Ostatnio zorientowaliśmy się, że pysk Ardyta jest minimalnie zadarty. Dla mnie nie był to nawet powód do śmiechu, w sumie nic nadzwyczajnego, jednak Erbenik wykazał się polotem twórczym i przezwał go per "Ryjek". Tak zostało już na stałe, a przezwisko to, chociaż nieoficjalnie, przypadło do gustu chyba całej lidze i zaczęło być po kryjomu używane przez wszystkich jej członków. Sam Ardyt oczywiście tępił je wytrwale, karząc każdego nakrytego prześmiewcę kilkoma dniami dodatkowej, wyczerpującej pracy w naszym małym kamieniołomie. Mimo to zarówno Erbenik jak i ja, aby kilka razy w ciągu minuty nie musieć używać jego imienia, zaczęliśmy nazywać go "Ryjkiem".
Następną noc zmuszony byłem spędzić poza obrębem jamy, w której mieściła się siedziba ligi. Rozbudowa sprawiła, że jak na razie wnętrze było tak zawalone, iż z nas trzech, miejsca wewnątrz starczyło tylko dla Erbenika, Ardyt i ja natomiast musieliśmy zadowolić się miejscami w czymś na kształt szałasu, zbudowanego z gałęzi rozłożonych pomiędzy krzewami i pniami drzew. Było trochę ciężko, bo tej właśnie nocy, pierwszej, jaką spędziliśmy pod gołym niebem, rozpętała się zawierucha i napadało kolejne kilkanaście centymetrów śniegu. Wszystko to, z powodu kilkukrotnej zmiany kierunku padania, znalazło się również i w naszym schronie. Rano, gdy się obudziłem, doznałem nieprzyjemnego uczucia śniegu topniejącego na moim brzuchu. Cały byłem obsypany świeżymi, białymi płatkami. Ardyt w zasadzie podobnie, tyle, że miał sen na tyle mocny by nawet tego nie poczuć i jeszcze przez półtorej godziny śnić w najlepsze.
Gdy się obudziłem, od razu postanowiłem przespacerować się po całej naszej siedzibie, by, jak przystało na członka dowództwa, okazać zainteresowanie naszą obecną sytuacją. Erbenik też najwyraźniej jeszcze spał, ponieważ nie uczestniczył w rozpoczęciu dzisiejszej budowy, natomiast większość wilków pracujących przy niej było już na swoich stanowiskach i zaczynało zmagania z poszerzaniem jamy. Obejrzałem ich postępy, doszedłem do wniosku, że jak tak dalej pójdzie to w miesiąc tego nie skończymy i przeszedłem dalej. Gdy znalazłem się obok miejsca, gdzie jeszcze do niedawna pracował Wilibór i Dachryk, zachciało mi się nagle porozmawiać z tym drugim, który, w przeciwieństwie do nieszczęsnego Wilusia jeszcze żył.
- Daszek? - podszedłem do niego. Siedział na swoim stanowisku patrząc w dal, żując źdźbło suchej trawy. Dopiero teraz zorientowałem się, że nie wiem w sumie, po co tutaj przyszedłem. Przecież odkąd przestaliśmy tworzyć jedną ekipę i razem polować, nic mnie z nim nie łączyło. Może po prostu dopadła mnie jakaś nostalgia, jakieś wspomnienia z późnego dzieciństwa, gdy po raz pierwszy spotkałem Ligę Beżowej Ziemi. Pamiętam ten dzień. Kazali mi walczyć właśnie z Dachrykiem, żeby udowodnić, że w przyszłości będę nadawać się do walki. O, brzuch mu zmalał. Wcześniej nawet tego nie zauważyłem.
- Wrotycz - burknął - co tu robisz?
- Przyszedłem porozmawiać - usiadłem naprzeciwko niego.
- O czym niby? - rzucił kpiąco.
- Nie wiem, może tak po prostu - melancholijnie wzruszyłem ramionami. Naprawdę, potrzebowałem porozmawiać z kimś, kimkolwiek. Powspominać trochę i podzielić się swoimi ostatnimi doświadczeniami.
- Tak po prostu to możesz najwyżej kichnąć. Albo masz jakiś naprawdę ważny powód, albo nie chce mi się strzępić języka - mój rozmówca przewrócił oczyma.
- Ech... - westchnąłem ciężko, czując, że taka rozmowa nie ma sensu - brakuje ci pomocy przy pracy? Zdaje się, że po śmierci Wilibóra zostałeś tu sam.
- Tak, w rzeczy samej - wilk wyjął z pyska słomkę i spojrzał na mnie z czymś w rodzaju wyższości - jestem tu sam. A czy mi go brak? - beznamiętnie wzruszył ramionami - nie powiedziałbym. Trochę nierozrywkowy był. Zadrżałem.
- Więc weź się do pracy, zapchlony łajdaku - zawarczałem głośno, w jednej chwili wstając i opierając przednie łapy na piersi wilka - bo zaczynam mieć już tego dość. Jeszcze chyba ani razu nie widziałem cię przy tym, co powinieneś teraz robić!
- Daj spokój, typie - odwarknął basior, próbując zepchnąć z siebie moje łapy, wciskające go w głaz, o który się opierał.
- Weź sobie do serca to, Dachryk - zakończyłem ostro - że nie mówi się źle o zmarłych. I zapamiętaj, że stać mnie teraz na to, by bardzo jednoznacznie zakończyć twoją karierę.
To powiedziawszy jeszcze raz docisnąłem go do skalnej ścianki, po czym odwróciłem się gwałtownie i odszedłem, czując mrowienie w szczęce. Chyba znam to uczucie, jeszcze chwila i przestałbym panować nad sobą, a tego nie chciałem. Tak czy inaczej, rozmowa się nie udała.
Gdy wróciłem do głównej siedziby, Erbenik już kierował budową, która nadal szła równie mozolnie jak rano, a Ardyt siedział przed naszym szałasem, rozmawiając podniesionym głosem z grupką innych wilków należących ligi. Dziś wyglądał wyjątkowo bojowo. Coś takiego zdarzało się tylko wtedy, gdy miał do załatwienia ważną sprawę, a z doświadczenia wiedziałem, że może to oznaczać jedno: wyrok na kogoś znów został wydany. Ciekaw byłem jedynie, kim tym razem jest ten nieszczęśnik.
- Ach, to ty, chodź tutaj szybko - przywołał mnie do siebie Ardyt otoczony słuchaczami, do których chwilę wcześniej przemawiał. Z zaciekawieniem usiadłem obok niego. Wśród pozostałych zapanował szum.
- Kogo mam zabić pierwszego?! - huknął Ardyt - odpowiedzcie mi, kto bardziej zawinił!
- Co się takiego stało? - zdrętwiałem, nie spodziewając się po nim takich emocji. To musiało być coś dużego. Najwyraźniej nie chodziło o jakieś głupie przezwisko, czy zbyt powolną pracę.
- Zamach na naszą społeczność! Zamach na prawo, zamach na cały nasz system, ta gnida wbiła nam nóż w plecy!
- Arduś, o kogo chodzi? - zapytałem z rosnącym niepokojem.
- Wiesz, że Ligrekowi udało się uciec, prawda?
- Tak, wiem, słyszałem o tym wczoraj.
- Mamy tego padalca. I mamy tego, kto mu w tym pomógł - basior aż dyszał z nerwów - nawet sobie nie wyobrażasz, jak straszna rzecz się stała. Jeden z nas, na pozór nikt, kogo moglibyśmy posądzić o takie sprzeniewierzenie. Nie wiem, czy powinienem ci o tym mówić. Mógłbyś wydać błędny osąd sytuacji, przez wzgląd na sentymenty...
- Nie, no co ty - skrzywiłem się - powiedz.
- Obiecaj, że interesy ligi będą na pierwszym miejscu, jak zawsze - powiedział cicho, jednak z pewną dozą uroczystości.
- No przecież, że tak będzie - zdziwiłem się w pierwszym odruchu.
- Przyprowadźcie tu te kanalie - warknął w kierunku trzech basiorów, jednych ze zgromadzonych wokół niego.
Usiadłem na ziemi obok Ryjka czekając na powrót wilków, które poszły po tych zdrajców. Gdy tłum stojący wokół nas rozluźnił się, ujrzałem coś, co przyprawiło mnie o dreszcze. Mundus? Co ty tam robisz, dlaczego nazwano cię zdrajcą? Dlaczego te wilki patrzą na ciebie z taką nienawiścią?
- Równiacy, oto właśnie najgorsze, co mogło spotkać naszą społeczność! - Ardyt oskarżycielskim ruchem wskazał na skulonego Ligreka, który nadal wyglądał na bardzo osłabionego i stojącego obok niego Mundurka, tęskno wpatrzonego gdzieś w przestrzeń. Byli otoczeni przez straże. Przełknąłem ślinę, gdy dotarło do mnie, jak zwykle za późno, na co przed chwilą się zgodziłem.
- Proszę, nie zabijajcie nas! - jęknął płaczliwie Ligrek, rozglądając się wokół i napotykając tylko wrogi wzrok każdego z zebranych.
- Zamilcz, padalcu - warknął Ardyt, po czym ponownie zwrócił się do zgromadzenia - powiedzcie mi zatem, co z nimi zrobimy?
- Zabić ich obu! - krzyknął ktoś z tłumu.
- Powiesić, jak wcześniej! - dodał inny.
- Przestańcie, proszę - Ligrek spuścił łeb, jakby w poszukiwaniu wsparcia przysuwając się o krok do swego towarzysza niedoli. Ten rzucił mu tylko przelotne spojrzenie, po czym znów smętnie wbił wzrok w dal, nie wypowiedziawszy ani słowa.
- Co macie na swoją obronę? - Ardyt słysząc słowa Ligreka zwrócił się do oskarżonych.
- Błagam was! Czy miałem tam zdechnąć? Sznur sam się rozwiązał... - zawył pierwszy z nich, trzęsąc się z emocji.
- To nie ja pomogłem mu uciec, to nie ja wykazałem się tymi wyższymi uczuciami, które nie pozwalają patrzeć na cierpienie - ponuro powiedział ptak, jakby wyuczoną kwestię.
Ardyt popatrzył na mnie przez chwilę, jakby śledząc emocje, jakie pojawiły się na moim pysku. W pierwszej chwili, pod wpływem jego spojrzenia próbowałem wbić sobie do głowy jedno pytanie i jak najbardziej obiektywną odpowiedź. Czy to Mundus pomógł temu wilkowi wydostać się z miejsca, w którym miał umrzeć? Jeśli tak było, jest sam sobie winny, pewnie zresztą przewidział takie konsekwencje i, jak widać, zaakceptował je.
Zmarszczyłem brwi nie ukazując żadnego współczucia. Nie zamierzałem tracić wszystkiego, co udało mi się zdobyć przez cały ten czas spędzony w lidze. Nawet z jego powodu.
- Kto pierwszy? - mruknął Ardyt, po czym na chwilę zmrużył oczy - Mundus.
- A Ligrek? Co z nim? - zapytałem z niepokojem, nie wiedząc, do czego zmierza mój kompan.
- On i tak jest już stracony.
Przez chwilę przyglądałem się, jak straż wyprowadza słaniającego się na nogach, wciąż słabego Ligreka.
Teraz wszystko skupiło się na Mundusie, który nadal stał przed nami, zupełnie bezbronny. Strażnicy przynieśli dwa zaostrzone paliki z przywiązanymi do nich sznurkami, które wbili w ziemię kilka metrów dalej.
- Rozciągnijcie tą gadzinę na ziemi i przynieście trzy wiadra z wodą - polecił Ardyt, do innych wilków zwrócił się natomiast po ogień. Strażnicy szybko przywiązali każde ze skrzydeł ptaka do jednego z palików i unieruchomili go na wznak, na śniegu.
- Mógłbym cię teraz spalić żywcem, mógłbym to zrobić - powiedział wilk, trzymając pochodnię, którą przyniósł mu jeden z pomocników - ale żal byłoby niszczyć tak piękne pióra, bez których raczej już byś nie polatał. A twoje skrzydła mogą nam się jeszcze kiedyś przydać - wypowiadając te słowa, wolnym ruchem przesunął płonącą gałąź pod jeden z cebrzyków. Woda po krótkiej chwili zaczęła parować. Basior natomiast popatrzył prosto w przerażone oczy mojego... przyjaciela, i czekał przez chwilę na jakieś słowa z jego strony.
- Co mam powiedzieć, żebyś dał mi spokój? - usłyszałem w końcu jego cichy, pełen żalu głos.
- Wydaje mi się, że na to już za późno - mruknął Ardyt - potrafisz myśleć, co? Więc odgadłeś już pewnie i moją grę, ciekawa, prawda? Wnioskuję, że stąd twoja nadzwyczajna ostrożność - wypowiadając te słowa, skinął na jednego z wilków, który trzymał wiadro z zamarzającą cieczą. Ten bez namysłu zamachnął się i chlusnął całą jego zawartością na nieszczęśnika. Ten tylko wzdrygnął się, a z jego krtani wydobyło się coś na kształt krótkiego, konwulsyjnego wdechu. Niczego już nie rozumiałem. Ardyt sprawiał wrażenie, jakby wcale nie chodziło mu o ostatnie przewinienie skazanego, a o coś zgoła innego, czego nawet ja nie byłem świadom. Po chwili wilk odsunął pochodnię od drugiego naczynia i rzucił ją na śnieg, skazując jednocześnie na wygaśnięcie. Przyjrzałem się płynowi w kuble. Parował na całej powierzchni, był bez wątpienia bardzo gorący.
- Kontaktujesz jeszcze? - schylił się lekko - to świetnie. Drugie, zanim wystygnie - skinął na wilka z gorącą wodą. Ten również jednym ruchem wylał wszystko na Mundusa, który syknął z bólu i zatrząsł się, tak jak wcześniej. Cofnąłem się o krok, nie będąc pewnym, czy chcę patrzeć na to, co stanie się za chwilę z trzecim wiadrem, którego zawartość była równie lodowata, jak w pierwszym.
- Zapamiętaj, Mundus - mój kompan jeszcze przez moment patrzył na błękitne stworzenie niewzruszonym wzrokiem - nie warto się poświęcać. Nie miałeś szansy dobrze na tym wyjść - po czym westchnął z czymś w rodzaju ulgi, odwrócił się i rzucił na odchodne - trzecie!
Zanim zdążyłem przenieść wzrok na tą dantejską scenę, ostatni kubeł z lodowatą cieczą został wylany na leżące na ziemi, trzęsące się ciało. Potem wszyscy odeszli, zostawiając skazańca rozciągniętego między dwoma palikami. Nie wiem, ile czasu stałem i patrzyłem, jak przestaje się trząść, a jego klatka piersiowa zaczyna miarowo się unosić. Był to jeden z pierwszych, tak poważnych dylematów moralnych, przez które przeszedłem w życiu. Ale w końcu odwróciłem się i odszedłem. Odszedłem, zostawiając go tam samego, leżącego w zamarzniętej kałuży, ze sztywniejącymi z zimna kończynami, gasnącymi oczyma i coraz słabszym oddechem.
- Co ty taki niemrawy, Wrotycz? - zapytał Ardyt pogodnie, kilka godzin później, tego samego wieczoru. Akurat jedliśmy kolację, upolowaną przez naszych łowców. Z martwego jelenia wyciekło tyle krwi, że uzbieraliśmy trzy pełne, gliniane naczynia, które kilka dni temu przyniósł skądś Erbenik.
Wzruszyłem ramionami. Nie chciało mi się z nim rozmawiać, może to przez silne wrażenia spowodowane ostatnimi wydarzeniami, a może po prostu byłem zmęczony. Nie byłem w stanie tego ocenić, jednak poddałem się temu i postanowiłem nie kontynuować tematu na siłę.
- Zjedz jeszcze, zagłodzisz się - dodał Ryjek, biorąc duży kęs dziczyzny.
- Nie, nic mi nie będzie - położyłem się pod ścianą, za wszelką cenę chcąc dać mu do zrozumienia, że nie mam ochoty na żaden rozbudowany dialog.
- Może chcesz iść po swojego skrzydlatego znajomego? - powiedział nagle z pyskiem napełnionym świeżym mięsem - wydaje mi się, że leży tam już wystarczająco długo, możesz go rozwiązać. Jeśli oczywiście jeszcze żyje.
Choć starałem się ukryć pośpiech, niecałą minutę później byłem już na miejscu. Nikogo tam jednak nie zastałem. Sznurki były rozwiązane, a ciała nigdzie nie było widać. Najwyraźniej ktoś mnie uprzedził. Odetchnąłem z ulgą, nadal jednak wyrzucałem sobie, że wróciłem dopiero teraz, gdy naprawdę mogło być już za późno.
Wszelkie moje wyrzuty sumienia były jednak zbyt płytkie, by uparta i do tego stopnia ograniczona istota jaką wtedy byłem, w pełni mogła odczuć ich tragiczne skutki. Nigdy nie trwały długo i zawsze kończyły się gdy tylko na horyzoncie pojawiał się inny, nawet mało ważny problem. Teraz także szybko zapomniałem o tym, co powinienem był wtedy zrobić i od kogo odwróciłem się jak od wroga w chwili, która powinna być dla mnie jednoznacznym początkiem czegoś nowego. Powinien przerazić mnie sam fakt, że była to już kolejna okazja do zrozumienia pewnych rzeczy, którą bezrefleksyjnie zaprzepaściłem. Jednak mi nawet nie przyszło to do głowy. Czy kiedykolwiek później nastąpił w ogóle lepszy niż tamten moment do nawrócenia się? Widocznie właśnie tak miało to wyglądać, coś pokierowało wtedy moimi myślami, odwróciłem się i odszedłem. Nikt nie jest do końca kowalem swojego losu. Rządzi nami podświadomość, odruchy i instynkty, praktycznie nigdy nie jesteśmy zdani wyłącznie na swoje myśli. A zatem nie wszystkie nasze decyzje podejmowane są rozumowo.
Być może tak najłatwiej było wytłumaczyć wszystkie te błędy, które już popełniłem i które miałem jeszcze popełnić. To co już się wydarzyło, pozostawało jednak faktem. To nie Mundus i Ligrek byli zdrajcami. Najpodlejszym stworzeniem w Lidze Beżowej Ziemi nie był nawet Ardyt, robiąc te wszystkie okropne rzeczy.
Ja tymczasem jednak, zrzuciwszy z serca wszystkie troski i przemyślenia, wróciłem do naszej jamy, Ryjek kończył już jeść i zdążył wychłeptać prawie całą miskę jeleniej krwi. Usiadłem obok i powiedziałem mu, że Mundurka nie ma już tam, gdzie był wcześniej.
Nie minęło dziesięć minut, gdy do jamy weszło dwóch strażników, prowadząc ze sobą struchlałego Ligreka i Mundusa, na którego piórach widać było jeszcze szron i zamarznięte krople wody.
- Ta sobaka uciekła nam spod straży - jeden z basiorów szturchnął Ligreka - znaleźliśmy go razem z tym drugim.
- Ach, zatem już wiemy, komu nasza niebieska mizerota zawdzięcza ten piękny akt łaski - uśmiechnął się drwiąco Ardyt.
- Co mamy z nimi zrobić? - zapytał jeden ze strażników.
- Czy ja wiem... Ryjek przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie, dopił krew z jednego naczynia, wziął w łapy kolejne, po czym wolno powiedział - może powinniśmy zastanowić się, czy sprawiają duże zagrożenie.
- Panie dowódco, nie zrobiłem niczego specjalnie - jęknął Ligrek - to nawet nie ja wydałem wtedy rozkazy, Wilibór z innymi poszli tam sami!
- Nie mów już o tym, Ligrek, przecież on to wie - usłyszałem cichy głos Mundusa, który nagle został przerwany przez Ardyta. Wilk z całej siły chlusnął całą, jeszcze nienapoczętą zawartością czerwonej cieczy na przedmówcę. Na chwilę zacisnąłem powieki, a gdy je otworzyłem, nie tylko błękitny ptak, ale i całe pomieszczenie, w którym się znajdowaliśmy, było oblane tężejącą krwią.
- Zamilknij, sukinsynu - mruknął basior przez zęby, po czym cisnął w kąt puste naczynie - wyprowadźcie ich stąd, zajmę się tym kiedy indziej.
Straż wyszła z jamy, zabierając ze sobą Ligreka i Mundusa.
- Darujesz im? - zapytałem.
- Być może - zaśmiał się lekko wymuszonym głosem Ryjek - ale porozmawiamy o tym jutro. W końcu możemy spać wewnątrz, bo Erbenik przełożył kontynuację budowy na jutro. Skorzystajmy z tego zatem i odpocznijmy.
C. D. N.
Gdy się obudziłem, od razu postanowiłem przespacerować się po całej naszej siedzibie, by, jak przystało na członka dowództwa, okazać zainteresowanie naszą obecną sytuacją. Erbenik też najwyraźniej jeszcze spał, ponieważ nie uczestniczył w rozpoczęciu dzisiejszej budowy, natomiast większość wilków pracujących przy niej było już na swoich stanowiskach i zaczynało zmagania z poszerzaniem jamy. Obejrzałem ich postępy, doszedłem do wniosku, że jak tak dalej pójdzie to w miesiąc tego nie skończymy i przeszedłem dalej. Gdy znalazłem się obok miejsca, gdzie jeszcze do niedawna pracował Wilibór i Dachryk, zachciało mi się nagle porozmawiać z tym drugim, który, w przeciwieństwie do nieszczęsnego Wilusia jeszcze żył.
- Daszek? - podszedłem do niego. Siedział na swoim stanowisku patrząc w dal, żując źdźbło suchej trawy. Dopiero teraz zorientowałem się, że nie wiem w sumie, po co tutaj przyszedłem. Przecież odkąd przestaliśmy tworzyć jedną ekipę i razem polować, nic mnie z nim nie łączyło. Może po prostu dopadła mnie jakaś nostalgia, jakieś wspomnienia z późnego dzieciństwa, gdy po raz pierwszy spotkałem Ligę Beżowej Ziemi. Pamiętam ten dzień. Kazali mi walczyć właśnie z Dachrykiem, żeby udowodnić, że w przyszłości będę nadawać się do walki. O, brzuch mu zmalał. Wcześniej nawet tego nie zauważyłem.
- Wrotycz - burknął - co tu robisz?
- Przyszedłem porozmawiać - usiadłem naprzeciwko niego.
- O czym niby? - rzucił kpiąco.
- Nie wiem, może tak po prostu - melancholijnie wzruszyłem ramionami. Naprawdę, potrzebowałem porozmawiać z kimś, kimkolwiek. Powspominać trochę i podzielić się swoimi ostatnimi doświadczeniami.
- Tak po prostu to możesz najwyżej kichnąć. Albo masz jakiś naprawdę ważny powód, albo nie chce mi się strzępić języka - mój rozmówca przewrócił oczyma.
- Ech... - westchnąłem ciężko, czując, że taka rozmowa nie ma sensu - brakuje ci pomocy przy pracy? Zdaje się, że po śmierci Wilibóra zostałeś tu sam.
- Tak, w rzeczy samej - wilk wyjął z pyska słomkę i spojrzał na mnie z czymś w rodzaju wyższości - jestem tu sam. A czy mi go brak? - beznamiętnie wzruszył ramionami - nie powiedziałbym. Trochę nierozrywkowy był. Zadrżałem.
- Więc weź się do pracy, zapchlony łajdaku - zawarczałem głośno, w jednej chwili wstając i opierając przednie łapy na piersi wilka - bo zaczynam mieć już tego dość. Jeszcze chyba ani razu nie widziałem cię przy tym, co powinieneś teraz robić!
- Daj spokój, typie - odwarknął basior, próbując zepchnąć z siebie moje łapy, wciskające go w głaz, o który się opierał.
- Weź sobie do serca to, Dachryk - zakończyłem ostro - że nie mówi się źle o zmarłych. I zapamiętaj, że stać mnie teraz na to, by bardzo jednoznacznie zakończyć twoją karierę.
To powiedziawszy jeszcze raz docisnąłem go do skalnej ścianki, po czym odwróciłem się gwałtownie i odszedłem, czując mrowienie w szczęce. Chyba znam to uczucie, jeszcze chwila i przestałbym panować nad sobą, a tego nie chciałem. Tak czy inaczej, rozmowa się nie udała.
Gdy wróciłem do głównej siedziby, Erbenik już kierował budową, która nadal szła równie mozolnie jak rano, a Ardyt siedział przed naszym szałasem, rozmawiając podniesionym głosem z grupką innych wilków należących ligi. Dziś wyglądał wyjątkowo bojowo. Coś takiego zdarzało się tylko wtedy, gdy miał do załatwienia ważną sprawę, a z doświadczenia wiedziałem, że może to oznaczać jedno: wyrok na kogoś znów został wydany. Ciekaw byłem jedynie, kim tym razem jest ten nieszczęśnik.
- Ach, to ty, chodź tutaj szybko - przywołał mnie do siebie Ardyt otoczony słuchaczami, do których chwilę wcześniej przemawiał. Z zaciekawieniem usiadłem obok niego. Wśród pozostałych zapanował szum.
- Kogo mam zabić pierwszego?! - huknął Ardyt - odpowiedzcie mi, kto bardziej zawinił!
- Co się takiego stało? - zdrętwiałem, nie spodziewając się po nim takich emocji. To musiało być coś dużego. Najwyraźniej nie chodziło o jakieś głupie przezwisko, czy zbyt powolną pracę.
- Zamach na naszą społeczność! Zamach na prawo, zamach na cały nasz system, ta gnida wbiła nam nóż w plecy!
- Arduś, o kogo chodzi? - zapytałem z rosnącym niepokojem.
- Wiesz, że Ligrekowi udało się uciec, prawda?
- Tak, wiem, słyszałem o tym wczoraj.
- Mamy tego padalca. I mamy tego, kto mu w tym pomógł - basior aż dyszał z nerwów - nawet sobie nie wyobrażasz, jak straszna rzecz się stała. Jeden z nas, na pozór nikt, kogo moglibyśmy posądzić o takie sprzeniewierzenie. Nie wiem, czy powinienem ci o tym mówić. Mógłbyś wydać błędny osąd sytuacji, przez wzgląd na sentymenty...
- Nie, no co ty - skrzywiłem się - powiedz.
- Obiecaj, że interesy ligi będą na pierwszym miejscu, jak zawsze - powiedział cicho, jednak z pewną dozą uroczystości.
- No przecież, że tak będzie - zdziwiłem się w pierwszym odruchu.
- Przyprowadźcie tu te kanalie - warknął w kierunku trzech basiorów, jednych ze zgromadzonych wokół niego.
Usiadłem na ziemi obok Ryjka czekając na powrót wilków, które poszły po tych zdrajców. Gdy tłum stojący wokół nas rozluźnił się, ujrzałem coś, co przyprawiło mnie o dreszcze. Mundus? Co ty tam robisz, dlaczego nazwano cię zdrajcą? Dlaczego te wilki patrzą na ciebie z taką nienawiścią?
- Równiacy, oto właśnie najgorsze, co mogło spotkać naszą społeczność! - Ardyt oskarżycielskim ruchem wskazał na skulonego Ligreka, który nadal wyglądał na bardzo osłabionego i stojącego obok niego Mundurka, tęskno wpatrzonego gdzieś w przestrzeń. Byli otoczeni przez straże. Przełknąłem ślinę, gdy dotarło do mnie, jak zwykle za późno, na co przed chwilą się zgodziłem.
- Proszę, nie zabijajcie nas! - jęknął płaczliwie Ligrek, rozglądając się wokół i napotykając tylko wrogi wzrok każdego z zebranych.
- Zamilcz, padalcu - warknął Ardyt, po czym ponownie zwrócił się do zgromadzenia - powiedzcie mi zatem, co z nimi zrobimy?
- Zabić ich obu! - krzyknął ktoś z tłumu.
- Powiesić, jak wcześniej! - dodał inny.
- Przestańcie, proszę - Ligrek spuścił łeb, jakby w poszukiwaniu wsparcia przysuwając się o krok do swego towarzysza niedoli. Ten rzucił mu tylko przelotne spojrzenie, po czym znów smętnie wbił wzrok w dal, nie wypowiedziawszy ani słowa.
- Co macie na swoją obronę? - Ardyt słysząc słowa Ligreka zwrócił się do oskarżonych.
- Błagam was! Czy miałem tam zdechnąć? Sznur sam się rozwiązał... - zawył pierwszy z nich, trzęsąc się z emocji.
- To nie ja pomogłem mu uciec, to nie ja wykazałem się tymi wyższymi uczuciami, które nie pozwalają patrzeć na cierpienie - ponuro powiedział ptak, jakby wyuczoną kwestię.
Ardyt popatrzył na mnie przez chwilę, jakby śledząc emocje, jakie pojawiły się na moim pysku. W pierwszej chwili, pod wpływem jego spojrzenia próbowałem wbić sobie do głowy jedno pytanie i jak najbardziej obiektywną odpowiedź. Czy to Mundus pomógł temu wilkowi wydostać się z miejsca, w którym miał umrzeć? Jeśli tak było, jest sam sobie winny, pewnie zresztą przewidział takie konsekwencje i, jak widać, zaakceptował je.
Zmarszczyłem brwi nie ukazując żadnego współczucia. Nie zamierzałem tracić wszystkiego, co udało mi się zdobyć przez cały ten czas spędzony w lidze. Nawet z jego powodu.
- Kto pierwszy? - mruknął Ardyt, po czym na chwilę zmrużył oczy - Mundus.
- A Ligrek? Co z nim? - zapytałem z niepokojem, nie wiedząc, do czego zmierza mój kompan.
- On i tak jest już stracony.
Przez chwilę przyglądałem się, jak straż wyprowadza słaniającego się na nogach, wciąż słabego Ligreka.
Teraz wszystko skupiło się na Mundusie, który nadal stał przed nami, zupełnie bezbronny. Strażnicy przynieśli dwa zaostrzone paliki z przywiązanymi do nich sznurkami, które wbili w ziemię kilka metrów dalej.
- Rozciągnijcie tą gadzinę na ziemi i przynieście trzy wiadra z wodą - polecił Ardyt, do innych wilków zwrócił się natomiast po ogień. Strażnicy szybko przywiązali każde ze skrzydeł ptaka do jednego z palików i unieruchomili go na wznak, na śniegu.
- Mógłbym cię teraz spalić żywcem, mógłbym to zrobić - powiedział wilk, trzymając pochodnię, którą przyniósł mu jeden z pomocników - ale żal byłoby niszczyć tak piękne pióra, bez których raczej już byś nie polatał. A twoje skrzydła mogą nam się jeszcze kiedyś przydać - wypowiadając te słowa, wolnym ruchem przesunął płonącą gałąź pod jeden z cebrzyków. Woda po krótkiej chwili zaczęła parować. Basior natomiast popatrzył prosto w przerażone oczy mojego... przyjaciela, i czekał przez chwilę na jakieś słowa z jego strony.
- Co mam powiedzieć, żebyś dał mi spokój? - usłyszałem w końcu jego cichy, pełen żalu głos.
- Wydaje mi się, że na to już za późno - mruknął Ardyt - potrafisz myśleć, co? Więc odgadłeś już pewnie i moją grę, ciekawa, prawda? Wnioskuję, że stąd twoja nadzwyczajna ostrożność - wypowiadając te słowa, skinął na jednego z wilków, który trzymał wiadro z zamarzającą cieczą. Ten bez namysłu zamachnął się i chlusnął całą jego zawartością na nieszczęśnika. Ten tylko wzdrygnął się, a z jego krtani wydobyło się coś na kształt krótkiego, konwulsyjnego wdechu. Niczego już nie rozumiałem. Ardyt sprawiał wrażenie, jakby wcale nie chodziło mu o ostatnie przewinienie skazanego, a o coś zgoła innego, czego nawet ja nie byłem świadom. Po chwili wilk odsunął pochodnię od drugiego naczynia i rzucił ją na śnieg, skazując jednocześnie na wygaśnięcie. Przyjrzałem się płynowi w kuble. Parował na całej powierzchni, był bez wątpienia bardzo gorący.
- Kontaktujesz jeszcze? - schylił się lekko - to świetnie. Drugie, zanim wystygnie - skinął na wilka z gorącą wodą. Ten również jednym ruchem wylał wszystko na Mundusa, który syknął z bólu i zatrząsł się, tak jak wcześniej. Cofnąłem się o krok, nie będąc pewnym, czy chcę patrzeć na to, co stanie się za chwilę z trzecim wiadrem, którego zawartość była równie lodowata, jak w pierwszym.
- Zapamiętaj, Mundus - mój kompan jeszcze przez moment patrzył na błękitne stworzenie niewzruszonym wzrokiem - nie warto się poświęcać. Nie miałeś szansy dobrze na tym wyjść - po czym westchnął z czymś w rodzaju ulgi, odwrócił się i rzucił na odchodne - trzecie!
Zanim zdążyłem przenieść wzrok na tą dantejską scenę, ostatni kubeł z lodowatą cieczą został wylany na leżące na ziemi, trzęsące się ciało. Potem wszyscy odeszli, zostawiając skazańca rozciągniętego między dwoma palikami. Nie wiem, ile czasu stałem i patrzyłem, jak przestaje się trząść, a jego klatka piersiowa zaczyna miarowo się unosić. Był to jeden z pierwszych, tak poważnych dylematów moralnych, przez które przeszedłem w życiu. Ale w końcu odwróciłem się i odszedłem. Odszedłem, zostawiając go tam samego, leżącego w zamarzniętej kałuży, ze sztywniejącymi z zimna kończynami, gasnącymi oczyma i coraz słabszym oddechem.
- Co ty taki niemrawy, Wrotycz? - zapytał Ardyt pogodnie, kilka godzin później, tego samego wieczoru. Akurat jedliśmy kolację, upolowaną przez naszych łowców. Z martwego jelenia wyciekło tyle krwi, że uzbieraliśmy trzy pełne, gliniane naczynia, które kilka dni temu przyniósł skądś Erbenik.
Wzruszyłem ramionami. Nie chciało mi się z nim rozmawiać, może to przez silne wrażenia spowodowane ostatnimi wydarzeniami, a może po prostu byłem zmęczony. Nie byłem w stanie tego ocenić, jednak poddałem się temu i postanowiłem nie kontynuować tematu na siłę.
- Zjedz jeszcze, zagłodzisz się - dodał Ryjek, biorąc duży kęs dziczyzny.
- Nie, nic mi nie będzie - położyłem się pod ścianą, za wszelką cenę chcąc dać mu do zrozumienia, że nie mam ochoty na żaden rozbudowany dialog.
- Może chcesz iść po swojego skrzydlatego znajomego? - powiedział nagle z pyskiem napełnionym świeżym mięsem - wydaje mi się, że leży tam już wystarczająco długo, możesz go rozwiązać. Jeśli oczywiście jeszcze żyje.
Choć starałem się ukryć pośpiech, niecałą minutę później byłem już na miejscu. Nikogo tam jednak nie zastałem. Sznurki były rozwiązane, a ciała nigdzie nie było widać. Najwyraźniej ktoś mnie uprzedził. Odetchnąłem z ulgą, nadal jednak wyrzucałem sobie, że wróciłem dopiero teraz, gdy naprawdę mogło być już za późno.
Wszelkie moje wyrzuty sumienia były jednak zbyt płytkie, by uparta i do tego stopnia ograniczona istota jaką wtedy byłem, w pełni mogła odczuć ich tragiczne skutki. Nigdy nie trwały długo i zawsze kończyły się gdy tylko na horyzoncie pojawiał się inny, nawet mało ważny problem. Teraz także szybko zapomniałem o tym, co powinienem był wtedy zrobić i od kogo odwróciłem się jak od wroga w chwili, która powinna być dla mnie jednoznacznym początkiem czegoś nowego. Powinien przerazić mnie sam fakt, że była to już kolejna okazja do zrozumienia pewnych rzeczy, którą bezrefleksyjnie zaprzepaściłem. Jednak mi nawet nie przyszło to do głowy. Czy kiedykolwiek później nastąpił w ogóle lepszy niż tamten moment do nawrócenia się? Widocznie właśnie tak miało to wyglądać, coś pokierowało wtedy moimi myślami, odwróciłem się i odszedłem. Nikt nie jest do końca kowalem swojego losu. Rządzi nami podświadomość, odruchy i instynkty, praktycznie nigdy nie jesteśmy zdani wyłącznie na swoje myśli. A zatem nie wszystkie nasze decyzje podejmowane są rozumowo.
Być może tak najłatwiej było wytłumaczyć wszystkie te błędy, które już popełniłem i które miałem jeszcze popełnić. To co już się wydarzyło, pozostawało jednak faktem. To nie Mundus i Ligrek byli zdrajcami. Najpodlejszym stworzeniem w Lidze Beżowej Ziemi nie był nawet Ardyt, robiąc te wszystkie okropne rzeczy.
Ja tymczasem jednak, zrzuciwszy z serca wszystkie troski i przemyślenia, wróciłem do naszej jamy, Ryjek kończył już jeść i zdążył wychłeptać prawie całą miskę jeleniej krwi. Usiadłem obok i powiedziałem mu, że Mundurka nie ma już tam, gdzie był wcześniej.
Nie minęło dziesięć minut, gdy do jamy weszło dwóch strażników, prowadząc ze sobą struchlałego Ligreka i Mundusa, na którego piórach widać było jeszcze szron i zamarznięte krople wody.
- Ta sobaka uciekła nam spod straży - jeden z basiorów szturchnął Ligreka - znaleźliśmy go razem z tym drugim.
- Ach, zatem już wiemy, komu nasza niebieska mizerota zawdzięcza ten piękny akt łaski - uśmiechnął się drwiąco Ardyt.
- Co mamy z nimi zrobić? - zapytał jeden ze strażników.
- Czy ja wiem... Ryjek przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie, dopił krew z jednego naczynia, wziął w łapy kolejne, po czym wolno powiedział - może powinniśmy zastanowić się, czy sprawiają duże zagrożenie.
- Panie dowódco, nie zrobiłem niczego specjalnie - jęknął Ligrek - to nawet nie ja wydałem wtedy rozkazy, Wilibór z innymi poszli tam sami!
- Nie mów już o tym, Ligrek, przecież on to wie - usłyszałem cichy głos Mundusa, który nagle został przerwany przez Ardyta. Wilk z całej siły chlusnął całą, jeszcze nienapoczętą zawartością czerwonej cieczy na przedmówcę. Na chwilę zacisnąłem powieki, a gdy je otworzyłem, nie tylko błękitny ptak, ale i całe pomieszczenie, w którym się znajdowaliśmy, było oblane tężejącą krwią.
- Zamilknij, sukinsynu - mruknął basior przez zęby, po czym cisnął w kąt puste naczynie - wyprowadźcie ich stąd, zajmę się tym kiedy indziej.
Straż wyszła z jamy, zabierając ze sobą Ligreka i Mundusa.
- Darujesz im? - zapytałem.
- Być może - zaśmiał się lekko wymuszonym głosem Ryjek - ale porozmawiamy o tym jutro. W końcu możemy spać wewnątrz, bo Erbenik przełożył kontynuację budowy na jutro. Skorzystajmy z tego zatem i odpocznijmy.
C. D. N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz