Opuściłem jaskinię, zostawiając w niej moją niedoszłą partnerkę. Różne emocje mieszały się w mojej głowie, ale żadna nie potrafiła wybić się ponad resztę i doprowadzić mnie w końcu do podjęcia stanowczego kroku... w którąkolwiek stronę.
Nie uszedłem daleko, zanim minąłem Nymerię. Nasze spojrzenia spotkały się tylko na chwilę. Nie potrzebowałem wiedzieć nic więcej ponad to, dokąd zmierza i w jakim celu. Przez myśl przeszło mi nagłe i silne pragnienie zaduszenia jej jak gęsi, gołymi łapami. Pod łapami mignęło mi uczucie zaciskających się na miękkiej szyi palców, ale nasze spotkanie było zbyt szybkie i powierzchowne, by chociaż dokładnie przemyśleć pomysł użycia zapasów agresji.
Szła więc i przeszła, swoim wolnym, dumnym krokiem. Wolnym chyba tylko dlatego, że ciążyły jej te złote bransolety. A gdyby kiedyś po długiej nocy zbudziła się bez nich?
Fuknąłem pod nosem, dokładając wszelkich starań, by nie obejrzeć się za siebie.
Na terytorium WSC, gdzie udałem się odruchowo, jak jojo na sznurku kierując się do swojej jaskini w górach, zastałem widok bardzo podobny. Tym razem zamiast świdrującego spojrzenia Nymerii, wzrok mój napotkał jasnoczerwonawe, szkliste ślepia Mundusa, których właściciel stał nieruchomo, na wprost mojej ścieżki. Nabrałem wrażenia, że wszyscy oni tego dnia gapili się na mnie jak zjawy. Tym bardziej, że wszystko to działo się w nieszczęsnym środku durnej nocy. Poczułem nieprzemożoną chęć porozmawiania z jedynymi swoimi normalnymi znajomymi, Skoartem i Klabem.
- Mam tego dość! - wykrzyczałem, jeszcze zanim między nami zawisł jakikolwiek znak do rozpoczęcia rozmowy. - I nawet nie chcę słyszeć o zakazie wychodzenia w nocy, który obowiązuje już chyba tylko na papierze. A jak piśniesz o tym choćby słowo, Patyczaku, obiecuję, że za łamanie prawa będziemy odpowiadać obaj, i ja i ty!
Zwolniłem nieco kroku, ale wciąż szedłem przed siebie, zawieszony pomiędzy pomysłem zmiany kierunku, a próbą zepchnięcia go z drogi. Jakieś podświadome przebłyski pamięci kazały mi pomyśleć jeszcze raz i w trosce o siebie wstrzymać się z prowokowaniem szarpaniny.
Tymczasem jednak przeciwnik odsunął się o krok i skinieniem głowy zaprosił mnie do wspólnego przejścia reszty drogi.
- Mam dużo pracy - burknąłem, nie mając ochoty nawet zastanawiać się, o czym chce pomówić.
- Wiem.
- Innej pracy. A przede wszystkim, mam... dość.
Wyminąłem go, wbijając wzrok w ziemię, a on nie podążył za mną. Ostatnie słowa wciąż brzmiały w moich uszach, dołączając się do kakofonii nieprzyjemnych myśli.
Bardziej negatywne, niż pozytywne wrażenia i sprzeczne emocje wypełniły mnie po krańce. Po rozmowie z Ciri, w mojej głowie zapanował zupełny chaos. Wszystkie myślowe szufladki pootwierały się, poprzewracały. W zasadzie, to ja je poprzewracałem. Ze zdwojoną siłą, umożliwiło mi to stłumione przez gniew i niepokój odczuwanie bólu. Byłem jednocześnie zimny jak lód i zły na cały świat. Na siebie. A najbardziej, na nią. Nawet czując znajomy, miły zapach domu, przewracając się z boku na bok na swoim legowisku, jakoś nie mogłem przezwyciężyć ich wszystkich, by wreszcie zasnąć. Gdy po kilku, dłużących się jak makaron godzinach poczułem, że dłużej już nie uleżę, że mój dzień powinien rozpocząć się właśnie teraz (choć w sumie po co?), byłem w gruncie rzeczy wciąż zmęczony. Mimo to wstałem, przeciągnąłem się i wyszedłem na zewnątrz, dostrzegając, że nadal jest ledwie szaro. Jaśniejsze łuny rozpływały się nad lasem. Gałęzie drzew poruszały się ledwie dostrzegalnie. W górze przez powietrze prześlizgiwały się ostatnie nietoperze. Z boku można by pomyśleć, że dla szczęśliwego wilka minęła po prostu kolejna, podobna do całej reszty, noc.
Pod domem wyszedł mi naprzeciw kolejny zawód, w postaci jednej z postaci, które uparły się, by zupełnie popsuć mi humor. Dlaczego akurat, gdy potrzebowałem spokoju, musiałem oglądać ich krzywe ryje?! Popatrzyłem na stojącego pod jaskinią Irysa.
- Czego chcesz... synu - rzuciłem bezbarwnie, przez chwilę zastanawiając się, czy lepiej przystanąć przy nim pro forma, czy też zwyczajnie go ominąć.
- Nie daliście z matką znać, czy potrzebujecie dostawy od łowców.
- Nie potrzebujemy! - krzyknąłem, o wiele głośniej, niż było to potrzebne, a następnie bezpruderyjnie ruszyłem naprzód, ścieżką prowadzącą do lasu. - Zresztą nie ma już „nas”!
Truchtałem przed siebie, z początku mając przed oczyma wizję jeszcze świeżego śniadania. Ze skumulowanej we mnie frustracji, zmęczenia, stresu, aż w końcu nudy, zacząłem mocniej, niż zwykle, podgryzać od środka swoje policzki. Wraz z każdym pokonanym metrem byłem coraz mniej delikatny i coraz mocniej wyżywałem się na swoim wnętrzu. W końcu cały mój pysk zatopił się w słonym smaku i metalicznym zapachu krwi.
Wtem, znowu ktoś zakłócił mój spokój. Tym razem jednak nie odrzucałem propozycji tak ochoczo, poczułem bowiem zapach leżącego na niewielkiej polanie, jeszcze ciepłego zająca. Uniosłem brwi. Nie minęła godzina, a już dwukrotnie proponowano mi posiłek. Przygotowali truciznę, czy próbowali przekupić mnie, zanim na dobre przeniosę się na zachód?
- Będę musiał naprawdę dobrze wytłumaczyć to dziewczynie - szepnąłem sucho, ukradkiem podnosząc wzrok i wierzchem łapy wycierając pysk z posklejanych kępek zajęczej sierści.
- Ciri? Mi się wydaje, czy i tak między wami bywało lepiej?
Prychnąłem, nie zaszczycając rozmówcy nawet spojrzeniem.
- Nie twój interes.
Gdy zostałem sam, myśli rozjaśniły mi się do pewnego stopnia. Zacząłem więc chodzić po lesie i wypytywać, gdzie może się dziś podziewać moja dobra znajoma. Jak jej tam było? Porzeczka.
- Dzień dobry, Porzeczko. - Wykrzywiłem kąciki pyska, by chociaż przypominały uśmiech.
- Znamy się? - Spojrzała na mnie jak na muchę.
- Od dzisiaj tak.
< Ciri? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz