wtorek, 30 listopada 2021
Podsumowanie listopada!
Od Almette CD Wayfarera - "Otwarte Szlaki"
Almette siedziała na jakimś losowym kamieniu naburmuszona
nieco. Dlaczego nie pozwolił jej iść. Wyglądała dużo bardziej jak pies niż on.
No tak. Niby to jest niebezpieczne, ale czy nie po to idzie się na przygody?
Czy nie po to opuszcza się dom? Żeby zobaczyć świat, napotkać przygody i
nauczyć się paru lekcji od życia. Dlatego Almette nie była zadowolona z decyzji
przyjaciela jednak uszanowała ją. Czekała i czekała. Aż w końcu zbliżył się ten
czas kiedy podekscytowana wbijała wzrok w ścieżkę prowadzącą w kierunku tego
małego przyportowego miasta. Jednak nie pojawiała się tam żadna ruda figura ani
nie powiewał żaden kapelusz. Minęła minuta, dwie i czas tak sobie spokojnie płynął,
a serka z niepokojem zadzierała głowę przyglądając się słońcu, które usilnie
uciekało coraz to bliżej horyzontu. Co się stało, że Way się spóźniał? Odpłynął
bez niej? Trochę absurdalna myśl. W końcu wziął ja. No tak. Nie obiecał, że jej
nie zostawi w pewnym momencie, ale bądźmy szczerzy. Głupim i nieczulym byłoby
pozostawić Serkę bez słowa. Jeśli tak rzeczywiście było to ona już mu pokarze
jak się tylko na wiosnę wróci do watahy. Już ona mu wytłumaczy, że jej uczuć
się nie rani. Wystarczyłoby w końcu w twarz jej powiedzieć, że to już czas. Że
ich drogi tu mogą się rozejść! A nie uciekać! Ale pozostawała jeszcze opcja
druga. Popłynął sobie! Ba! I teraz nie może wrócić. Może przypadkiem wsiadł na
statek i akurat teraz jest już na morzu. No nie szkodzi. W takim wypadku
wybaczyłaby mu, no bo przecież płynął do brzegu nie będzie. Ale, przecież
istniała jeszcze opcja, że nieszczęśnikowi coś się stało. Tylko co? Mówił że
ludzie nie atakują intruzów jak im się w paradę nie wchodzi ze swoją
obecnością. Może się potknął? Albo jednak wszedł im w paradę i teraz gdzieś się
chował przed ich złością! Nie było to istotne, gdyż zniecierpliwiona serka uzbrojona
w zmysł węchu ruszyła mu naprzeciw. Może go znajdzie, a może spotkają się po
drodze. Na pewno tak będzie! Way jest cały, jest zdrowy tylko się zagapił.
Nigdzie nie odpłynął i nie zostawił jej samej na pastwę losu. W końcu to bardzo…
porządny wilk.
—Way?— Almette nieśmiało wystawiła głowę zza jakiegoś śmietnika. Czuła
niedaleko zapach wilka jednak przez ten odór ryb ciężko było go dokładnie
śledzić. Złwłaszcza że ten plątał się i kręcił jakieś fikołki, jakby Way robił
to samo. Almette westchnęła nie słysząc odpowiedzi, więc szła dalej. Widziała
jak mało ludzi zwraca na nią uwagę. Może to i dobrze. Jeszcze tylko nauczy się
szczekać i nikt nie zwróci na nią nawet głowy.
Hau, Hau i będzie podszywała się pod psa. Bardzo grzecznego psa!
Nieśmiałym krokiem i dość ostrożnym jak na swoją osobowość podążała śladami
swojego towarzysza. W którymś momencie straciła go znajdując go szybko w innym
miejscu. Ale tyle dobrze, że ponownie go miała. Jednak z tym tropem pojawiło
się coś jeszcze. Jakiś… człowiek zgadywała. I siarka? Czyżby ktoś strzelał? Ale
do kogo? Odtrąciła jednak tą myśl i zgrabnie dotarła do końca zapachu. W małym
zaułku było głośno od szczekania psów, a zapach znikał w dziurze w drewnianym
płocie.
—WAY?! — zarzuciła głośno ponad ten nieziemski skowyt.
— Almette…? — usłyszała tylko w odpowiedzi, dość niewyraźnie i pospiesznie ,ale
z pewnością głos należał do rudawego basiora.
—WY! Potwory! — zza jej pleców dobiegł jakiś krzyk i wystrzał. Jednak
strzelający miał oko jak kret gdyż kula przecięła powietrze trafiając w szybę
jakiegoś domostwa.
— Oh… — i Almette zmarszczyła się. — Biedny domek. Teraz będzie im zimno w środku.
Ha! Głupi człowiek. — pokręciła głową i przysadziła się wykonując skok.
— Potwory? Almette uciekaj stamtąd! —Way
odkrzyknął zza płotu jednak pysk Serki już wystawał ponad nim. Wadera
podciągnęła się na niestabilnej deseczce i przetoczyła na drugą stroną spadając
na jednego z psów, który sadził się do jej przyjaciela. Ona szybko wstała, pies
jeszcze leżał.
— Ale czemu mam uciekać? — spytała z niezrozumieniem. Nie była do końca
świadoma że celowano akurat w nią. W końcu była taka grzeczna.
— Bo… zresztą… Nie ważne . — Way zbył ją na tą chwilę, ale ona mu tak łatwo nie
odpuści. Później jej na pewno wytłumaczy.
—A oni czego chcą?— spytała Serka patrząc na parę pozostałych kundli różnych wielkości.
— Nie wyglądają na miłych. — mruknęła mrużąc oczy. Czy oni próbują skrzywdzić
jej przyjaciela?
—To nieistotne. Co ty tu robisz? Miałaś zostać i czekać. — Way mruknął chyba
powarkując w kierunku tych bezczelnych psowatych baranów.
— No i czekałam… ale nie przychodziłeś więc poszłam cię szukać, bo no… myślałam
że albo odszedłeś bez słowa, albo przypadkiem wsiadłeś na statek i teraz gdzieś
płyniesz, albo no… stąło ci się coś. Więc postanowiłam cię poszukać. No i
patrz! Jestem. Ale spokojnie! Byłam ostrożna. Tylko ten gościu był jakiś
dziwny. Kompletnie go nie rozumiem. Wara! — przerwała swój mały monolog aby
owarczeć jakiegoś chojraka który podszedł bliżej. Ten cofnął się. Może Almette
miałaby trudność ze skrzywdzeniem muchy, ale to nie zmieniało faktu że
warknięcie i wycie miała jak na dużego wilka przystało. Głośne, gardłowe i robiące
wrażenie. Jej najlepsza broń zaraz za krytykowaniem i zasypywaniem innych swoją
gadaniną
<Way?>
Ja nie wiem co ty chciałeś z tymi psami więc teraz masz kompana i myśl jak to rozwiązać XD
Od Delty CD Paketenshiki - "Powód, żeby się zgodzić" cz.7
Można w pewnością powiedzieć, że Delta nie spodziewał się żadnych przygód spotykając się ze swoim przyjacielem na herbatę. Jednak czy oni kiedykolwiek nie przeżywali czegoś kiedy spotykali się wzajemnie na tej porypanej ścieżce, która jakoś dziwnie zawsze wrzucała im pod nogi kłody albo inne przeszkody. Zawsze szło się umęczyć, spocić, umoczyć, w końcu któryś z nich zawsze czegoś potrzebował. Ale dzięki temu też śmiechów nie było końca, zawsze było o czym pomówić i to w sumie Delcie dlatego nie przeszkadzało zupełnie. W końcu przygody z przyjacielem u boku były najlepszymi przeżyciami na świecie, pomimo że mały basior wolałby siedzieć w zaciszu jaskini medycznej lub swojej nory.
—No to Paki. Opowiadaj. Miesiąc miodowy, jak wam minął? — zagadnął
któregoś popołudnia Delta stawiając przed nimi dwa kubeczki ciepłej, ziołowej
herbatki. Oboje stwierdzili że napiją się na zewnątrz korzystając z wyjątkowo
ciepłego dnia. Oczywiście mrozy zdarzały się coraz częściej, a oko coraz
rzadziej rozstawało się z widokiem deszczu, jednak w takie dni jak ten aż
chciało się żyć. Drzewa już prawie bez liści pozwalały ciepłym promieniom
słońca ostatni raz nagrzać futro przez nadejściem zimy.
—A jak miało być? – zaśmiał się rudzielec popijając napar. — Z Yirem jest
cudownie i w sumie lepiej ni było, być nie może!
—Mówisz? A co ze szczeniakami?
—Szczeniakami?
— Oi Paki nie znam cię od wczoraj. Gdybyś mógł to przygarnąłbyś nawet
zagubionego kotka. Widać w twoich oczach przyjacielu, że marzy ci się szczenię.
Kolejne. — zaśmiał się Delta widząc jak Paki przewraca oczyma.
— Jeszcze nie rozmawiałem o tym z Yirem, ok? — odpowiedział wymijająco, ale
jednak nie zaprzeczył. Rozmawiali potem jeszcze chwilę śmiejąc się do
akompaniamentu wiatru, gdy nagle towarzysz Paketenshika zamilkł.
—Coś się stało?— Delta także przysłuchał się otoczeniu widząc jak uszy
trzyogonowego basiora tną powietrze. I rzeczywiście coś słyszał, jednak ciężko
było mu powiedzieć co. Brzmiało jak piszczenie, ale czego? Może jakaś
wiewiórka, albo o zgrozo mamie niedźwiedzicy zbiegło jej dziecię i teraz ją
woła.
—Chodź. — Paki po prostu jednak wstał i ruszył w kierunku dźwięku.
— Ey! Czekaj! To może być… coś niebezpiecznego. — Delta prawie rzucil kubkiem o
ziemię doganiając prawie biegnącego przyjaciela w podskokach. Jego znacznie
mniejsze nóżki ledwo nadążały. — Zwolnij
trochę. CO jeśli to niedźwiadek. Jego mama nie będzie zadowolona aa — Delta mówiąc
to wpadł w Pakiego, który nagle zatrzymał się. Jego małe ciałko uderzyło w rudą
sierść i upadło na ziemię. Większy wilk niewiele sobie z tego zrobił nawet nie
zaglądając na niego. Był zbyt zafascynowany dźwiękiem. Mniejszy jednak zirytowany
kopnął go delikatnie jak tak leżał i dopiero potem wstał z ziemi otrzepując
się. Paki jedyni pomachał łapą w jego kierunku jakby odganiając natrętną muchę,
więc Delcie pozostało jedynie przewrócić oczyma i stanąć u jego boku . W ciszy słuchali
jak coś popiskuje coraz bliżej kiedy wolnym i ostrożnym tempem zbliżali się do
tego. Delta oczywiście bardziej wycofany gotowy schować się za silniejszym z
ich dwójki.
Dlatego też kiedy wilk zajrzał na krzaki i zatrzymał się jakby oszołomiony
Delta nie miał lepszego wyjścia jak wystawić łeb pod nim. Spotkał zażenowane
złote oczy dosłownie na sekundkę kiedy powróciły do przyglądania się trzem
kuleczkom ze znajomym błyskiem. Delta westchnął cichutko kładąc się nadal mając
nad sobą przyjaciela.
Rudy w końcu przekroczył mniejszego i zbliżył się do kupeczki kolorów. Ciche
skiełczenie nasiliło się. Kolejno ciemnożółte i złote oczy spojrzały na nich z
zaskoczeniem. Delta podszedł więc bliżej jak przyjaciel. Delta trącił
delikatnie ostatnie ze szczeniąt z zamkniętymi oczyma. Kiedy ten je otworzył
zmierzył się z oczami o tym samym problemie. Dwa kolory. — Jejusiu. Ślicznotki
z nich. —
— Ciekawe gdzie ich matka. — Mruknął Paki przyglądając się tym wilczym
dzieciom.
— Nie wiem. Nie czuć tu nic poza nimi. — Delta smętnie odpowiedział na to
zdanie, choć to nie było pytanie. — Jakby pojawiły sie z nikąd.
— Myślisz, że…
— Paki. Jeśli ich nie weźmiesz zamarzną. W końcu noce już nie te same co latem.
— Delta zmierzył przyjaciela wzrokiem, wiedząc doskonale co ten miał na myśli. —
Będziesz musiał pogadać z Yirem szybciej niż myślałeś. —
— Ja… No tak. —
<Paki?>
Od Eothara Atsume - ,,Niecny Owoc" cz. 23
Nie chciałem tego niepotrzebnie przedłużać. Rzuciłem mu krótkie spojrzenie z czymś w rodzaju współczucia, po czym odwróciłem się na pięcie i ze wzrokiem wbitym w ziemię ruszyłem przed siebie, otoczony dwoma warstwami obcych z każdej strony. Konwój poruszał się tempem zbliżonym do truchtu. Nikt nie śmiał się odezwać, toteż zyskałem trochę czasu na przemyślenia.
W sumie było mi go nawet żal. Wyglądał na naprawdę spoko gościa. Kogoś, na kim można polegać, kto ma wiedzę większą, niż cała reszta Alf razem wziętych. Może mi nie sprzyjał, ale byłaby wielka szkoda, gdyby okazał się patriotą zbyt wielkim, by ścierpieć zrzucenie ze stanowiska. Może nie jest tak źle. Przed rewoltą wolałem pozostawać w cieniu, ale kto wie, może potem byłaby okazja się zakolegować? Choćby i z jego litości...
Ocknąłem się, gdy tuż za granicą WWN opuścili nas strażnicy. Rzucili krótkie słowo pożegnania i ruszyli z powrotem do obozu, a chwilę potem doleciał do nich pierwszy wilk z tym samym celem. Będąc już niecały kilometr od jaskiń WSC napotkaliśmy kolejne nieodwzajemnione spojrzenie. Druga, ufniejsza wadera dopytywała się, czy to prawdziwy sygnał. Kazałem jej spadać, jednak w centrum nie sposób się już było ogonić od pytań, co takiego stało się w WWN. Z marszu odpowiadałem, że powinni o to spytać swojego ,,Alfę". Nie miałem jeszcze ustalonego wytłumaczenia. Społeczeństwo już je sobie dorobi, i to o wiele szybciej, niż jesteście sobie w stanie wyobrazić. Wydałem jeszcze parę poleceń, jak się pożegnać z imigrantami; tudzież dodałem jak najwięcej papierkowej roboty. To ich trochę przytrzyma i dopełni czarę goryczy. Swoją ,,świtę" zostawiłem w jaskini wojskowej. I wtedy po wyjściu z tłumu o moje futro zaczepiło się coś innego. Mianowicie - pióro.
— Tu jesteś! - wyrzekł z czymś w rodzaju ulgi i zdenerwowania jednocześnie.
— Jestem, ale nie wiem, czy zauważyłeś, dość zajęty. - odparłem, machając szybko ze zniecierpliwieniem ogonem.
— Zaczekaj. Wyjaśnij mi chociaż, co tu się dzieje, to będę w stanie ci pomóc. - odpowiedział ptak ze spokojem godnym świętego.
— Jeśli naprawdę chcesz mi pomóc, to odczep się i rusz tyłek do jaskini wojskowej ogarnąć tę tępą ferajnę. To nie czas na plotki. - zrobiłem już krok do przodu, kiedy zatrzymało mnie ciężkie westchnienie Mundusa:
— Właściwie... nie po to tu przyszedłem. Przed chwilą znalazłem coś dziwnego w krzakach koło twojej jaskini. Lepiej, żebyś to zobaczył. - z dzioba wylał się potok napiętych słów. Zatrzymałem się w pół ruchu, mimowolnie otwierając szeroko oczy. Nie chcąc kaleczyć drogocennych gałek czytelników i naszego pięknego języka nie będę przytaczać przekleństw, które w liczbie mnogiej przewinęły się przez moją głowę, ale były to z pewnością nie najlżejsze wyzwiska, jakie w wilczym języku istnieją. Teraz jednak tym bardziej zależało mi na spławieniu towarzysza.
— Pokażesz mi później. A teraz weź się wreszcie do roboty. - fuknąłem wrogo, odwracając głowę w jego stronę. Wodziłem wzrokiem za ptasią sylwetką, dopóki nie zniknęła za skalnym rogiem, po czym sprintem udałem się w stronę jaskini Alfy. Strach szybko ustąpił miejsca złości, która wbijała moje pazury głębiej w ziemię i dodawała pół metra do każdego skoku. Byłem na siebie wściekły. Jak mogłem być tak naiwny?! O tyle dobrze, że z wypowiedzi ptaka wynikało, iż nie domyślił się, czym jest niewidzialny kształt. W zamian za skrzydła matka natura odebrała również pierzastym cudowny zmysł węchu, zresztą eliksir już robił w tej kwestii kawał roboty; jednak na bank wzbudzi to pewne podejrzenia. Żeby rozszyfrować moją osobę to stanowczo za mało, ale i tak o jedna poszlaka za dużo. Będę musiał się pilnować bardziej, niż kiedykolwiek, ale w tej chwili nie to było moim największym problemem. Należało sprawić, żeby ta przyszłość w ogóle nie skończyła się na tym jednym błędzie.
Westchnąłem z poirytowaniem, kładąc łapę bodajże na swoim brzuchu. Mikstura niewidzialności na szczęście wciąż świetnie się trzymała. Stukając ze zdenerwowania pazurem w skałę, rozglądałem się po najbliższym otoczeniu. I wtedy powoli mój pysk rozjaśnił uśmiech ulgi.
~~~
Szybko wróciłem do centrum. Poudawałem jeszcze Wielkiego Najjaśniejszego Nam Panującego Naczelnego Wodza Reżimu, głównie przyglądając się ze zmrużonymi oczami pracy strażników, frustracji członków WWN i biegając po całej watasze bez celu. Prędzej czy później musiałem się natknąć na Mundusa. A raczej podejrzewam, że cały czas mnie obserwował. Tylko w tym momencie, kiedy wypytywałem stróża, jak idzie ewakuacja i emocje opadły, stwierdził, że to dobry moment na powrót do gry.
— Chodź, mam ci coś do powiedzenia. - mruknąłem na stronie. Ptak kiwnął tylko lekko głową i w ciszy udaliśmy się w stronę jaskini Alf. Szedłem jak najszybciej, nie chcąc tracić cennego czasu.
— Więc co takiego chciałeś mi przekazać? Może masz ochotę mi wyjaśnić, jaki sens ma przepisywanie teraz każdej karty członkowskiej z osobna? Nie lepiej by było jeszcze zrobić dwie kopie? - odezwał się towarzysz, gdy tylko oddaliliśmy się wystarczająco od zgiełku.
— Dobry pomysł. Cieszę się, że tak myślisz. - odparłem całkiem spokojnie, pół żartem, pół serio. - A poza tym, nie odwiedzaj więcej WWN. - dodałem twardo.
— Dlaczego? Co tam się stało, do cholery?
— Powiedzmy, że nie chciałbym zepsuć tego, co między nami jest. - ściany.
— A myślałeś, żeby samemu przestać się o to starać? - westchnął Mundus, przyglądając mi się badawczo.
— Masz jakiś problem? Nie wytrzymasz dnia bez konszachtów ze swoimi kolegami spod Nadziei? A zresztą. Miałeś mi coś pokazać. - uciąłem, zanim ptak zdążył jakkolwiek pociągnąć rozmowę lub zacząć się tłumaczyć.
— Tak... - mruknął cicho, wychodząc nieco na prowadzenie. Doszliśmy do krzaków, które towarzysz ostrożnie rozgarnął skrzydłem. Jeszcze chwilę ze zdziwieniem przeczesywał piórami pustą przestrzeń, zanim wyrzekł:
— Ciekawe. Jeszcze niedawno tu było... - ptak zaczął rozglądać się po okolicy ze zmarszczonymi brwiami.
— Ale co? - mruknąłem z nutką zniecierpliwienia, drapiąc się za uchem. Również chodziłem leniwie w tę i we wtę przed legowiskiem Alfy.
— Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem. - Mundus wzruszył ramionami, stając w miejscu.
— No raczej ciężko by było, jeśli jest to niewidzialne. Zostawiło jakieś ślady? - przestąpiłem z nogi na nogę, udając choć trochę zaangażowanego w śledztwo.
— Nie. - odparł towarzysz z lekkim wahaniem. Zapadła chwila milczenia.
— Więc myślę sobie, że nie ma co się nad tym rozczulać. Teraz nic z tym nie zrobimy, a w tych lasach dzieje się wiele dziwnych rzeczy... - zniżyłem nieco głos, wstając z miejsca. - My tu gadu-gadu, a w centrum zaraz zaczną tłuc butelki. Aczkolwiek, myślisz, że to może mieć jakiś związek z tym, co się ostatnio wyprawia? - spytałem delikatnie, odchodząc już od groty. Nauka z ostatniej rozmowy nie poszła w las.
— Nie mam pojęcia, ale wątpię, żeby dobry duszek z ciasteczkami czekał tylko w krzakach na nasze przybycie.
~~~
Nieprzytomna wadera kołysała się irytująco z boku na bok na moim grzbiecie. Gdyby nie fakt, że jeszcze świadoma ważyła niewiele, pewnie bym jej nie uniósł w takim stanie. Więcej ważyła chyba sama sierść. Nazywała się Toph, Tofi, czy jakoś tak, a z tego, co udało mi się ustalić podczas krótkiej rozmowy, była medyczką. Dość miłą, spokojną, ale naiwną medyczką. Pomimo mojej jakże wybitnej gry aktorskiej, naprawdę uwierzyła w bajeczkę o dodatkowych papierach w jaskini Alf. Walka trochę się przeciągnęła w porównaniu do moich oczekiwań - gdyby nie ten wystający korzeń, o który się potknęła, byłbym już spalony... potem na szczęście poszło jak z płatka i szedłem teraz w stronę łańcucha górskiego, kiwając się trochę nienaturalnie na boki. Poza tym nic nie zdradzało obecności niewidzialnego ciężaru, przywiązanego niewidzialną liną do szarych pleców. Mimo to za każdym razem, gdy spotykałem na swojej drodze jakiegoś wilka, wstrzymywałem oddech. Może zachowywałem się trochę dziwnie, ale bądźmy fair, czy pierwsze, co przyszłoby wam do głowy po spotkaniu z Agrestem, to że właśnie na oczach wszystkich porywa waderę z wrogiej watahy? Osobiście obstawiałbym, że dobrał się do zapasów spirytusu w medycznej. Zrobiłbym to sam, ale uniesienie wilczycy pozostawało poza zasięgiem moich możliwości.
Pod górę zrobiło się pustawo, ale i ciężko. Wytężając wszystkie siły, dotarłem gdzieś głęboko w górskie chaszcze, gdzie sam już nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Związałem jeszcze pysk wadery i zostawiłem ją na ziemi, by obejrzeć okoliczne jaskinie. Upatrzyłem sobie grotę z najwęższym wejściem. Kiedy wróciłem, moja ofiara niestety odzyskała już przytomność. Na chwilę zamarłem w bezruchu, przyglądając się uważnie kamieniowi obok. Ostatecznie, spoglądając w do szczętu przerażone ślepia wilczycy, westchnąłem tylko i przeniosłem ją do jaskini. Musiałem trochę odpocząć, zanim wyjście z niemałym mozołem zablokowałem większym głazem, zostawiając niewielką szczelinę u góry. Po tym wszystkim jako Agrest nie byłem w stanie zrobić nic więcej, jak położyć się obok. Wadera nie kwapiła się aby rozwiać opary nudy, więc zacząłem pleść jakieś brednie, co by urozmaicić odpoczynek:
— Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj; kiedy sfałszowaliśmy wybory w NIKL-u i wróciłem tu jako Alfa. Piękne czasy... Aż się dziwię, jak byli w stanie tak długo tego nie zauważyć! To trzeba mieć talent. A Dergud, ta szuja ma tak mocne plecy, że gdyby wbił komuś nóż w kark na oczach całej watahy, puściliby go wolno i dali dwie skrzynki spirytusu zadośćuczynienia... Zabawne, co się dzieje tu na górze, prawda? A zastanawiałaś się kiedyś, jak to się stało, że w WSC pojawiła się wścieklizna? Chociaż nie, oszczędzę ci tej świadomości na tę resztkę życia.
Moja wyobraźnia pracowała na pełnych obrotach. Miałem w końcu niepowtarzalną okazję pisać karty historii na żywo. Naopowiadałem jej jeszcze trochę bzdur o tym, jak to NIKL zamierza zrobić z tych ziem jedną wielką niewolniczą republikę, a WSJ to dobre ziomki som i muszą współpracować z WSC przeciwko WWN, której władze nie widzą w tym problemu. O tym, jak za tydzień zaatakuje ich banda żandarmerii z południa i o tym, co ptaszki ćwierkają o nieczystych, irytujących zagraniach Mundusa. Jakiego to podłego lenia i niewdzięcznika mam za brata, no jak ja mam w takich warunkach starać się o dalszy przemyt dokumentów z WWN? Nie można było też nie pominąć faktu, jak Kwazar bezczelnie oszukuje w karty.
Wadera przez cały czas milczała, z pętlą strachu zaciśniętą mocno na gardle. Wreszcie, gdy zaczęło się ściemniać, upolowałem naprędce i wrzuciłem do środka zająca, choć w sumie nie musiałem. W zależności od refleksu znajdą ją najpóźniej za kilka dni. Udzieliłem jej ponownie paru wskazówek na temat niepotrzebnych krzyków i zbędnych prób uwolnienia, po czym zapewniłem, że... wszystko będzie dobrze, i odszedłem. Nie wiem, co mi odbiło, może za dużo ostatnio przebywam w towarzystwie...
W połowie stoku, gdzie roślinność rosła nieco bujniej, wytarzałem się raz jeszcze w trawie, aby zmyć gdzieniegdzie kropelki niewidzialności, i wróciłem okrężną drogą do jaskini Alfy. Po dzisiejszym rajdzie czułem, że najchętniej padłbym na glebę tu i teraz, jednak widok nieznanej mi wilczycy w środku znowu postawił mnie na nogi. Miała sierść koloru świeżego capuccino, z małym, srebrnym chabrem zatkniętym za ucho. Przeglądała jakieś dokumenty. Jako że przywitała się ze mną zupełnie swobodnie, ja również jej obecność w tej grocie uznałem za normalną. Może to jakaś poseł? Upewniwszy się, że nikogo w pobliżu nie ma, wszedłem do środka. I mówię sobie - w sumie czemu nie?
Po krótkim wstępie o pogodzie zacząłem z nią zwyczajnie flirtować, z satysfakcją obserwując jej reakcję. Ale kiedy nazwała mnie wujkiem, zrobiło się tak jakoś niezręcznie... nie muszę chyba dodawać, że zostałem w grocie sam. Tym większą miałem ochotę zasnąć, gdy łapą szukałem sporego zagłębienia w skale. Od porzucenia tego stanu dzieliło mnie już przecież tak niewiele! Podciągnąłem się tylko na tyle, by dotknąć pazurem niewidzialnej czaszki, leżącej na szczycie stropu, i już po chwili byłem wypoczęty i rześki, jak skowronek, i jeszcze bardziej posiniaczony. Choć Agrestowi, którego ciało zgodnie z siłą grawitacji opadło na dół, też pewnie dostało się po tyłku. Kości były całe, nic, z czego nie mógłby się wylizać. Wciągnąłem nieprzytomne ciało nieco w głąb jaskini. Poukładałem kończyny wilka w bardziej naturalny sposób, jak gdyby spał tu od dawna. Po zamianie w mojej głowie znów zrobiło się pstro od najbardziej odjechanych pomysłów, jak jeszcze mógłbym w pełni wykorzystać ten pobyt, tyle pięknych scenariuszy, projektów piramid z butelek... ale czas gonił. I nie tylko on - na zewnątrz widać było kolejnego zbliżającego się wilka. Torba rozpruła się trochę na górze; poprawiłem ją sobie na łopatce i chycnąłem lekko ku zaroślom, w kierunku zachodniej granicy.
1944 słowa
<Agrest? No pokaż, jakie tam masz asy w rękawie *)>
poniedziałek, 29 listopada 2021
Od Delty - "Niespokojne Ścieżki Losu - Wspomnienie" cz. 11
Deszcz. Deszcz był tym co Delta usłyszał jako pierwsze. Jak
to w życiu jednak bywa wzrok nie powrócił do jego władania jeszcze przez
dłuższą chwilę. Czuł się jakby uderzył głową w jakiś kamień, a potem przebiegło
po nim stado łosi. Świadomość jeszcze przez chwilę także płatała mu figle.
Wspomnienia w powolnym tempie składały się w bezładną całość, mieszając
wyznaczniki czasowe i przeszłość w nieporządną linię pełną wcięć, gór i dolin. Jednak
kiedy w końcu jego stan zatrzymał się na w miarę standardowym poziomie myślenia
jego oczy rozwarły się momentalnie. Szkielet i jego obraz powróciły do niego z
e zdwojoną siłą, a jasne światło, pomimo tłumienia przez deszczowe chmury
sprawiło, że zakręciło mu się w głowie. Nie wstawał. Nie czuł się na siłach na
najmniejszy ruch, a bolesne pulsowanie nie ułatwiało mu zachowania skupienia.
Wstałeś. Echo. Długie i nieprzyjemne
szybko zastąpione w umyśle równie męczącym piszczeniem. Podniósł łapy i w
geście desperacji zakrył uszy jakby miało mu to coś dać. Zaraz ci przejdzie. Głos pochodził jakby znikąd. Tajemniczy i obcy,
ale tak znajomy ton. Chwilę potem rzeczywiście piszczenie ustało, jednak
dyskomfort w czaszce pozostawał.
Jak się czujesz? Tym razem słowa nie wywołały
tego samego efektu. Jednak nadal pozostawiały niewyraźny ból w umyśle, młodym i
nie przystosowanym do tego nowego przeżycia. Grymas na pysku szczeniaka pojawił
się i zniknął.
—Jakoś — padła cicha i szumna odpowiedź, mało co nie zagłuszona przez krople
deszczu.
To dobrze. Zmarszczył nos w bólu. Martwiłem się, że przyprawiłem cię o zawał
serca. Nieprzyjemne echo znowu powróciło. Spokojnie. Za jakiś czas zupełnie to minie. Głos jakby wiedział o
co Delcie chodzi uspokajał go, ale jedyne co się działo to pogorszanie
sytuacji. Dlatego zapadła pozorna cisza. Natura kontynuowała swoją symfonię
smutku jeszcze długie godziny. Szczeniak o oczach w różnych kolorach skulił się
przy kamiennej ścianie kiedy w końcu jego łapy raczyły powstać z otumanienia. Wsłuchiwał
się w napięciu w dźwięki świata wokoło jakby miały ucieleśnić się i uratować go
z tej niezręcznej i przerażającej sytuacji. Dziwne stworzenie za to siedziało kawałek
dalej cierpliwie wbijając w niego te dwie kuleczki o jaskrawej niebieskiej
barwie, jakby sądząc Deltę i rozważając coś w duszy.
Kiedy ruszyli się zrobili to niekontrolowanie i jednocześnie wstając i
spoglądając na wejście do jaskini. Ich ciała zastygły widząc jak natura znęca
się nad swoim własnym dzieckiem zrzucając na ziemię pioruny. Jeden z nich niekorzystnie
uderzył w bogu ducha winne drzewa, powodując że to stanęło w żywym ogniu,
którego nawet deszcz nie był w stanie okiełznać. Jedno, samotne i oddalone od
innych płonęło teraz, pośród kojącego deszczu nie mogąc zaznać tego ukojenia.
Niczym metafora kruchości rozpadało się powoli pod władaniem płomieni. Delta
spuścił po sobie uszy. W pewnym sensie bał się ognia, jednak miał do niego
respekt, milczący i zagłębiony w sercu, gdyż to właśnie ogień pozwolił mu uciec
od śmierci. Jednak w obliczu tego żywiołu przeważał strach. Ten zwyczajnie,
typowy dla szczenięcia niezrozumiały strach. Dlatego niewiele myśląc, zapewne
kierując się wyłącznie naturalnymi impulsami skrył sie za kościstym ciałem.
Przedziwne stworzenie jedynie spojrzało na ciemnego szczeniaka i jakby z
westchnięciem usiadło. Ogień ucichł po czasie pozostawiając tylko czarny i
osmolony szkielet tego co niegdyś było drzewem. Liście, kora, korzenie,
wszystko zdawało się teraz być niezwykle kruchą strukturą gotową zawalić się w
każdej sekundzie.
Spojrzeli się po sobie.
—Skądś cie znam — zamazane wspomnienia jednak niewiele mu podpowiadały.
Wiem. Musisz mnie znać. Pewność w tym
głosie była znajoma.
—Skąd taki wniosek? — Delta zamrugał dwa razy zaskoczony. Może wilk znał jego.
Ja… Nie mam pojęcia. Kiedy się obudziłem
jedyne co pamiętałem to twoje imię. Dlatego wiem że musisz mnie znać. Jeśli
mnie nie znasz…. Nikt mnie nie zna.
—To… Ty nie wiesz kim jesteś? — szczenię nie spotkało nigdy szkieletu.
Mówiącego zwłaszcza. Ale w końcu każdy miał imię i znał je. To było coś co
czyniło z wilka członka większej społeczności i nadawało mu swoistą wartość.
Nie wiem. Ale czy to ma jakieś znaczenie
skoro ty wiesz?
—Ale ja… też nie wiem. Nie mam pojęcia kim jesteś! — zapewnił chociaż w
głębi serca i pamięci coś odbijało mu się w głowie.
Jak to? Przecież powiedziałeś, że mnie
skądś znasz! Niczym przerażenie dziki błysk przeciął przez te dwie kulki
udające oczy.
—No… NO tak. Ale… to nie znaczy, że wiem kim jesteś! – bronił się. Atmosfera
nagle uderzyła o ziemię.
JA… No cóż. Nie szkodzi. Kiedyś może się
dowiesz. Cisza. Deszcz stukał jedynie o skały, a samotne spalone drzewo
uciekało z wiatrem nie pozostawiając po sobie nawet śladu.
Słońce po deszczu grzało wyjątkowo mocno. Zwłaszcza kiedy
łapy powoli przemarzały od chłodnej skały i mokrej nawierzchni.
—Czemu za mną idziesz tak właściwie? — Delta rzucił tym pytaniem za siebie,
gdzie z całą pewnością kroczył dziwny
szkielet.
A gdzie indziej miałbym iść, skoro nie
wiem kim jestem, skąd jestem ani jak mam być. Bez imienia, bez domu i bez
pamięci. Więc idę za tobą.
—Nie chcesz sobie poszukać domu? Nadać imienia? — w szczenięcej niewinności
wierzył, że potem życie mogłoby wrócić na stary tor i biec tak jak wcześniej.
Nie, ponieważ coś mówi mi, że z tobą
dowiem się co było kiedyś. Może… wtedy odzyskam pamięć o przeszłości i mojej
rodzinie!
—Ale po co tak właściwie? Nie lepiej żyć nie pamiętając o przeszłości? Ja
to bym chciał zapomnieć. —przyznał basior przeskakując z nogi na nogę i w
zabawie omijając dołki w skalnym podłożu gdzie uzbierała się deszczówka.
Kiedy ja chcę pamiętać! Poza tym…
dlaczego miałbyś chcieć zapomnieć. Z przeszłości można się wiele nauczyć, jak
nie popełniać tych samych błędów czy komu zaufać.
— Do tej pory moja przeszłość była tylko błędami innych. Śmiercią i
smutkiem. A ja jestem tylko zwykłym wilkiem. Drapieżnikiem. — mruknął zaprzestając
swojej zabawy. — Wszystko co miałem zagarnęła choroba. Bliskich, braci,
ukochanego „ojca” — załkał z żalem zatrzymując z trudem łzy — Potem przyjaciół
i na koniec zostałem tylko ja!
Straszne. Ale jeśli zapomniałbyś, kto
pamiętałby o duszach tych których kochałeś? Kto dawałby im drugie życie w
opowieściach, które zaniesiesz światu? Nikt. Zostałyby zapomniane i zanikłyby w
przeszłości jak wszyscy inni.
Ponowna cisza tym razem nieco inna zapadła. Słońce nasiliło się jakby
zapowiadając lepsze dni. Ale czy na pewno będą lepsze?
Dokąd idziemy tak
właściwie? Padło pytanie po dwóch dniach prawie nieustannej wędrówki. Moje kości chrapoczą. Chcę przerwy. A mówią
że to szczenię bywa nieznośne.
— Gdzie wiatr prowadzi — mruknął Delta przystając i słuchając. — Tam jest
rzeka. Może złapiemy jakieś ryby! — powiedział i ruszyli dalej. Monotonny
krajobraz znudził się już szkieletowi, który dalej pozostawał niezadowolony z
obrotu spraw. Miał znaleźć Deltę i go znalazł. Dlaczego więc razem z nim nie
powróciły wspomnienia i dlaczego to małe stworzonko powtarzało mu, że nie
pamięta kim był. W takim razie po co był? Czy był potrzebny? Delta zdawał sobie
radzić całkiem nieźle pomimo bycia niespełna półrocznym szczenięciem.
I po co ja ci jestem? Szepnął do
siebie w myślach, a uszy malca zadrgały. Te fascynujące oczy tak znajome, które
pobudzały jego nieistniejące serce spojrzały na niego.
—Nie wiem. Ale wydajesz się być ważny — ucieszył się na te słowa. I może
dlatego tylko nie zreflektował się, że malec słyszał coś czego nie powinien.
Złowione ryby szkielet upiekł. Delta właściwie nigdy do tej
pory nie widział ogniska w środku lasu. W końcu takie mierne szczenię jak on
niewiele mogło samo zrobić. Jednak pomoc od kościanego towarzysza sprawiła, że
w końcu zjadł coś ciepłego i smakującego znacznie lepiej niż mokra ryba. CO
prawda to dalej był smak ryby, ale pomińmy ten szczegół.
Powiedz mi. Kim tak właściwie jesteś Delto?
—Kim mam być? W jakim sensie? – odbił pytanie skonfundowany szczeniak
obracając delikatnie główkę na bok.
No. Skąd jesteś? Może od tego zacznijmy.
— Nie pamiętam już nazwy tej watahy, ale była duża. Pomiędzy wieloma
szczytami, wataha w dolinie! —
odpowiedział mrugając oczkami i biorąc kolejnego gryza ze swojej porcji.
Między górami. Oh. Ja wstałem między
górami. Właśnie w takiej dolinie. Wszystko było spalone.
— Spalone? — Delta zmarszczył nos. No tak. Jego dom rzeczywiście płonął
kiedy z niego uciekał, ale wątpił że wszystko mogłoby spłonąć. — Nie sądzę że w
moim domu wszystko spłonęło, więc na pewno to nie ta sama dolina. — chociaż
wątpił w swoje słowa. I nie za bardzo rozumiał skąd to zwątpienie się wzięło.
Oh. Ale… nie ważne! Kto był twoimi
rodzicami?
— Neo. Medyk i opiekun sierocińca, bo ja… nie miałem rodziców. — i z tą odpowiedzią
jakby coś nagle trzasnęło w oddali. Delta zląkł się nieco widząc nagle sypiące
się na ziemię kości sowjego towarzysza. Martwe bez życia.
— Y̷̛̙̌͒͊̾͋̃͂̎̓͑̾̈̒͆͊͘͘͘͠ơ̷̧̨̢̡͈̗͈̩͖̝̥̲̙̺̻̺̼̦̗̎̈̑̐̈́̓̇̀̎͐͂͠ͅr̴̡̰̮̪̫̪̞͒́̊̈́̀̀̉̋͒͂̈́͒̽͐͛̐̑͗͊̄̌̃͋̓̒͋̓̅̌͆̎͂̏͝ḑ̷̛͓̻̮̪̘͇̠͙̦͖̤̦̠͍̠̤͆̂̐͂͌̇̐́̉̑͆̈̇̅͑͠͠
podaj mi tą fiolkę. Tą która leży tam… no wiesz — jaskrawo fioletowy wilk
wpatrzony niemo w miskę miesząc coś jedynie machnął łapą. Wilk który otrzymał to
niejasne polecenie jakby od razu wiedział co ma przynieść i gdzie położyć,
dlatego fiolka nie zajęła mu za wiele czasu. Jednak kiedy rozejrzał się
wszystko zdawało się być jakby zamazane. Nic nie przypominało mu czegokolwiek,
a nawet jego własna łapa, w której trzymał szklane naczynie zdawała się nie istnieć.
Jakby to wszystko było tylko skrawkiem, puzzlem w większej, skomplikowanej
układance. Podał więc bezmyślnie ten przedmiot w ręce jakby znanego mu basiora.
—Proszę Neo! — jego głos, który nieświadomie uciekł mu z gardła zawrzał w jego
umyśle. Projekcja nagle zatrzymała się. Na sekundy.
— Y̷̛̙̌͒͊̾͋̃͂̎̓͑̾̈̒͆͊͘͘͘͠ơ̷̧̨̢̡͈̗͈̩͖̝̥̲̙̺̻̺̼̦̗̎̈̑̐̈́̓̇̀̎͐͂͠ͅr̴̡̰̮̪̫̪̞͒́̊̈́̀̀̉̋͒͂̈́͒̽͐͛̐̑͗͊̄̌̃͋̓̒͋̓̅̌͆̎͂̏͝ḑ̷̛͓̻̮̪̘͇̠͙̦͖̤̦̠͍̠̤͆̂̐͂͌̇̐́̉̑͆̈̇̅͑͠͠ popatrz. Popatrz! — mała, granatowa kuleczka
wbiłą w niego swoje dwukolorowe ślepia. Kim oni dla siebie byli, skoro maluch
trymał przed sobą zamazany kawałek papieru.
—Piękny— szepnął niekontrolowanie i wszystko jakby zapadło się w ciemność
—Ż…Żyjesz? — Delta w końcu odważył się podejść do towarzysza
i delikatnie pacnąć go w największą kość, czyli czaszkę. Ten jakby przebudził
się i ponownie poskładał w swoistą całość. Jego błękitne kuleczki pojawiły się
w oczodołach i zalśniły bladym blaskiem.
Znałem Neo. Mruknął w eter.
— Ale jak to? Nie rozumiem. —Dleta spłoszył się nieco.
Nie szkodzi. Nie musisz. … Nie istotne . Po
czym zadarł pysk do góry wpatrując się w powoli gasnące niebo. Ja w końcu sam się dowiem.
CDN
Od Kary – „Gdy przychodzą zmiany”
Prawie dwuroczna Ciri
- Chce wracać do domu, w którym są róże. I drobne sprośne liściki na
karteczkach. I gdy moje włosy zaczną siwieć, on powie, że jestem jak dobre
wino, coraz lepsza z wiekiem.
- Co tam śpiewasz, córeczko? – spytała
małej szarej kuleczki… właściwie już nie tak małej. Ciri była już prawie
dorosła, a ona nawet nie wiedziała, że umie tak pięknie śpiewać.
- Myślę, że nauczyłam się tego od moich rodziców, że prawdziwa miłość
zaczyna się od przyjaźni. Pocałunek w czoło, randka, udawane przeprosiny po
kłótni…
Uśmiechnęła się lekko. Może
nauczyła się tego od nich. Przez jakiś czas z nią w końcu byli, chciała wierzyć,
że przez ten ważniejszy i bardziej kształtujący. Bała się jednak, że nie zna swojego
własnego dziecka.
- … zestarzeć się z kimś kto sprawia, że czuje się młoda…
- Mamo, mamo! Maaamoo! –
usłyszała za sobą i mała torpeda emocji wbiegła we nią z impetem. Zaśmiała się
do akompaniamentu śmiechu Almette. Ta mała była tak rozkoszna. Jej mały wulkan
energii.
- Choć mamo, pokaże Ci co
zrobiliśmy z tatą! – spojrzała na śpiewającą Ciri. Nawet nie zwracała na nią
uwagi, może nie powinna jej przeszkadzać. Odeszła z nową młodszą córką ze
śmiechem na pysku.
- …Potrzebuje mężczyzny, który kocha mnie tak, jak mój tata kocha moją
mamę. – Dokończyła śpiew Ciri. Nikt tego nie zobaczył, ale pojedyncza łza
wchłaniała się właśnie w jej futro na policzku. Jej wzrok skierował się na tą
idealną rodzinę, do której czuła, że już nie należała. Została wymieniona.
Obserwowała jak matka z radością bawiła się z Almette, a z boku patrzył na nich
Szkło. Też się uśmiechał. Patrzył tylko na swoją żonę, a w jego oczach odbijała
się wielka miłość. Dla niego najważniejsza była ona. Pomimo jej złych decyzji,
wybuchowości, ciągłego stawiania granic i częstych wahań nastrojów. Kiedy Ciri
usłyszała śpiewaną przez siebie piosenkę będąc niedaleko wioski, czuła, że
pasuje do nich niesamowicie. To miłość Szkła ich trzymała i mała Ciri zaczęła
wierzyć, że jeżeli ona także będzie kogoś tak kochać, to wszystko się uda.
Wystarczy oddać komuś wszystko, każdy swój kawałek, a on nie będzie miał
wyjścia i to wszystko przyjmie. Mimo wszystko była także córką swojej matki,
nie tylko ojca. Dzierżyła więc też cechy, których sama w sobie nienawidziła.
Wybuchowość, zmiany nastrojów… możliwe choroby psychiczne. Kara była dobra w ich
ukrywaniu. Od lat się w tym wprawiała. A może po prostu sama nie zwracała na
nie uwagi? A Ciri? Ciri nie wiedziała, że powinna coś ukrywać. A teraz było już
za późno.
Kilku miesięczna Kara
- Malfoy. Zajmij się nim proszę,
stracił rodziców przez ostatnią suszę. – Nieznany jej wilk przyszedł do nich
tego ranka. Jej brat myślał, że śpi, ale ona dokładnie wszystkiego słuchała.
- Tylko co ja mam z nim zrobić?
Już i tak muszę się teraz zająć Kara, bo matka nie czuje się najlepiej, a
Magnus.. no wiesz co Magnus.
- Nie obchodzi mnie to. Przykro
mi ale opiekun szczeniąt także odszedł, więc nigdzie indziej go nie oddam. –
wilk westchnął ciężko i zniżył lekko głos. – Umówmy się, ty masz najlepsze
podejście do młodych i już masz doświadczenie. Nikogo lepszego nie znajdę.
Malfoy nie odpowiedział, ale
poczuła, że w jaskini pojawił się nowy zapach. Nadal miała zamknięte oczy, ale
kusiło ją by je otworzyć. Na razie jednak słuchała dalej.
- Jak się nazywasz?
- Levi. – słaby, krótki dźwięk
doszedł do jej uszu. Wadera uśmiechnęła się lekko na myśl, że w końcu pozna
kogoś w podobnym wieku. Wszystkie inne szczeniaki miały już przynajmniej rok i
nie chciały za bardzo się z nią bawić. Zwłaszcza, że matka pozwalała to robić
tylko w asyście dorosłego. Kto by chciał się bawić przy dorosłych… W jej małej
główce zakiełkowała myśl: Moje dzieci
będą mogły się bawić wszędzie! I same, będą mogły robić co chcą!
- Wrócimy teraz do spania, z rana
pomyśle czym mógłbyś się zająć i co z Tobą zrobić.
Nowy szczeniak nie odpowiedział.
Zamknął szybko oczy i starał się zasnąć mając nadzieję, że tym razem będzie to
sen spokojny i bez koszmarów.
Półroczna Ciri
Jej ciało wierzgało w
niekontrolowanych spazmach, oczy miała zaciśnięte jakby nie chciała by jej
wspomnienie uleciało i ponownie zostało jej odebrane. Sny zaczęły ją nawiedzać
już niewiele ponad miesiąc temu. Strzępki wspomnień lub marzeń. Nie była w
stanie tego rozpoznać. Jej pamięć była poplątana, nie wiedziała, co z jej
dzieciństwa było prawdą, a co tylko wymyśloną przez jej umysł ułudą. We śnie
spotykała tych którzy odeszli. Braci. Matkę, przynajmniej tą, która ją
wychowała. Przyjaciół. Miłość. Teraz już wiedziała, że to była miłość. Wiedziała
kim był dla niej Levi, piaskowy basior wołający jej imię w chorobowej gorączce.
Przyjaciel i ukochany. Jedyny wilk, któremu mówiła wszystko i ufała mu
bezgranicznie. Gdyby tylko o tym wiedziała w momencie gdy poznali się po raz
drugi. Gdy pamięć, tak samo jak teraz, płatała jej figle i nie pozwalała ułożyć
wspomnień w odpowiednim porządku. Teraz też nie wiedziała co z tego co
pamiętała było prawdą, ale wiedziała, że coś jest na pewno. Były to uczucia.
Oddanie, szczęście, miłość i obezwładniający ją smutek gdy orientowała się, że
to wszystko tylko sen. Gdy się budziła była roztrzęsiona, zrozpaczona, a
wyrzuty sumienia, gdy patrzyła na swojego męża zjadały ją doszczętnie. Każdy
wiedział, że nie byli dla siebie pierwszymi. Kara na pewno nie była. Gdyby nie
śmierć Talazy, Szkło nigdy by tak na nią nie spojrzał. Ona jednak teraz czuła,
jakby nigdy go nie kochała. On kochał, czuła to. Nawet jeśli nie tak samo jak
jego zmarłą ukochaną. A Ona? Odkąd pojawiły się sny i pamięć o Levim zaczęła
wracać, czuła się rozdarta pomiędzy przeszłością i teraźniejszością. Jakby
dopiero teraz miała okazje przeżyć śmierć dawnej miłości i spróbować sobie z
nią poradzić, a teraźniejszość i rodzina nijak w tym nie pomagały.
- Kara. Kara… - spokojny i
delikatny głos męża wybudził ją z, jak on sam myślał, koszmaru. Jego łapa
delikatnie masowała jej grzbiet w celu ukojenia szamocących nią emocji.
Wadera spojrzała na niego i łzy
momentalnie pojawiły się w jej oczach. Był dla niej dobry, wyrozumiały,
pomocny, zawsze przy niej gdy go potrzebowała. A ona? Czuła się jakby zdradzała
go w snach. Każdego wieczoru wiedziała co ją czeka i… chciała tego. Czekała na
noc, żeby tylko wrócić do lepszego dla niej świata.
- Mamo… - jęknęła mała szara
kulka, która poczuła nagły ruch leżąc pomiędzy swoimi rodzicami.
- Wszystko dobrze Skarbie. Śpimy
dalej, już wszystko dobrze. – powiedziała łamiącym się głosem, jednocześnie
zmazując spod oczu wilgoć. Szkło patrzył na nią uważnie nic nie mówiąc, o nic
nie pytając. Dobrze wiedział czego potrzebowała i właśnie to jej dawał. Czy to
nie był wystarczający powód by go kochać?
Prawie roczny Levi
Obudził się tak jak zwykle, wraz
ze wschodem słońca. W jego objęciach leżała ta, która prawdopodobnie odmieniła
jego życie, choć sama nie zdawała sobie z tego sprawy. Jemu też dużo czas
zajęło zanim poukładał sobie wszystko w głowie. Oboje dorastali, a czas wydawał
się uciekać przez łapy coraz szybciej. Levi wiedział, że nie zostało mu dużo
czasu, czuł to z każdym mijającym dniem, godziną a nawet minutą. Dlatego każdą
chwile spędzał z nią. Chciał dać jej choć odrobinę szczęścia, które będzie w
stanie zapamiętać, w tym pełnym zła świecie. Jedna cecha różniła go od innych
żyjących na tej wyspie wilków. Było to coś co wiedział, że niedługo go zabije i
niestety nie mógł nic na to poradzić. Tego dnia, gdy Alfa przyprowadził go do
jaskini Malfoya, gdy wszyscy inni myśleli, że jego rodzice zmarli przez suszę…
on zobaczył coś czego nie powinien. Jego młode oczy nie rozumiały tego wtedy.
Nie rozumiały tych istot, które zabrały ciała jego rodziców, podkładając inne,
martwe. Choć ciała w niczym nie przypominały jego rodziców, wszystkie wilki,
jak tylko się obudziły, mówiły, że to oni. Levi nie potrafił zaprzeczyć. Nie
wiedział jak, nie miał odwagi, a może po prostu sam sobie nie ufał. Wiedział
wtedy tylko jedno, stracił tamtej nocy rodziców, nawet jeśli nie tak jak
myśleli wszyscy inni.
Z czasem zaczął rozumieć więcej.
Odkrył też swoją moc, która mocno wiązała się z powietrzem i dzięki której,
tamtej nocy, nie został uśpiony tak jak cała reszta. Gdy istoty ponownie
przychodziły, zabierały lub wymieniały jego przyjaciół, on ich obserwował. Słuchał.
Węszył ich zapach i starał się go zapamiętać. Jednak niewiele zapamiętać mu się
udało, ponieważ co jakiś czas, pewne momenty z ich pamięci były wymazywane. Na
to nie miał lekarstwa, ale skrzętnie zaznaczał na ścianie, dni w których
przychodzili. Jeśli jakiegoś dnia nie pamiętał, oznaczało to, że zrobili to
znowu. Kiedyś schował się w środku lasu, mając nadzieję, że go nie znajdą i
ominie go wymazywanie. Mylił się. Gdy nadeszli, udawał że śpi, tak jak cała
reszta. Nigdy nikogo nie pominęli.
Teraz był spokojny, jednak
wiedział, że ten spokój zaraz zniknie. Patrzył na Karę, gdy cicho pochrapywała
w jego ramionach. Była jego zbawieniem. A on bał się, że jest dla niej zagładą.
Trzyletnia Ciri
Szkło oznajmił jej dzisiaj, że będą
mieli wnuki. Basior nie komentował jej niechęci do własnej córki, nawet nie
powiedział nic na temat próby jej porwania. Dla niego związek z bliskim kuzynem
nie był obrażający, a może po prostu kochał Ciri miłością bezwarunkową jaką
powinien dawać rodzic. Jednak ona nie potrafiła. Była zła, zawiedziona i nie
mogła sobie przypomnieć gdzie dokładnie popełniła błąd. Czy było to jak ją
zostawiła? A może jak starała się nie zauważać jej krzyczących dysfunkcji? A
może po prostu było dać jej umrzeć wtedy, w odmętach zimnej, morskiej wody.
Czy dzieci z tego związku będą
normalne? Czy którekolwiek wykaże się choć odrobiną inteligencji, albo chociaż
chęcią zmiany? Ciri była genialna z początku. Ze wszystkim ostatecznie dawała
sobie radę, nawet jeśli coś nie do końca jej wychodziło, to parła do przodu nie
zważając na obelgi i śmiech. W ten sposób zaskarbiła sobie wszystkich, i
młodych, i starych. Tego jej zazdrościła, jej córka nawet jej nie potrzebowała
by dorosnąć. To chyba kolejny dowód, że nie była dobrym rodzicem. Jednak teraz
widziała efekty jej nie obecności. Od jakiegoś czasy też nasuwało jej się pytanie,
na które trudno było jej znaleźć odpowiedź… Dlaczego to Ciri wygrała walkę o
życie w jej własnej macicy? Czy byłoby lepiej gdyby to jej brat zwyciężył i
pojawił się na tym świecie?
No dobrze, ale te dzieci. Geny Admirała
stworzonego z kazirodczego związku, zmieszane dodatkowo z genami jego bliskiej
kuzynki czy nawet ciotki, której stopień psychicznego zniewolenia już teraz był
zbyt wysoki. Nie, to nie może się dobrze skończyć.
Roczna Kara
- Idę do Korteza. Idziesz ze mną?
– zapytała jednego poranka, swojego przyjaciela.
- Oczywiście. Zjemy coś po
drodze? – odpowiedział jej Levi. Była za młoda by uważać go za kogoś więcej. Jednak
w środku czuła to, co inni nazywali miłością. Tak jej się przynajmniej zdawało.
Spędzali ze sobą każdą chwile. Czasem miała wrażenie, że on nie odstępował jej
na krok. Cieszyła się z tego i miała nadzieję, że oznaczało to, że czuł do niej
to samo.
- Na miejscu będzie dużo
jedzenia. Pomagając mu, na pewno coś nam skapnie.
- No weeeź… - jęknął podchodząc
do niej i biorąc jej łapę, w swoje łapy. – Tak dawno nie polowaliśmy razem.
- Wiesz, że matka mi nie pozwala.
A nie chce brać ze sobą Malfoya. – imię brata wypowiedziała jakby było obelgą.
Nie było wątpliwości, kto nył najmniej lubianym przez nią bratem. No cóż… oa
uwielbiała zadawać pytania, a on nigdy na nie, nie odpowiadał.
- Jak ktoś nas przyłapie, to
zwale winę na siebie. Nie martw się o to, Skarbie. – jej oczy lekko się
zeszkliły na ostatnie słowo. Gdyby je rude futro, mogło się zarumienić, na
pewno Lei by to już zauważył.
- No dobra! – wykrzyknęła Kara
udając lekko urażoną swoją własną kapitulacją.
Skierowali się w głąb lasu, na
teren, na który mało wilków się zapuszczało, żeby mieć pewność, że nikt ich nie
zauważy. Levi był szybki i silny, więc polowanie było dla niego niezwykle
proste. Pomimo młodego wieku, już było wiadome czym się będzie zajmował w
przyszłości. Kara pomagała przy odcięci zwierzynie drogi, razem pracowali jak
dobrze dobrany zespół, który współpracuje ze sobą od lat. Można było wręcz
powiedzieć, że porozumiewali się bez słów.
Po polowaniu przysiedli przy strumieniu
i napawali się świeżym posiłkiem. Kara wolała dobrze oprawione mięso, ale Levi
był z tych, którzy lubili wgryźć się, w jeszcze ciepłe od pulsującej krwi mięso.
Nie miała jednak zamiaru narzekać. Gdy widziała szczęście w jego oczach, sama
też była szczęśliwa. Były momenty, że widziała w nich tylko smutek i głębokie
zamyślenie. Dlatego starannie chowała te szczęśliwe chwile w pamięci i
pielęgnowała je niczym skarb.
Właśnie kończyła przeżuwać swój
ostatni kęs jelonka, gdy Levi zestrzygł nerwowo uszami i spiął całe swoje
ciało.
- Co się dzieje? – zapytała.
- Cicho. – szepnął krótko. Kara nasłuchiwała
i nawet podniosła pysk do góry, próbując złapać górny wiatr, jednak bez skutku.
Nie udało jej się znaleźć niczego dziwnego czy odbiegającego od normy.
- Musisz iść. – wilk wstał nagle
i zaczął popychać ją do tyłu, w stronę wioski. Kara nie rozumiejąc o co chodzi,
zrównała się z basiorem i spojrzała mu w oczy.
- Nigdzie nie idę. Zostaje tu z
Tobą.
- Dogonię cię. Obiecuje. – w jego
oczach był strach i błaganie. – Tylko, proszę Cię idź już.
Wadera nie rozumiała sytuacji,
ale zachowanie Levi’ego wręcz zmusiło ją do posłuszeństwa. Skierowała się w
stronę jaskini Korteza, co chwila się odwracając i patrząc na czekającego na
coś pustynnego basiora. Z początku nie widziała nic dziwnego, później jednak
Levi opadł na ziemie, choć nie było ku temu wyraźnego powodu. Kara stanęła jak
wryta, pośród drzew i patrzyła jak wokół zaczyna pojawiać się gęsta mgła.
Chciała pobiec do Levi’ego i mu pomóc, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
Patrzyła więc jak świat otacza nieznana jej substancja, o dziwny zapachu, a
później jak wysokie istoty zabierają gdzieś ciało je ukochanego. Więcej nie
udało jej się zobaczyć. Nogi się pod nia ugięły, a powieki zamknęły się,
utulone do głębokiego snu. Wiedziała jednak, że Levi skłamał. Nigdy nie zdoła
spełnić swojej obietnicy.
---
Następnego dnia Kara wstała
spokojnie. Tak jak każdego poprzedniego dnia. Przeciągnęła wszystkie zastałe
mięśnie i skierowała swoje kroki do jaskini swojego brata, Korteza, żeby jak
zawsze, uczyć się u jego boku.
- Czas na kolejny nudny i samotny
dzień. – szepnęła do siebie wychodząc z jaskini. Czy czuła, że czegoś jej
brakowało? Codziennie i o każdej porze.
Czas teraźniejszy
Czy jej życie mogło wyglądać inaczej? Czy inne wybory, byłyby dla niej łaskawsze?
Dlaczego zabrakło w niej bezwarunkowej miłości? Czy była złą matką? Czy
odczuwała skruchę?
Żadne z tych pytań nie będzie
zaraz miało znaczenia. Wilcze życie było kruche, tak jak każde inne. Niewiele
więc było potrzeba by je zakończyć. Bądźcie jednak cierpliwi. Niedługo wszystko
się rozwiąże.
Od Kamaela - "Kochanie, bądź moja!" cz.1
Skrzydlaty bardzo chciał ukryć swoje uczucia, naprawdę. Nie były zdrowe, stanowiły chorobę, z której powinien się leczyć. A jednak oto on, zacny Kamael, potomek Watahy Alis Caelorum, oddaje się w objęcia choroby o nazwie uzależnienie i z ogromną chęcią popada dalej w obłęd, nie przejmując się konsekwencjami swojej słabości. Teraz już nie zamierzał chować się w krzakach jak najzwyklejszy stalker. Chciał pogadać twarzą w twarz, spędzić trochę czasu razem, poznać dokładnie zapach swojej ukochanej Domino, słyszeć jej głos z bliska, może nawet poczuć jej ciało. Zakochał się do szaleństwa, a to szaleństwo właśnie założyło gniazdo w jego dotychczas uporządkowanym, zdrowym umyśle i absolutnie nie planowało się wyprowadzić. Skoro ma być szalony, niech będzie szalony i basta! Kochać każdy może, jeden lepiej, drugi na szaleńca, ale przecież to ciągle jest miłość. Za miłość można umrzeć. Za miłość można zabić. Kamael nie obawiał się więcej, czy Wataha Srebrnego Chabra go takim zaakceptuje, czy Domino przyjmie jego oślizgłe, bijące serce. Jeśli nie będą go chcieli, po prostu się zabije. Nie odejdzie, nie mógł by żyć bez swojego ukochanego kwiatka, bez łaciatego aniołka, na którym już na zawsze utknęły jego oczy. Zabije się jak romantycy z dawnych lat, by pokazać swój bunt przeciwko światu i jego fałszywej sprawiedliwości. A jego miłość pozostanie tu, z Domino, dopóki jej serce będzie wciąż rytmicznie uderzało w zamkniętej klatce piersiowej. A potem ona do niego dołączy i już nigdy nie ucieknie. Będą razem szybować po niebie, dwa anioły, dwaj Skrzydlaci, zakochani w sobie do kresu czasu. Nikt mu nie odbierze jego Domino. Nikt. A teraz pójdzie się z nią spotkać.
Znalazł ją w miejscu, gdzie już wiele razy obserwował to boskie dziewczę. W końcu doskonale znał jej przyzwyczajenia, jej rozkład dnia, nie mogła go w żaden sposób zdziwić. Był na nią gotowy. Musi się postarać, by z początku nie pokazać swojego szaleństwa, ale nie miał pojęcia, czy mu się uda. Nie wiedział, jak wygląda. Przed tym spotkaniem wziął dokładną kąpiel, wymył wszelkie brudy, jakie mogły znajdować się na jego ciele. Wykorzystał zrobiony cieplejszą porą płynny zapach lasu, by być jakkolwiek bardziej atrakcyjnym, bo był pewien, że niemal każdej waderze się taki zapach podoba. Wyczesał swoje futro szyszką, ułożył je, wypielęgnował, by błyszczało w promieniach słońca. Wszystkie pióra po kolei poprawił, wyrwał te luźne i brzydkie, żeby prezentować się jak najlepiej. Dopiero wtedy poczuł, że jest gotowy na tą najważniejszą rozmowę w jego życiu.
Wyszedł na spotkanie swojej miłości, powtarzając w głowie słowa, jakie chciał jej powiedzieć. Kocham cię. Chcę, byś była moja. Potrzebuję cię w życiu. Nic nas nie rozdzieli. Ale nie mógł od tego zacząć, wtedy z pewnością go nie pokocha. Musiał podejść do niej ostrożnie, jak do przestraszonego zwierzątka, z którym pragnął się zaprzyjaźnić. Inaczej zwierzątko się spłoszy i ucieknie. Musiał wyciągnąć łapę, pokazać, że wcale nie jest groźny. Pokazać, że nie ma złych intencji. Wtedy Domino będzie jego.
– Witaj, Domino – przywitał się grzecznie, jak na dżentelmena przystało. – Mam nadzieję, że ci w niczym nie przeszkadzam.
– O, hej. znaczy witam. – Różane oko wadery spojrzało na przybysza z zaskoczeniem kręcącym się w źrenicy. – Nie, nie przeszkadzasz. O co chodzi?
– Chciałem zapytać, czy taka cudowna dama jak ty nie zaszczyciła by mnie swoim towarzystwem podczas prawie zimowego spaceru. Możemy udać się na plażę, by posłuchać szumu morza i pospacerować po piasku. Oczywiście nie nalegam, nigdy nie zmusiłbym damy do czegoś, czego ona nie chce robić, ale byłbym naprawdę zaszczycony, gdybyś zechciała udać się ze mną na ten spacer.
Formułka odprawiona. Pewnie brzmiał dosyć porządnie, może trochę dumnie i staroświecko, ale z pewnością pochwycił uwagę Domino. O to mu chodziło. Miał szczerą nadzieję, że z nim pójdzie, wtedy na spacerze będzie mógł udawać takiego idealnego i zwyczajnie zainteresowanego jej osobą. Jak dobrze pójdzie za parę dni będą dobrymi znajomymi, a potem do miłości niedaleka droga. Będzie musiał się tylko o nią troszczyć, jak o bogini, którą jest, a wtedy ona go pokocha. I będą się kochali. I będą na zawsze razem, nawet po śmierci.
<Domino?>