gdy odepchnęła mnie z zasięgu rażenia prądu. Im więcej szczegółów widziałam, tym bardziej odpływałam na granicę szaleństwa. Cały świat oddalał się ode mnie, woda lejąca się w grotę nie robiła na mnie wrażenia, powiedzenie, czego dotykają moje łapy, wydawało się wręcz abstrakcyjne. Mój dotyk, słuch, węch wyłączały się jedno po drugim. Ale było w tym wszystkim jednak coś, co mnie trzymało. Może jednak nie jestem, tym całkowicie psychicznie słabym ogniwem w tej rodzinie, którą stworzyłam razem z przyjaciółmi. Gniew. Heroizm Kary był zwyczajnie głupi. Iskra raziła mnie za każdym razem, gdy przypominałam sobie lecący, rudy ogon w momencie opadania sieci. Może to jednak nie ja mam nierówno pod sufitem, skoro w tym momencie od watahy zostały odłączone jedyne dwa wilki, które mają jakiekolwiek pojęcie o ludziach z wyspy. Dwie siły: gniew i rozpacz walczyły we mnie o dominację. Wśród grzmotu błyskawicy, walącej gdzieś niedaleko, wyodrębniła się jedna krystaliczna, choć nie do końca ładna, myśl. Daj upust złości. Przełamałam otępienie wiązanką przekleństw.
Towarzysze, to naprawdę zadziałało. Wstałam na równe łapy i ruszyłam do jaskini alfy. Tym razem świadomie ignorując, uderzające we mnie krople ulewy.
- - -
Wszyscy wojskowi byli na miejscu i omawiali na mapie taktykę. Zobaczywszy mnie, stojącą w wejściu, przemoczoną, podczas szalejącej burzy na zewnątrz, zaczęli zadawać pytania. Z nieskrywaną niecierpliwością opowiedziałam im wszystko, po czym zażądałam natychmiastowej próby odbicia przyjaciół.
- Nie wiemy nawet, gdzie są – rzekł smutno Szkło. Wszyscy zebrani patrzyli w podłogę bezradni lub obojętni. Nie było burzy mózgów. Nikt nie próbował niczego zaproponować. Tak, jakby rodzeństwo z wyspy nie było nam potrzebne. Płowego basiora mogłabym jeszcze usprawiedliwić, ale reszta? Gniew gotował się we mnie jak sarnina w przyprawach. Noż do cholery!
- I nic nie zamierzacie z tym zrobić?! - wypaliłam. Ktoś próbował mnie uspokoić, ale ja kontynuowałam. - przecież oni są naszą jedyną nadzieją! Tylko oni mają tyle wiedzy o łysych!
Splunęłam na ziemię, by podkreślić wstręt do dwunożnych istot.
- Zamierzacie, teraz tu siedzieć i czekać na kolejne porwania? Pułapki? Miny?
- Co twoim zdaniem powinniśmy zrobić? - odezwał się jeden wojskowy tonem, który wyraźnie sugerował, że moje gadanie tylko go irytuje. I dobrze – pomyślałam – z pewnością lepsze to niż obojętność.
Myśli leciały mi przez głowę z prędkością światła. Zwróciłam się do Szkła.
- Masz te czipy, co im ostatnio wycięliście?
- - -
Kilka dni później stałam wśród drzew graniczących z plażą. Ramię w ramię był ze mną Szkło z niepewnym spojrzeniem.
- Na pewno chcesz to zrobić? - kiwnęłam głową. Nie zakłócałam ciszy, która między nami zapadła. Wolałam słuchać delikatnych uderzeń fal o brzeg. Doskonale wiedziałam, jakie słowa mogłyby tu paść, a nie chciałam się bardziej zniechęcać. Pod skórą miałam wszczepiony czip, który przeprogramowany, umożliwi śledzenie mnie przez WSC. W ten sposób znajdziemy bazę ludzi i najprawdopodobniej Magnusa i Karę. Modliłam się w duchu, żeby jeszcze żyli.
Jeśli laboratorium jest niedostępne dla wilków z watahy, przepadłam, jeśli jest – przeżyję i w trójkę wrócimy do domu. Chyba jeszcze nie do mnie nie dotarło, co zamierzałam zrobić, bo nie czułam strachu. Wpatrywałam się w horyzont, uspokajając swój umysł. Pożegnałam się ze Szkłem, prosząc go, by uważał i w akompaniamencie krzyczących mew wyszłam na plażę i przystąpiłam do rozbrajania kolejnych min. Nie miałam pojęcia, czy morskie ptactwo śpiewa na mój triumf, czy pogrzeb. Atmosfera dookoła mnie była nieznośnie spokojna. Cała przyroda żyła własnym trybem, całkowicie nie zważając na to, co działo się na jej oczach. To mógłby być dobry dzień na spacer. Albo na trening. Albo na zwykłe gotowanie na wolnym ogniu i przyprawianie najróżniejszych potraw. Odłączałam kabelki jeden za drugim, zauważając, że idzie mi dużo sprawniej niż dotychczas. W godzinę zneutralizowałam więcej bomb niż ostatnio ja i Magnus na pierwszej misji łącznie. Zajęcie pochłonęło mnie na tyle, że zbyt późno zorientowałam się, że nadlatuje helikopter w swoim rutynowym zwiadzie. Tym razem nie był to problem. Uciekałam wiedziona swoim naturalnym instynktem, wiedząc, że i tak spadnie na mnie sieć. Gdy usłyszałam głośne kliknięcie przy maszynie, wiedziałam, że to już. Spięłam mięśnie, oczekując porażenia prądem.
- Liczę na ciebie, Szkło.
- - -
Rażące światło wdzierało się przez powieki, nie pozwalając na dłuższy sen. Wokół mnie białe, idealnie gładkie ściany, odbijały światło tak, że nie dało się patrzeć w ich stronę. Leżałam na podłodze, przykuta łańcuchem do ciężkiej, metalowej płyty pod nogami. Przy ścianie znajdowały się stoły z narzędziami chirurgicznymi i szklanymi probówkami. Rozglądając się, miałam już pewność, że sama stąd nie ucieknę. Trafiłam do jasnej celi, a po jej wyposażeniu wnioskuję, że nie będę tu tylko więźniem. Ruszyłam się, by sprawdzić jaki zasięg umożliwia mi łańcuch. Mogłam swobodnie chodzić w kole o promieniu trzech metrów i nie miałam problemów, żeby dosięgnąć nosem do każdej części swojego ciała. Choć nic nie słyszałam, byłam przekonana, że wszędzie są kamery i ktoś śledzi każdy mój krok. Gdy namierzyłam jedną soczewkę, płytka obok mnie odsunęła się, a na ruchomej podstawce pojawiło się jedzenie i woda. Zjadłam powoli, niepewna, co dokładnie mi podali. Nie zamierzałam jednak bojkotować obiadów, bo i tak byłam całkowicie zdana na łaskę i niełaskę ludzi. Z miski zniknęła połowa zawartości, kiedy substancja odebrała mi przytomność.
- - -
Centrala...
Godzina 16:53...
Duże, półokrągłe pomieszczenie było wypełnione komputerami. Wiele ekranów, ukazywało zachowania Canis Lupus w zmiennych warunkach. Tak cennych zwierząt, z uwagi na ich specyficzne właściwości. Kolejni naukowcy, często opatrzeni już siwizną na skroni i mocnymi okularami, prześcigali się w kolejnych pomysłach na nowe doświadczenia. Któreś z nich miało być przełomem w badaniach nad zwierzętami, a jego autorowi zagwarantowałoby sławę i dostanie życie do końca swoich dni. Tantiemy oczywiście przysługiwałyby wszystkim sponsorom i przełożonym w całej organizacji, w której pracowali. Stawka była wysoka. Nic więc dziwnego, że dowodzącemu tym badaniom, włos na głowie zjeżył się na dźwięk automatycznie otwieranych drzwi, oznajmiających przybycie generała Fiodorow. Wszyscy pracujący natychmiast stanęli na baczność.
- Czołem generale! - rozległ się wspólny okrzyk.
- Czołem! Spocznij! - ochrypły od wieloletniego wydawania rozkazów głos nakazał wszystkim wracać do pracy. Jedynie Hansen, przełożony naukowców zajął się gościem. Generał swoim zwyczajem poprosił, by szybko dojść do rzeczy. Dzięki swojej bezpośredniości zaoszczędził w swoim długim życiu wiele czasu.
- Badania intensywnie trwają. W kilku celach mamy interesujące osobniki, które na tym etapie mogą nam wystarczyć, by pomyślnie zakończyć misję w ciągu najbliższego miesiąca. - Fiodorow pokiwał z aprobatą głową.
- Jakieś nowe metody? - zapytał.
- Opracowaliśmy substancję, która znacznie przyspieszy poszukiwania. - naukowiec wziął ze stołu probówkę, z ciemną cieczą wewnątrz. - W części mózgu, w której odkryliśmy cechę, która właściwie zainicjowała całą misję, ten roztwór wywołuje nieznaczne drgania, które być może niedługo znajdą się w zasięgu naszej kontroli. Wynalezienie jej, wiązało się ze stratą licznych osobników, ale myślę, że mimo wszystko jest kluczem do sukcesu.
Generał, choć sam nie znał się na chemii, z którą pracował zespół, mógł mu zaufać. W końcu każdy, kto obcuje z tak poważnym zadaniem doskonale wie, czego się spodziewać w razie niepowodzenia. On sam usłyszane dziś wieści musiał przekazać jeszcze wyżej w hierarchii, której szczyt wcale nie należy do cierpliwych.
Uśmiechnęłam się lekko. Dalej szliśmy przed siebie, mijając bezlistne drzewa i krzewy, zdążyłam zapomnieć o wcześniejszych zmartwieniach. A przynajmniej póki nie uświadomiłam sobie, że o nich zapomniałam. Na krótką chwilę położyłam uszy po sobie i odwróciłam wzrok. Intuicja znów podpowiadała mi, że coś jest nie na miejscu, ale obiecałam sobie, że poważniej zastanowię się nad tym później. Nie mogłam nadal uciekać przed nieznanym razem ze starymi siostrami, w końcu cała trójka była już martwa. Musiałam znaleźć jakiś bezpieczny kąt i dostosować się do otoczenia, ignorując przynajmniej część tego, co minęło, a czego kurczowo trzymał się mój umysł.
Zdawało mi się, że powtarzam po raz kolejny ten sam wewnętrzny monolog. Może tym właśnie jest dorastanie? Strachem przed tym, co przyniesie przyszłość, który nie pozwala ci myśleć o niczym innym. A może to żałoba, odciskająca piętno na mojej psychice? Chaska powiedziała kiedyś, że zaskakująco dobrze znoszę śmierć moich bliskich, ale może po prostu znosiłyśmy ją w zupełnie inny sposób.
– Wszystko w porządku? Wydajesz się dosyć nieobecna jak na uczestnika wycieczki krajoznawczej. – Basior przystanął, wydawał się rozbawiony.
– Wybacz, o czcigodny przewodniku, jestem zmęczona, to wszystko – odpowiedziałam z przekąsem.
– Możemy zakończyć na dzisiaj, jeśli chcesz. Mam jeszcze parę rzeczy do załatwienia przed zmrokiem.
– Niegłupi pomysł. – Rozejrzałam się dookoła, próbując zdecydować, w którą stronę iść dalej. – Dzięki za oprowadzenie.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
Od tamtego dnia minęło sporo czasu. Niemal całą zimę spędziłam w ruchu, codziennie w innym miejscu, mogłam więc pochwalić się całkiem niezłą znajomością terenów, jakie przyszło mi zamieszkiwać. Spotykałam wilki, a jakże, nawet mi ciężko było unikać ich kompletnie. Rozmowy o pogodzie jednak nie były dla mnie priorytetem, a i stanowisko, które wybrałam – przytulna posadka pustelnika – pozwalało zręcznie ich unikać i raczej ogólnie nie wymagało ode mnie zbyt wiele. Ot, egzystować sobie gdzieś w watasze, zbierać zioła, czytać z run dla zabicia czasu, od czasu do czasu złożyć lokalnym bóstwom ofiarę z polnych kwiatów, gromadzić deszczówkę i obserwować gwiazdy, jeśli noce akurat były bezsenne. Nic czego nie robiłam do tej pory. I tak się powoli żyło w tej naszej watasze, aż przyszła wiosna. Czy coś się zmieniło? Nie do końca. Tylko ziół zaczęło przybywać, las zaczął się zielenić, ptaki znów dawały w kość od samego wschodu słońca. Musiałam znaleźć niewielką jaskinię, w której mogłam suszyć rośliny, ale nie bywałam w niej często.
Sypiałam zawsze tam, gdzie akurat dopadło mnie zmęczenie i nawet epidemia, o której słyszałam tylko przelotnie, nie zmieniła mojej nowej rutyny ani o jotę. Nie martwiłam się bardzo, uważałam nawet za nieco zabawne to, jak śmierć towarzyszyła mi niemal na każdym kroku, nadal nie dając o sobie zapomnieć. Nawet nie zauważyłam, kiedy nadeszło lato wraz z falą upałów i zapowiedzią suszy.
W nocy spadł długo wyczekiwany deszcz. Zrobiło się nieco chłodniej, ale co najważniejsze – wreszcie mogłam odetchnąć rześkim powietrzem. Poranek przywitał mnie jak zwykle śpiewem ptaków, do czego zdążyłam już dawno przywyknąć. Przeciągnęłam się powoli i otrzepałam futro z piasku, próbując przywołać w pamięci miejsce, w którym widziałam niedawno rosnącą melisę. Akurat nadszedł idealny moment na jej zebranie.
Znalazłam roślinę jeszcze tego ranka i zerwałam ilość, która na oko powinna wystarczyć aż do następnego lata. Nie używałam jej zbyt często, ale lubiłam mieć też wszystkiego zapas. Zanim skierowałam się w stronę jaskini, która służyła mi bardziej jako magazyn, spojrzałam w niebo. Na wschodzie kłębiły się burzowe chmury, czułam jednak w kościach, że tym razem przejdzie bokiem.
Z pękiem melisy w zębach przedzierałam się przez kwitnące w najlepsze krzewy, by zdążyć do jaskini jeszcze przed południem i w cieniu przespać najgorętszy moment dnia. Mimo wszystko, moje życie w ciągu ostatnich paru miesięcy było sielanką i wcale bym się nie obraziła, gdyby już nią pozostało. Czasem tylko uderzała mnie kolejna fala nostalgii, świadomość, że wszyscy biegniemy do miejsca, którego niektórym nigdy nie będzie dane sięgnąć. Są i tacy, którzy nigdy nie dowiedzą się, gdzie zmierzali. Ja nie wiedziałam.
Pierwsza fala ciemnoniebieskich chmur ominęła nas, tak jak podejrzewałam, ale nadeszła i druga. Ulewa złapała mnie w jaskini, gdy wieszałam zioła pod jej sklepieniem, by wyschły. Przez dźwięk kropel rozbijających się o mokrą już glebę i grzmoty, nie słyszałam własnych myśli i było to tak samo kojące, jak irytujące. Gdy byłam młodsza, uwielbiałam biegać w deszczu, ścigać się zmierzającymi nieubłaganie ku ziemi kroplami. Umiejętność oparcia się tej pokusie przyszła z wiekiem.
Deszcz zelżał ostatecznie niedługo przed zachodem słońca. Szare dotychczas niebo nabierało powoli barwy chłodnego różu i fioletu. Niewiele myśląc, opuściłam jaskinię. Nie miałam zamiaru zostawać tam na dłużej, nawet jeśli oznaczało to spanie na mokrym gruncie. Chociaż wiedziałam, że było to niedorzeczne, nie miałam nad tym specjalnej kontroli. Zawsze, gdy pozostawałam dłużej w jednym, miejscu ogarniał mnie ten sam absurdalny niepokój, jakbym traciła cenny czas, nie wiedząc nawet, ile mi go pozostało.
Szłam więc przed siebie bez konkretnego celu, wiedząc dobrze, że prędzej czy później znajdę miejsce choć trochę nadające się do spania. Wataha była duża, a nawet gdyby tak nie było – nic mnie tutaj nie trzymało. Mogłam w każdej chwili odejść i ruszyć znowu w drogę. Tylko co by to zmieniło?
Nie zasnęłam jednak tej nocy. Nogi poniosły mnie nad jezioro, gdzie położyłam się dopiero nad ranem. Od ziemi bił chłód, co tego lata bywało raczej miłą odmianą od nieznośnego upału. Nawet jeśli zdążyłam już porządnie zmarznąć i pożałować, że nie rozpaliłam gdzieś po drodze ogniska. Całe szczęście słońce zaczynało już nieśmiało wyglądać zza horyzontu, zapewniając tej części świata potrzebne jak nigdy ciepełko.
<Agrest, recydywisto jeden, nie spodziewałeś się hiszpańskiej inkwizycji?>