poniedziałek, 31 stycznia 2022
Podsumowanie stycznia!
niedziela, 30 stycznia 2022
Od Kawki - „Rdzeń. Dalej do Środka”, cz. 3.4
sobota, 29 stycznia 2022
Od Ciri - "Taniec z Aniołami"
No dobrze, udało mi się trochę nadrobić wam co się u mnie działo. Czas na wydarzenia… około teraźniejsze.
Gdy wróciłam na
naszą… moją górę, było już jakiś czas po południu. Pomimo zimna, słońce pięknie
wpadało przez wejście do jaskini, oświetlając jego wnętrze. Uśmiechnęłam się
lekko, pomimo łez majaczących w kącikach moich oczu od początku mojej drogi
powrotnej. Może chociaż słońce mi dzisiaj potowarzyszy. Ejj, ja Ci
potowarzyszę! I ja!
Nie wiedziałam kiedy wróci Nymeria, a to oznaczało, że musiałam czekać nie
wiadomo ile w samotności. Haloo.. słyszysz nas? Myślałam
o spacerze, jednak myśl o wpadnięciu na kogoś po tak długim czasie separacji,
przyprawiała mnie o szybsze bicie serca. Bałam się wrócić do życia. Do życia
bez niego u mojego boku. Do życia jako samo decydująca o sobie istota. Pomożemy
Ci. Możemy podjąć kilka decyzji za Ciebie!
Usiadłam w
słońcu, we wnętrzu jaskini. Zamknęłam oczy i z błogą miną rozkoszowałam się
ciepłem na futrze. Brakowało mi wiosny. Może wiosna zdoła to wszystko naprawić?
Na pewno wszystko wróci do normy. Admirał pójdzie po rozum do głowy, Ta, pójdzie… Nymeria powie mi tylko tyle, że tatuś ma wiele
na głowie, Raczej, że ma cię dość. a Szkło… Szkło znowu
mnie pokocha tak jak kiedyś. Ja tam nie wiem czy ktokolwiek
mógłby Cię jeszcze kiedyś pokochać. Nie zwrócimy życia matce i
Mundusowi A byliby tacy co by próbowali… czemu ty nie spróbujesz? Nie kochałaś jej na tyle?
ale możemy żyć szczęśliwie, żeby oni mogli patrzeć na nas (gdziekolwiek
teraz się znajdowali) i nie mieć wyrzutów sumienia, że nas opuścili. Chyba żebyś ty nie miała wyrzutów sumienia, że cieszysz się ze śmierci
matki.
Stop. Stop. Nie
potrzebuje was!
- Idźcie precz!
– krzyknęłam z grymasem na pysku. Promienie słońca już nie dawały mi tej
chwilowej radości. Głosy zabrały ostatnie jej wstążki. Ja nic nie…
- DOOOŚĆ! – I
cisza. Nastała cisza. W uszach poczułam tylko dudnienie od własnego głosu odbijającego
się od ścian. Odetchnęłam z ulgą, jednak nie na długo. Po kilku minutach stania
w ciszy i oddychaniu w celu uspokojenia, poczułam go. Jego zapach wpadł do
środka moich nozdrzy i ponownie omotał mój umysł, jedynie swoją obecnością.
- Ciri! – Nie,
to niemożliwe. Nie przyszedłby tu. To znowu mój umysł płata jakieś dziwne
figle. Zadziwię cię. Wcale go nie potrzebuje do życia, perfekcyjnie poradzę
sobie bez niego. A może nawet lepiej poradzę sobie bez niego. Przegryzłam mocno
policzek chcąc, żeby zapach i dźwięk zniknął z mojego umysłu.
- Ciri! – głos
się powtórzył. – Wiesz, doszedłem do wniosku, że nadszedł czas. Porozmawiamy?
Nie, nie,
proszę przestań już. Odwróciłam się w stronę głosu mając nadzieję, że zobaczę
tam tylko pustkę, choć może powinnam mieć nadzieję na coś innego. W końcu
pustka oznaczałaby, że faktycznie oszalałam. Wbrew wszystkiemu co działo się w
moim życiu, dalej chciałam wierzyć, że nie byłam… inna.
Moje oczy
zobaczyły rudobrązowe futro nim w pełni odwróciłam do niego łeb. Nie byłam
zdziwiona, szczęśliwa, smutna czy zawiedziona. Chyba byłam…
- Nie, Admirał.
- …pusta.
- Bo? – zaczął
się zbliżać. Coraz bardziej i bardziej, a mój nadzwyczajny spokój zaczął
ustępować miejsca przyspieszonemu oddechowi i szybko bijącemu sercu. Delikatnie
i powoli wzięłam głęboki oddech, pozwalając dobrze mi znanemu zapachowi
wypełnić całej moje płuca. Czułam się jakbym właśnie decydowała się, po
miesiącach czystości, przyjąć ponownie narkotyk, którego obiecywałam sobie
więcej nie zażywać. Jego pysk zatrzymał się tuż przy moim uchu. Zastrzegłam
nimi, niemal w akcie odruchu.
- Posłuchaj,
Ciri. Mam teraz ważne zadanie, to zmieni nasze życie, tylko nie wygłupiaj się
już więcej. Poczekaj jeszcze tydzień, może kilka tygodni. Zobaczysz... wszystko
się zmieni.
Niepełna
obietnica wypowiedziana szeptem by nikt inny jej nie przechwycił. Jednak on
musiał wiedzieć. Musiał wiedzieć, że Nymeria albo ktokolwiek kto przyjdzie mnie
odwiedzić wyczuje jego zapach.
- Odejdź. –
powiedziałam wypuszczając jednocześnie powietrze z płuc. Dzisiejsza dawka
została oddelegowana. Na razie. Basior odsunął się, prawdopodobnie by spojrzeć
mi prosto w oczy. Przykro mi, Admirale. Dzisiaj nie zobaczysz w nich nic więcej
niż ból i obojętność.
- Zrobiłeś co
zrobiłeś. To była Twoja decyzja, jednak mnie w to nie mieszaj. – powiedziałam
nie odwracając od niego wzroku. Nie śmiał się nawet kryć zdziwienia. Sama byłam
zdziwiona, najwidoczniej nasza rozłąka zmieniła mnie jednak bardziej niż
sądziłam. A może to tylko ostatnie wydarzenia?
- Przecież
nigdy nie lubiłaś Mundusa! Sama pewnie chciałaś go zabić nie raz.
- Chcieć a to
zrobić to dwie różne rzeczy. Robisz jakąś vendette, w moim imieniu? Kogo
chciałam się pozbyć, ty się pozbywasz? Z moją matką było tak samo!? – nie
mogłam już powstrzymać drżenia głosu w ostatnim zdaniu.
- Co z Twoją
matką? Przecież ona nie ma z tym nic wspólnego. – prawie uwierzyłam w jego
zakłopotanie i niewiedze na temat tego co się stało. Prawie.
- Nic? To
dlaczego gryzie grunt od spodu tak samo jak Mundus!? – Łzy wielkimi kroplami
zaczęły skapywać na kamień pod moimi stopami.
- Ja nie… -
zaczął niewinnie. – Obiecuje Ci, że nie mam z tym nic wspólnego! Przecież nie
mógłbym zabić Kary.
- Gówno mnie
obchodzą Twoje obietnice. Przestałam być na każde Twoje zawołanie, a swoimi
czynami zaprzepaściłeś mój powrót zanim zaczęłam myśleć o tym czy jest on w
ogóle możliwy. Radź sobie sam.
- Jasne… możesz
mi nie wierzyć. W dupie to mam. – basior już kierował się do wyjścia, jednak
przystanął przy wejściu do jaskini i rzucił jeszcze:
- Jakbyś
przejrzała na oczy i zmieniła zdanie to wiesz gdzie mnie szukać.
Wiedziałam.
Niedoczekanie Twoje.
---
- Admirał tu
był? – powiedziała od razu po powrocie Nymeria. Jej nozdrza rozszerzały się i
zmniejszały gdy w z grymasem na pysku węszyła nowy trop. Był już późny wieczór,
ale zapach Admirała, pomimo upłyniętych godzin, nadal był mocny.
- Był. –
siedziałam w tym samym miejscu, w którym mnie zostawił. Z pozoru spokojna, we
wnętrzu jednak dymiąc pozostałością ostatnich wydarzeń. A to nie był ich
koniec. Karuzela wspaniałości była zaledwie w połowie swojej jazdy.
- Po co?
- Jak myślisz? –
sapnęłam. – Chce wrócić. Chce żebym mu zaufała i do niego dołączyła.
- A ty co mu
powiedziałaś? – w oczach przyjaciółki dostrzegłam wahanie. Jej łapy nieznacznie
przesunęły się do tyłu. Jej pozycja była prawie bojowa, ta wadera szykowała się
na coś więcej niż tylko rozmowę.
- Jak myślisz!?
Nie! – warknęłam. – Jak w ogóle możesz o to pytać? Nie wierze mu. Nie wierze w
żadne słowo, nie wierze, że nie zabił mojej matki w swoim zabójczym szale. Nie
ma nikogo kto mógłby to zrobić.
- Dobrze. –
powiedziała i usiadła, względnie spokojniejsza, jednak nadal napięta niczym
struna w gitarze Pakiego. – Mam wiele informacji… ja…
W jej oczach
widziałam niepewność.
- No mów! – nie
miałam już cierpliwości. Nerwy dawno mnie już opuściły. Przynamniej zrobiły to
także niechciane głosy.
- Zostałam
Doradcą alfy.
- Agresta?
- Tak, Agresta.
- No to dostał nagrodę
za nic. Szczęściarz.
- Nie mów tak. –
jęknęła. Jej lojalność względem Agresta była czasem nienormalna. Czego jednak
mogłam się spodziewać, po jej proroczych snach z moim wujkiem w roli głównej? –
To nie wszystko.
Tak, na to
czekałam. Ponownie zobaczyłam nakładające się emocje na jej pysk. Te same co na
plaży.
- Są dowody na
to kto zabił Kare. Jest tylko jedno podejrzenie.
- Kto? Admirał?
– zaśmiałam się… - Wiedziałam, że on! Ten…
- TY, Ciri.
- Słucham?
- To ty.
Właśnie o tym myślał Szkło, jak z tobą rozmawiał. Czy to ty zabiłaś swoją matkę
i jego ukochaną.
- JA? –
spojrzałam na nią z uśmiechem sądząc, że to jakiś nieśmieszny żart. – No powiedz
kto, nie rób mi już tego.
- Ciri, ja nie
żartuje.
Nie wyglądała
jakby żartowała. Nigdy też nie było to jej mocną stroną. Właściwie nie pamiętam
by kiedykolwiek z czegoś zażartowała.
Uważaj na siebie
Spojrzałam na
przyjaciółkę. A może już nie? Przyglądała mi się badawczo, najpewniej szukając
oznak, że to zrobiłam. Że zabiłam Karę.
- Nie zrobiłam
tego. – powiedziałam z oczami wbitymi w podłogę. Dlaczego ktoś… Nie zrobiła
tego prawda?
- Wiem, Ciri.
Na pewno nie świadomie.
Oh, cóż za cierpienie.
- Co to ma
znaczyć nie świadomie? – warknęłam i spojrzałam na nią gwałtownie. Nymeria, mimo
że przewyższająca mnie wielkością, odsunęła się nieznacznie widząc ten wybuch.
Wybełkotałam przeprosiny i spojrzałam znów w podłogę. Nie, nie. To na pewno nie
ja. Wiedziałabym.
- Wiem, że byś
tego nie zrobiła. Jednak ostatnio nie byłaś sobą. – Nymeria podeszła do mnie
powoli, stawiając każdy krok lekko i cicho, jednocześnie przypatrywała mi się
bacznie jakby mogła w każdej chwili rzucić się do ucieczki przede mną. Jej łapy
owinęły się wokół mnie, ale nie dawały mi ciepła. Nic nie dawało. Nie byłam ani
ciepła, ani zimna. Byłam pusta.
Wilczyca mówiła
prawdę. Zdarzało mi się, że czegoś nie pamiętałam. Miałam luki w pamięci, ale
nie aż takie by kogoś zabić. TO NIE BYŁAM JA. Tak jak niczego innego nie byłam pewna… to na pewno nie
zabiłam swojej mamy. Niezależnie od tego jak napięte stosunki między nami
panowały i jak bardzo jej momentami nienawidziłam.
- Nie jestem w
stanie nic zrobić, Ciri. Szkło też nie. Na razie odciąga śledztwo od skutku,
ale nie będzie mógł robić tego w nieskończoność. O ile nie znajdą innego
sprawcy, albo nie znajdziemy dla ciebie sinego alibi to… będziesz musiała…
- Co
proponujesz? – zapytałam stanowczo wstając i oswobadzając się z jej objęć. Nie potrzebowałam
jej współczucia. Zwłaszcza, że widziałam jej nieufność. Chciała wierzyć, że
tego nie zrobiłam, ale nie mogła tego zagwarantować. Mnie Admirał zawiódł...
- No co
proponujesz? – ponowiłam pytanie patrząc na nią i przerywając ciszę po własnym
pytaniu. – Wiem, że zawsze masz ułożony plan na takie sytuacje.
- Mogłabym
przejrzeć twoje wspomnienia i myśli. Znaleźć dowód, że tego nie zrobiłaś.
Znaleźć Ci alibi. Każdy wie, że nie złożyłabym fałszywego przyrzeczenia. Pokaże
im, że tego nie zrobiłaś.
- Chcesz… wejść
do mojej głowy.
- Muszę.
Inaczej mogą Cię nawet za to zabić.
- Zabić!?
- Prawo się
zmieniło. Mamy stan wyjątkowy, praktycznie wojnę domową.
Każdy chce być moim wrogiem.
Nie może tu
zajrzeć. Nie może. Nikt nie wie, nikt nie zna. MNIE! I mnie! CISZA! Zamachałam
głową, odrzucając myśli i głosy. Nikt nie może wiedzieć.
- Ciri? –
spojrzała na mnie z litością.
- Nie zrobię
tego.
- Słucham?
- Nie pozwolę
Ci. Nie możesz wejść do mojej głowy.
- Ale Ciri,
jeżeli nie dam im czego chcą, oni…
- To niech to
zrobią! Niech mnie zabiją! Nie będę pierwszą ofiarą tego całego cyrku i
najpewniej nie ostatnią. – Emocje zaczęły się ze mnie wylewać. W oczach
pojawiły się łzy. Nie chciałam umierać. Nie mogłam jednak… Nymeria nie mogła
zobaczyć kim, czym tak naprawdę byłam.
- Słuchaj. –
wilczyca wstała zrezygnowana. – Nie zmuszę Cię. Pamiętaj jednak jedno. Jestem Doradcą
Alfy i moja lojalność stoi teraz tylko i wyłącznie po stronie watahy. Jeżeli
przyjdzie mi wybierać… Nie będę mogła wybrać Ciebie.
- Nie proszę
Cię o to. – szepnęłam nawet na nią nie patrząc.
- Wrócę jutro. Na
razie śledztwo jest oddalone. Mamy jeszcze czas.
I wyszła w noc.
---
Budzę się na dźwięk ciszy, która pozwala moim
myślą biegać dookoła.
Z uchem przy podłodze szukam, aby poznać historie,
które zostały opowiedziane,
Kiedy stałam tyłem do świata, który uśmiechał
się, gdy się odwracałam.
Mój pysk powoli
podnosi się z ziemi. Zasnęłam choć bardzo niespokojnym i krótkim snem.
Wydarzenia minionego dnia przeleciały pomiędzy moimi oczami. Wdech. Wydech.
Wdech… zapach Admirała zagrał w moim nosie, docierając do najdalszych zakątków
mojego ciała. Wydech.
Mówili, że jesteś najlepsza.
Jednak, gdy się odwrócisz, znienawidzą Cię.
Oh, cóż za cierpienie.
Każdy chce być moim wrogiem.
Oszczędźcie mi współczucia.
Każdy chce być moim wrogiem.
Uważaj na siebie.
Moim wrogiem.
Uważaj na siebie.
Ale jestem gotowa.
Jak mogą
myśleć, że to zrobiłam? Przypuszczać, że mogłabym tego dokonać? Tak haniebnego,
tak nieprawego czynu. Mogłam być określona wieloma rzeczownikami. Nie byłam
jednak mordercą.
Nie miałam
wyjścia. Byłam na rozdrożu, a decyzja musiała być podjęta już dziś. Mogłam
wrócić do uzależnienia… lub pokazać własne słabości każdemu w watasze. Nie było
też wiadome, że Nymeria znajdzie w moim umyśle to, czego tak potrzebowała. Jeśli
tutaj jestem chaosem, to tam jestem czarną dziurą. Nie miałam zamiaru
ryzykować, nie będę żyć tutaj pod cieniem zbrodni, której nie popełniłam. Tym
bardziej, że tutaj to życie mogło być nadzwyczaj krótkie.
Wyprzyj się tego.
Przysięgam, że nigdy nie będę święta. Nie ma
mowy.
Mój wrogu.
Wyprzyj się tego!
Przysięgam, że nigdy nie będę święta.
Uważaj na siebie.
Nie miałam
wiele. Właściwie ta jaskinia jako jedyna mogła być uważana za moją własność. Wstałam
więc i bez dalszych rozmyślań wyszłam w chłód panującej zimy. Tak przynajmniej
mówiono. Ja czułam tylko pustkę. Czy tam gdzie zmierzam, zdołają mnie napełnić?
Czy to właściwa droga? Nie, decyzje już podjęłam. Rozwidlenie dróg zmieniło się
już w prostą ścieżkę do celu.
---
Na początku
była pustka. Nie czułam nic więcej. Później w nicości zaczęło pojawiać się
pożądanie. Do gorącego płynu rządzy zaczął dochodzić smak świeżej, ciepłej krwi
o metalicznym smaku. A gdy już myślałam, że naczynie mojego ciała jest pełne,
doszedł do tego strach. Lawirowałam w tych dobrze znanych, ale dawno
zapomnianych uczuciach, czując ciepło drugiego ciała tuż przy moim. Byłam
głupia dając się ponieść, ale jednocześnie jednak kochałam się za to.
Co chwila
spadałam i podnosiłam się z nicości własnego umysłu, jakby to co się działo nie
było jawą. Jakbym właśnie śniła, nie pierwszy raz z resztą. Jakiś czas temu to
właśnie sny były moją jedyną uciechą. Mój własny senny świat, gdzie wszystko
było tak jak trzeba. A teraz majaki stały się rzeczywistością.
Poczułam ucisk
na gardle, z którego po sekundzie wyrwał się zwierzęcy pomruk. Pomruk ukazujący
poddanie, rozkosz i lojalność. Igiełki bólu zaczęły łaskotać mój mózg,
doprowadzając mnie na skraj przepaści. Nie mogłam długo się jej opierać,
ostatecznie pozwoliłam swojemu ciału zanurzyć się w bezkresie spadanie. A on
zanurzył się w nim zaraz za mną.
<Admirał?>
środa, 26 stycznia 2022
Od Yira - "Miłością nie idzie się znudzić" [18+]
Samotne, zimne noce zawsze były najgorsze w oczach dwóch kochanków. Ostatnimi czasy Yir musiał spędzać całe dnie w jaskini medycznej i rzadko z tej racji wracał do domu. Paki z kolei nie miał po co wychodzić, gdy tylko załatwiał swoje obowiązki od razu wracał do nory i nie wyściubiał z niej nawet czubka nosa. Para żyła oddzielnie, ledwo się widując, a i tak w ciągu tych krótkich chwil nie mieli jak się do siebie za bardzo odezwać. Następowało krótkie przywitanie i od razu kontynuowali swoje niepowiązane istnienia, bez żadnych nowych wspomnień ani ciekawych przygód, które kiedyś przecież były podstawą ich związku. Poznali się na takowej, na jeszcze innej wyznali sobie miłość, a później... Co było później? Gdy zamieszkali razem jako para przygody gdzieś zniknęły. Nie było wypraw za granicę watahy, dziwnych spotkań z nadprzyrodzonymi bytami, oglądania zupełnie innych widoków, ryzykowania głupio życia dla siebie nawzajem. Z początku ten spokój wydawał się po prostu przyjemny, można było złapać oddech, przyklapnąć sobie i w spokoju pooglądać, jak białe, puchate owieczki gonią się na błękitnych halach. Jednakże po czasie brak takich odskoczni od normalności spowodował, że związek ten stracił swój cudowny smak, stał się szary i jałowy, w żaden sposób nie przypominając tego, czym był na początku. Kiedyś patrząc na ten związek widziało się cudowny tort przystrojony tęczami i owocami, którego środek złożony był z barwnych ciast o pięciu różnych smakach, a lukier na szczycie zmieniał kolor w zależności od kąta, z którego się na niego patrzyło. Nie był nudny, zajadało się go z przyjemnością i z niecierpliwością czekało na kolejny kawałek, który mógł mieć zupełnie inny smak. Teraz małżeństwo przypominało podawany nieustannie od dwóch tygodni czerstwy chleb, z którym nawet nie było co zjeść, a smak wyparował wraz z wszelką wilgotnością. Marny, suchy chleb, nieciekawy w żaden sposób, od którego wszyscy woleli by choćby plasterek ogórka. A do tego wszystkiego ten chleb był teraz pokruszony i niezjadliwy.
Para szczerze obawiała się o przyszłość swojego związku. Jeśli sprawy dalej będą podążały tym tokiem, małżeństwem zostaną tylko na papierze, a w rzeczywistości daleko im będzie nawet do dobrych znajomych. Możliwość ta wisiała nad nimi jak chmury burzowe gotowe w każdym momencie runąć wodospadem deszczu, a deszczem byłyby łzy obu samców, na których wreszcie zwalił się ciężki głaz prawdy. Najbardziej świadomy był tego Yir. Po znanych niektórym wydarzeniach był już tym myślącym trzeźwiej, bo musiał nieraz myśleć za dwóch. Wpłynęło to w znacznym stopniu na to, jak podchodził do różnych spraw. I sprawa z małżeństwem nie była wyjątkiem.
Pomimo że nie powinien, wziął urlop od swojej roboty na parę dni. Delta wyraźnie chciał go zatłuc na miejscu, ale ponieważ nie zapowiadało się na jakąkolwiek epidemię pozwolił ujść mu z życiem. Yir korzystając z okazji czmychnął z jaskini medycznej i udał się prosto do rodzinnej nory, w której z pewnością czekał na nic konkretnego ten rudy lis, do którego zawsze ciągnęło serce. Trzeba było go z tamtąd wyciągnąć, by nie gnił w samotności, a może przy okazji poczują też ten zapomniany, ukochany smak przygody. Już samo przeprawienie się przez granicę Watahy Srebrnego Chabra będzie przygodą... ale tym na razie nie trzeba było zawracać sobie głowy.
– Niech będzie błogosławiony ten dom – wyrecytował z automatu Yir, przechodząc przez próg własnej nory. – Paki, wróciłem. I zgadnij co! Mam urlop! – Szczęśliwym krokiem skierował się ku sypialni, gdzie chciał zostawić swoje rzeczy. W głównej izbie minął rudzielca. – Wpadłem na pewien pomysł. Opowiem ci go, jak się rozpakuję.
Basior zabrał się do rozkładania małych paczuszek z lekami i ziołami we własnym schowku koło sypialni. Każde z zawiniątek miało swój własny kolor sznurka, symbolizujący, co znajduje się w środku. Wbrew pozorom takie barwione sznurki wcale nie trudno było zrobić, szczególnie dla kogoś, kto znał się na roślinach i ich właściwościach, tym samym w norze Shików kolorowe przedmioty wcale nie były rzadkością. Do schowka trafiły też butelki oznaczone odciśniętymi w glinie symbolami. Oczywiście, w Watasze Srebrnego Chabra nikt logicznie myślący nie widział potrzeby oznakowywać leki i zioła, w końcu jak sam zrobiłeś to wiesz, co w czym jest, ale Yir lubił swój własny porządek. Chciał też częściowo pamiętać o swojej rodzinnej watasze, w której właśnie stosowano takie praktyki. Schowek był uporządkowany lepiej niż papiery w jaskini wojskowej, chociaż miał też parę bezsensownie leżących śmieci, takich jak kolorowe piórko, zasuszony, stary kwiat i kawałek brązowej szmatki z materiału łudząco podobnego do szala Pakiego. Do tego doszły niedawno białe piórko, opalony kamyk i część bandaża z paroma kroplami zaschniętej krwi. Atramentowy basior uśmiechnął się na widok tych niepotrzebnych śmieci, ucałował szmatkę i zamknął drzwiczki od schowka.
– Paki? – Yir zwrócił na siebie uwagę męża siadając koło niego. Paketenshika jeszcze przez moment był nieobecny, z umysłem dosłownie pełzającym gdzieś wśród chmur, ale dość szybko się ogarnął.
– O, Yir. Kiedy wróciłeś?
Pytanie oczywiście zabolało, bo kogo by nie wzruszyło, że ich partner nie pamięta rzeczy sprzed dosłownie chwili. Ale medyk starał się być cierpliwy i wyrozumiały.
– Minutę czy dwie temu, jeszcze się zdążyłem wypakować. Wiesz, wpadłem na pomysł, żebyśmy może, wiesz, razem gdzieś wyskoczyli? Poszli na jakąś wyprawę tak jak za dawnych czasów, pozwiedzali, pozabawiali się. Dawno nic takiego razem nie zrobiliśmy.
– Teraz, w tym okresie? Yir, przecież granice są zamknięte – Zaskoczone złote oczy Pakiego skierowały się ku Yirowi. Policzki atramentowego basiora zaczęły nieznacznie piec, zarówno ze wstydu, jak i z spoglądania na to płynne złoto. Kiedy ostatni raz miał szansę zobaczyć z tak bliska te oczy?
– Wiem... – odpowiedział, nieznacznie przeciągając ten wyraz. – Ale tak dawno nigdzie nie byliśmy. Nie będzie tak trudno przedostać się przez granicę, może i zostaniemy zbesztani po powrocie, ale przecież nic poważnego się nie stanie, nie? Ja po prostu... chcę spędzić trochę czasu z tobą.
– Przecież jesteśmy razem. Szykuj wodę na herbatę, zrelaksujemy się...
– Nie, Paki – basior stanowczo przerwał, surowym wzrokiem patrząc na rudzielca. – Nie chcę zwykłej pogawędki przy herbacie i przytulania w ciągu nocy. Nasza znajomość zaczęła się od przygód. Nasza relacja zaczęła się od przygód! I chcę spędzić z tobą jeszcze jedną przygodę, bo... kto wie, czy będzie jeszcze inna szansa.
Paketenshika chyba rozumiał, bo teraz ze smutkiem wymalowanym na twarzy milczał, czytając mimikę partnera. Oboje znali swoją sytuację, już nie jeden raz umarli, a potem wyrwali się z tańca śmierci, więc teraz widmo Kostuchy tak naprawdę śledziło ich każdy krok, gotowe zabrać dusze tych odmawiających umrzeć wilków. W obecnej sytuacji, gdzie umierali niewinni, a niektórzy nawet znikali bez śladu, to prawdopodobnie tylko kwestia czasu, zanim ich też wreszcie dosięgnie od dawna przeciągane przeznaczenie. Nie tak długo po swoim dojściu do Watahy Srebrnego Chabra Paki został stratowany przez stado przerażonych jeleni i z podstępu jakiejś tam bogini śmierci czy czegoś pojawił się w Zaświatach, gdzie spotkał Yira. Yir z kolei umarł już wiele lat temu w swoich rodzinnych stronach i czekał na swoją przeprawę, która nie zdążyła nadejść, gdy ponownie pojawił się wśród śmiertelników. Potem umarło się im jeszcze parę razy, raz mieli odejść z watahy i nigdy nie wracać... Wszystkie te ważne sytuacje w życiu wiązały się z przygodami. I ze śmiercią. Być może umrą na swojej ostatniej przygodzie, ale przynajmniej będzie to przygoda, a nie gnicie w miejscu, w tej samej od wielu tygodni rutynie, której nic nie potrafi przełamać. Umrzeć na stałe podczas wyprawy. Byłoby to idealnym końcem ich burzliwych żyć, nawet jeśli nikt nie pochowałby zimnych, wilczych ciał. Co z tego? Nażrą się tym kruki i może wreszcie udławią.
– Daleko chcesz iść? – pytanie zostało wypowiedziane tak cicho, że Yir ledwo zdołał je usłyszeć.
– Się zobaczy. Zależy, jak nas nogi poniosą.
wtorek, 25 stycznia 2022
Od Ciri CD Admirała - "Taniec z Aniołami"
Podobno potrzebujecie streszczenia mojego życia. Ostatnich tygodni, może dni? Nie wiem, wszystko zlewa się w jedną nieprzerwaną całość, trudno mi nawet ustalić kolejność pewnych wydarzeń, dlatego nie denerwujcie się, jeżeli coś będzie pomieszane.
Gdzie powinnam
zacząć?
Rozstanie z
Admirałem, tak to był kluczowy moment, ale o tym już wiecie.
Po rozstaniu
przeszłam w katatonię, przynajmniej tak nazywała to Nymeria, gdy rozmawiała z
Florą albo Szkłem o moim stanie. Słuchałam tylko w głębi jaskini, niczym duch,
niewidoczny, zamknięty, samotny, ale doświadczający wszystkiego co go otacza. W tamtych
chwilach uciekałam gdzieś indziej, Nymeria się mną opiekowała, ale nie rozmawiała
ze mną. Można powiedzieć, że byłam jej za to wdzięczna, choć jednocześnie
czułam się tak zamknięta w sobie, chciałam by ktoś pociągnął mnie za język,
żebym mogła po raz kolejny, możliwe że ostatni, wybuchnąć i wyrzucić z sobie
wszystko co zbierało się od tamtych kilku dni. W końcu ten dzień nadszedł, choć
nie był taki jakiego oczekiwałam. Ale o tym później, dojdziemy do tego.
Akurat
przeżuwałam kęs zająca, przyniesionego wcześniej przez kogoś z polujących.
Nigdy nie zwracałam na nich uwagi, ale wyczułam, że tego dnia wyjątkowo gdzieś
się śpieszył. Puściłam to jednak szybko w niepamięć i patrząc się nadal w pustą
ścianę, z małymi przegrodami na przyrządy Admirała, żułam dzisiejszy posiłek. Puste
przegrody przypominały mi o pustce jaką czułam odkąd się rozstaliśmy. Pustkę,
którą powoli udało mi się zasklepić… może czas przyszedł i na te małe półeczki?
O czym mówiłam? Aaa jedzenie. Jadłam systematycznie od jakiś trzech dni, może
pięciu, ciężko powiedzieć. Jak mówiłam, wtedy wszystko zlewało się w jedno.
W każdym razie
mieliłam mięso w pysku, gdy do jaskini wpadła Nymeria. Spojrzała na mnie
wpierw. Wpatrywała się w stróżkę krwi spływającą po moim pysku. Częściowo była
moja, a częściowo zajęcza. Wnętrze mojego pyska było poharatane z każdej strony, a każde pożywienie rozwierało stare rany które zaczynały powoli sączyć się
metalicznym płynem. Nie pamiętałam o czym powiedziała mi w pierwszej
kolejności, ale pamiętam przerażenie w jej oczach, coś czego nigdy u niej nie
widziałam. Stało się coś czego nie przewidziała, czemu nie mogła nijak zapobiec
i nad czym nie miała kontroli. Język jej się plątał. Przerywała zdania w
połowie jakby szukała odpowiednich słów by mi wszystko przekazać. Nigdy jej
takiej nie widziałam. Admirał, Agrest, Kara, Mundus, Szkło... Imiona zaczęły
zlewać się ze sobą nawzajem. Nie rozumiałam wszystkiego, ale nie musiałam. Wystarczyło,
że zrozumiałam ogół.
- Admirał. On.
Mundus. Mundus nie żyje.
Westchnęła
ciężko, jej oczy choć niespokojne, nie miały nawet cienia łez. Mundus? Właściwie nie powinnam po nim płakać i z pewnością nie będę. Czułam jednak, że takie wydarzenie, zmieni wiele dla Watahy Srebrnego Chabra.
- Admirał go
zabił. Zamordował Mundusa.
Coś takiego powiedziała.
W którymś momencie, albo przed, albo po. A więc nie wydarzenie... a zbrodnia. Poczyniona łapami mojego ukochanego. Znaczy się, byłego ukochanego rzecz jasna.
- Agrest, nie
nieważne Agrest. Szkło. On jest załamany. Kara, Kara też została zamordowana.
Zaćmienie.
Lekkie, ale jednak. Mroczki zasłoniły mi cały obraz. Mama? Ta sama, która się mnie wyrzekła, jednak... dlaczego poczułam ukłucie w sercu? Tak niepotrzebne i niechciane. Gdy odzyskałam wzrok i mgła opuściła moje oczy,
Nymerii już nie było. W pierwszej chwili zastanawiałam się, czy to nie był
tylko sen, ale nie. Jej zapach nadal unosił się w powietrzu. Sięgnęłam pyskiem
do jedzenia i odgryzłam kolejny kęs. Czy powinnam być smutna? Przerażona? Tego
nie wiedziałam, ale w tamtej chwili wiedziałam, że muszę jeść.
---
Wszystko
dochodziło do mnie powoli. Z godziny na godzinę, w mojej głowie zaczynał
panować coraz większy chaos. Myślałam, że przez ostatnie dni, udało mi się już dojść
chociaż do porządku z własnymi myślami, ale już nie. Nymeria wróciła w środku
nocy. Zdarzało się, że spała razem ze mną w jaskini i dzisiaj była właśnie taka
noc.
- Opowiedz mi
wszystko. Po kolei. – powiedziałam gdy usiadła przede mną. Tym razem już
spokojna, bez przerażenia i roztrzepania w oczach.
- Przyszli. Po
raz drugi. Admirał zaczął wszystkich podburzać, chciał, żeby Agrest wyszedł z
jaskini i przemówił. Kto wie, czy jakby on nie wyszedł, to…
Wadera zacisnęła
zęby jakby chciała powstrzymać łzy. Jednak jej oczy były idealnie nawilżone,
ani za suche, ani za mokre. Nie, ona nigdy nie płakała. A może? Czy w trakcie mojej rekonwalescencji cos się zmieniło w jej życiu? Czy stałam się tak złą przyjaciółką, że nawet nie wiedziałam co się z nią działo przez ten cały czas? Nie Ciri, nie czas na to.
- Wyszedł
Mundus, a później, gdy krzyki ucichły, Agrest w końcu opuścił jaskinie, a on tam leżał. Cały we krwi. Tyle słyszałam.
A jutro. Jutro musimy iść na plaże. Jest nowy przydział stanowisk. Ogłoszony
został stan wyjątkowy.
Jej myśli nadal
były lekko chaotyczne, ale teraz rozumiałam już więcej.
- A Kara?
- Nie wiem. Coś
jest nie tak. Szkło nic nie mówi, z jednej strony rozumiem, bo trzeba zająć się
watahą. Tylko co jeśli to także Admirał ją zabił? Dlaczego nie wybierze kogoś żeby
przejął od niego śledztwo?
- Admirał by
tego nie zrobił.
- A myślałaś,
że zabiłby Mundusa?
Nie. Nie
myślałam. Milczałam jednak, bo prawda chyba była zbyt bolesna by ją
wypowiedzieć.
- No właśnie. –
nie wiem czy odpowiedziała jej moja cisza, czy może moje myśli. Jednak nie
miało to zbyt dużego znaczenia.
- Pójdziemy
jutro pod koniec, jak będzie już większy spokój, nie chce znaleźć się w tłumie. Jeszcze nie... Przydzielą nam stanowiska, a
ty znajdziesz Tat… Szkło i albo go wypytasz albo przeszukasz jego głowę. –
byłam stanowcza. To nie była propozycja. Musiałam się dowiedzieć, co on wie.
Czemu nie mówi. Musiałam wykluczyć, że to Admirał był w to zamieszany.
- Co?
- No to,
Nymeria. – sapnęłam lekko. – Muszę się dowiedzieć co ukrywa. A wątpię, żeby mi
coś powiedział po tym wszystkim.
- Nie mogę,
Ciri naprawdę nie mogę. Nie wejdę do jego głowy.
- To postaraj
się, żeby sam Ci powiedział.
Tym zdaniem
urwałam naszą rozmowę i położyłam się na posłaniu należącym do Admirała. Już dawno
nim nie pachniało, ale czułam się spokojniejsza po tej stronie. Nymeria nic
więcej nie powiedziała, nie wiem czy była zdziwiona, czy próbowała mnie
zrozumieć. Mało mnie to interesowało. W tamtym momencie zaczęłam wracać do
żywych, choć może z mało altruistycznych pobudek.
---
Od rana w mojej
głowie aż huczało. Dobrze znane mi głosy chciały dojść do sterów, ale nie
dawałam im wygrać. Musiałam jeszcze chociaż chwile pozostać trzeźwą i sobą. Było
jeszcze przed południem gdy dotarłyśmy na plaże. Nie zamieniłyśmy ze sobą ani
słowa i dość szybko się rozdzieliłyśmy. Znalazłam Szkło pierwsza. Okazało się,
że osobiście zajmował się przydziałami nowych stanowisk. Nymeria wkrótce także
znalazła się w kolejce, kilka wilków dalej ode mnie. Przegryzałam coraz mocniej
policzek, rozglądając się cały czas. Z tego co widziałam każdy był niespokojny,
ciągłe rzuty okiem na linie drzew, jakby zaraz mieli stamtąd wybiec napastnicy.
Albo sam Admirał. Kto go tam wie, sama już nie mogłam być pewna do czego on był
zdolny.
Gdy przyszła
moja kolej, spojrzałam na Kawkę, uśmiechnęłam się do niej lekko, a ona do mnie,
zaraz jednak powróciła do swojego smutnego wyglądu. Dawno nie rozmawiałyśmy, najwyraźniej złą matką także byłam.Może miałam to we krwi? Mundus był dla niej… ważny. Nie chciałam wiedzieć co myślała, przez co
przechodziła i jak bardzo teraz kogoś potrzebowała. Musiałam mieć nadzieję, że
znajdzie oparcie w kimś innym. Musiałam zając się sobą. I nim.
- Imię.
- Ciri. – Szkło
gwałtownie podniósł wzrok znad kartki trzymanej przez Kawkę. W kilka sekund
jednak jego oczy przestały krzyczeć przerażeniem i zmieniły się w stonowane i
wręcz… zimne.
- Tak… -
odchrząknął. – Stanowisko?
- Pieśniarz.
- Strażnik. –
powiedział sucho i już na mnie nie spojrzał.
- Tato… -
szepnęłam, gdy poczułam kolejnego wilka niecierpliwie zbliżającego się od moich
pleców.
- Następny! –
krzyknął, zapewne udając, że mnie nie słyszy. Kawka przyglądała się temu z
zaciekawieniem, jednak równie szybko wróciła do zapisywania kolejnych
stanowisk. Nikt nie miał dla mnie czasu. A może nikt nie chciał mieć dla mnie
czasu?
- Tato,
porozmawiajmy. – nie chciałam dać za wygraną. Stanęłam obok starając się
zwrócić jego uwagę.
- Nie mam
czasu. Później. – nadal na mnie nie spojrzał.
- Szkło… -
przysunęłam się bliżej. Potrzebowałam jego pomocy, jego zapewnienia, że
wszystko będzie w porządku, nawet jeśli… Nawet jeśli matka nie żyła.
- Ciri! –
krzyknął, odwracając się do mnie z furią. Patrzyłam na niego, nie wiem czy
bardziej zdziwiona czy przestraszona jego reakcją. Patrzył uparcie w moje oczy,
jakby próbował coś w nich znaleźć. Po kilkunastu sekundach się poddał, zamknął
lekko oczy i odwrócił się z powrotem do kolejki.
- Przepraszam,
idź już. Następny!
Chwile stałam
jak wryta, ale w końcu odzyskując władze w nogach, ruszyłam. Poszłam w
przeciwna stronę, omijając po drodze Nymerię. Patrzyła na mnie z zaciśniętą
szczęką. Coś wiedziała. Coś usłyszała. Tylko dlaczego wyglądało to tak, jakbym
nie chciała poznać tej prawdy, której tak bardzo pragnęłam? Zostało mi teraz
poczekać, aż przyjdzie do jaskini. Nie mogłam tu zostać, czułam się niechciana,
jak intruz na własnej ziemi, kiedyś tak przeze mnie ukochanej. Gdybym chociaż
wiedziała, czym sobie na to zasłużyłam.
CDN
niedziela, 16 stycznia 2022
środa, 12 stycznia 2022
Od Kamaela CD. Domino - "Kochanie, bądź moja!" cz.5
Jak tu się ruszyć, gdy wszystko dookoła zastygło? Szare, rozciągające się bez kresu morze, mroźne powietrze powietrze, jego ogłuszone mięśnie i ona, ta anielica, w której tak szaleńczo się zakochał. Oparta o niego, o jego łopatkę, w spokoju tak rzadko już spotykanym w tym świecie, że wydawał się w tym jednym momencie wypełniać ich całe istnienie, od najmniejszych odłamków duszy po całe narządy ciała. O Jasności, która pobłogosławiła go tym cudownym uczuciem, pozwól poznać mu więcej. Pozwól poznać mu prawdziwą miłość, poczucie kobiety u boku, uczucia opętujące całe serce. Pozwól poznać mu życie, którego nigdy nie zasmakował w Alis Caelorum. Niech wreszcie będzie normalny. Niech wreszcie będzie... wilkiem.
Nie chciał się poruszyć. Nie chciał kończyć tej cudownej chwili, jaka otuliła jego i Domino w senny koc utkany z marzeń i skrywanych pod grubą warstwą lęku pragnień. Nie warto było wracać do rzeczywistości, będąc już nad samą jej krawędzią, gdzie żadne zimne palce trosk nie dawały radę sięgnąć, a obce, zawistne oczy obawiały się spojrzeć. Niech się boją. Niech zazdroszczą tych cudownych chwil i przepełniającego szczęścia. Domino i Kamael nie muszą się tym przejmować, są przecież wolni. Nikt ich nie powstrzyma od czucia tego, co pragną czuć. Nikt ich nie powstrzyma od myślenia tego, co pragną myśleć. Są dwoma aniołami, niezależnymi od zdania innych, zupełnie samotnymi i zupełnie wolnymi. Aniołami? Nie. Wilkami. Są wilkami. Uskrzydlonymi wilkami, których żadna siła wyższa nie zmusi do postępowania według jej woli, a obce słowa nie przekonają do kierowania się tylko ku ścieżce wzniosłości. Decydują sami o sobie i żaden Deus Lucis nie wymusi na nich bezwzględnego posłuszeństwa. Nigdy więcej!
Kamael drgnął, poruszony własnymi myślami i nieszczęśliwymi wspomnieniami. Próbował się przekonać, że wcale nie są nieszczęśliwe, jednakże im bliżej było mu do bycia wolnym wilkiem, tym bardziej zauważał niedoskonałości w swojej rodzinnej watasze. Niedoskonałości, które miał każdy i których nie powinno się nigdy ukrywać. Niedoskonałości, które czyniły świat dookoła pięknym. Kto jest niedoskonały, ten nie jest też nudny. Ani fałszywy. Ani nieszczery.
Basior spojrzał na swoją wybrankę serca, która wystraszyła się nie mniej niż on na jego niespodziewaną reakcję. Wpatrując się w jej twarz, nagle spostrzegł coś, czego dotychczas jego umysł nie zarejestrował. Niedoskonałość. Rzecz całkowicie zakazana w Watasze Alis Caelorum, wypierana wręcz z umysłów szczeniaków, by nigdy nie przyszło im do głowy, że coś może być niedoskonałe. Wszystko było idealne. A ci spaczeni nie mieli prawa bytu w tej idealnej watasze. Teraz jednak widząc niedoskonałość na twarzy Domino, włoski skierowane inaczej od reszty, nie było to w żaden sposób brzydkie. Było urocze. Było wyjątkowym kwiatkiem w polu jednakowych kwiatków, dzięki czemu to pole nie było jednakowe i nie było nudne. Przyjemnie było na to patrzeć. Ciekawe, czy na tej doskonałej istocie jest więcej takich niedoskonałości? Czy w środku też jest niedoskonała? Rany, jakież to było ekscytujące! Odkrywać coś zupełnie innego, obcego i całkowicie przyziemnego. Nie tkniętego zasłoną idealności, tylko w pełni odkrytego i swojego. Domino, jakaż ty piękna!
– Kamael? – krótkie słowo będące przypadkowo jego imieniem wydobyło się z ust wadery, przywracając umysł Skrzydlatego na ziemię. Jego ogon świrował, machając niczym u rozbawionego szczeniaka w trakcie zabawy. Wcale nie dostojnie, a już z pewnością nie subtelnie. Obrońca poczuł, jak jego policzki zaczynają palić się ze wstydu i pewna częśc jego umysłu podpowiadała mu, że futro nie dawało rady ukryć tej płomiennej czerwieni. Domino wpatrywała się w niego z pewnym... przestrachem? Zażenowaniem? Wstydziła się go? Rany boskie, co on narobił!
– Wybacz, ja... znaczy się, no... Bo ja... To znaczy... Sorki. – Nagle ta wzniosłość znikła, ostrożnie dobrane słowa rozsypały się w drobny mak. Nie było już pięknie ułożonych zdań, które powinny być w stanie zwabić każdą waderę, teraz była rozsypanka, zarówno na języku, jak i w umyśle. Spowodowało to panikę. Mizernie utkany plan poszedł się kochać, a Kamael został sam, z mętlikiem w głowie, bez żadnych zapasów słownictwa w zanadrzu. Pozostało całkowicie improwizować w sposób nigdy wcześniej nie przeżyty. – Zamyśliłem się. Masz niesforny kosmyk, poczekaj, poprawię... – Zanim do końca przemyślał, co tak właściwie robi, zdążył liznąć Domi po czole, by poprawić ten "niesforny kosmyk". Momentalnie cofnął się z oczami wielkimi jak spodki, całkowicie speszony i wręcz przerażony swoim zachowaniem. Skąd się wzięły u niego takie zapędy?! Najpierw śledził biedną Domino na niemal każdym kroku, nie umiał bez niej myśleć na trzeźwo, a teraz ośmiela się w najgorszy możliwy sposób! No to teraz już zrąbał na maksa. Brawo, Kamael, zasługujesz na order Idioty Roku. – Przepraszam! Na Deus Lucis, najmocniej przepraszam! Nie mam pojęcia, co we mnie wstąpiło. Ja... Do niebios – mruknął, zastanawiając się, jak uratować tą sytuację. Niedoskonałe nie jest nudne, ale zbyt niedoskonałe jest straszne! – Naprawdę, wybacz mi, pani. Zachowałem się tak bardzo niestosownie, że teraz mógłbym się tylko zakopać w ziemi i najlepiej nigdy stamtąd nie wychodzić. Czy... czy pozwolisz mi to wynagrodzić, zabierając cię na podniebny spacer? Znam specjalne... specjalne miejsce...
Język plątał mu się paskudnie, ale nie chciał się wycofywać. Nie mógł uciekać od konsekwencji swoich akcji, to było by nie w porządku. Nawet nie w stosunku do samego siebie, ale przede wszystkim w stosunku do Domino, która w tym momencie została najbardziej pokrzywdzona. Na niebiosa, czy mu wybaczy? Czy mu kiedykolwiek wybaczy? Czy może uderzy go piachem w pysk, tak jak na to zasługuje i odejdzie bez słowa, nigdy więcej na niego nie spoglądając? Gdyby to zrobiła... Nawet jeśli zasługiwał... Załamałby się. Zabił. Nie, nie mógł się zabić, musiałby żyć ze świadomością swoich czynów i całkowitą pamięcią tego, jaki błąd popełnił. Śmierć byłaby wybawieniem, a on na żadne wybawienie nie zasługiwał.
– No dobrze.
Chwila, co? Wybaczyła? Czy się obraziła?
– Możesz mnie... zabrać.
Zgodziła się? Naprawdę? Zgodziła się?!
Kamael zaniemówił ponownie, ale tylko na chwilę. Dostał drugą szansę, naprawdę ją dostał i nie chciał, nie mógł jej stracić. Zawahał się na moment, po czym rozłożył skrzydła.
– A więc... Lećmy – wyszeptał wystarczająco głośno, by wadera go usłyszała i wzbił się w powietrze. Łaciata wzleciała za nim.
Szybowali po niebie w mrozie, który wyjątkowo im nie przeszkadzał. Lecieli obok siebie, ciągle zmieniając pozycję, jakby tańczyli w powietrzu. Aż wreszcie dotarło do obrońcy, że faktycznie tańczą, podświadomie i dość niepewnie. Był to taniec niedoskonały, wykonywany przez dwa wilki bez doświadczenia, które po prostu dały się ponieść chwili, jednak tym samym był przepiękny i czarujący. Wirowali wokół siebie, wolni, niezależni, pochłonięci teraźniejszością, zapominając o przed chwilą i za moment. Nad nimi rozciągała się pociągająca nicość, a ziemia daleko w dół zdawała się odcinać od nich niewidzialną barierą, udając, że nie widzi tego szczęścia, zazdrosna o nie.
Po kilku minutach tańczenia wśród chmur dolecieli na miejsce, na którym Skrzydlatemu tak zależało. Najpierw wylądował on, tworząc widmową posadzkę z niebiańskiej energii tego miejsca. Następnie ruchem głowy zaprosił tu Domino.
– Jak... – wyszeptała wadera, z zafascynowaniem przyglądając się półprzezroczystej platformie, przypominającej białą, gęstą mgłę.
– W tym miejscu jest wyjątkowo silne skupisko świetlanej energii. Jako wilk Alis Caelorum mogę ją wykorzystywać jako oparcie dla nóg, a gdy stoję na niej ja, inne wilki również mogą z niej korzystać.
– Alis Caelorum? – zapytała cichym głosem Domino, ponownie skupiając się na samcu.
– To... moja rodzinna wataha – wyjaśnił z niesmakiem Kamael. – Pochodzę z watahy wilków-aniołów. Wilków idealnych, które posiadają specjalne powiązanie z niebiańską energią. – Przerwał tłumaczenie, z bólem wpatrując się przed siebie. Nie potrafił jeszcze o tym rozmawiać, chociaż miał na to ochotę. Miał ochotę wyżalić się ze wszystkiego Domino. Jednak czy zaakceptowałaby go, wiedząc, kim tak naprawdę jest? Czy chciałaby go pokochać, znając jego korzenie i wiedząc, że czysto teoretycznie miał być wilkiem idealnym? Czy obraziłaby się, że chował przed nią prawdę? Czy miał prawo ją chować, kiedy ledwo się poznali? – Ale ideały są nudne. Dotarło to do mnie, gdy cię poznałem. Lepiej być niedoskonałym, ale za to ciekawym.
Ponownie się rozmarzył, spoglądając w stronę swojej miłości. Co on narobił? Stał się prawdziwy, to na pewno. Ale czy Domino będzie chciała się z prawdziwym nim zadawać? Jeszcze nie przyszło mu się spotkać z tym, że ktoś chciał się zadawać z niedoskonałą osobą. Ale to nie była Wataha Alis Caelorum, to był Srebrny Chaber. I Domino na jego czele.
<Domino?>
wtorek, 11 stycznia 2022
Od Wayfarera CD. Almette - "Otwarte szlaki"
Po pojawieniu się Almette psy zaczęły się jakby wycofywać. Nie były aż tak odważne, teraz bardziej szczekały niż kłapały, nie ośmielając się zbliżyć za blisko do tego wielkiego, puszystego, zupełnie nieszkodliwego stworzenia. Aż wreszcie Wayfarer zrozumiał o co chodzi. On w oczach psów był nieszkodliwy. Jakiś taki wyrośnięty, ale w kapeluszu, na pewno niegroźny. Ta samica natomiast... To była sztuka. Potwór, do którego nie należało podchodzić. Taka wielka i z zębiskami. Taka dzika. Jakiegoś pantofla można rozerwać na strzępy, ale tego stworzenia nie należało już drażnić. Że też nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy, żeby wdać się w bójkę z miejskimi psami. Tak długo był spokojny i grzecznie usuwał się z pola widzenia, że kompletnie zapomniał, że ma kły i pazury. Zapomniał, skąd się wziął i jak zaczęła się jego pierwsza przygoda. Czy umiał jeszcze walczyć, tego nie wiedział, ale jak wreszcie pokaże zęby może te gnoje się od nich odczepią. Almetka raczej nie będzie wojować, jeszcze za mało do niej docierało, w jakiej sytuacji się znajdują. On natomiast rozumiał. Rozumiał i był gotowy na rozlew krwi. Niech no tylko któryś bliżej podejdzie...
Znalazł się taki "odważny". Nie był nawet największy, ale w oczach miał głośną wściekłość i chęć pozbycia się intruzów ze swoich terenów. Zbliżył się o jeden krok za blisko. Tylko o jeden krok. Way w mgnieniu oka rzucił się na skubańca, celując wpierw w oczy, by być może chociaż ogłupić przeciwnika. Usłyszał za sobą coś w rodzaju cichego pisku zaskoczonej Almette, natomiast psy piszczały już w pełni. Wystraszyły się agresji, jaką wreszcie pokazał ten pedancik, którego przecież nie trzeba było się bać. To coś w kapelutku? Straszne?
I to jeszcze jak.
Wayfarer zapomniał, jaką siłę tak naprawdę posiadał. Zapomniał, że wychowywał się na wojownika i gdy był mały często brał na siebie o wiele większych przeciwników. Jednak jego serce nie zapomniało tej niemal wrodzonej pasji walki. Zęby z lubością zagłębiły się w surowym, żyjącym mięsie, które zatrzęsło się z bólu. Oby cierpiało więcej. Niech cierpi więcej! Basior szarpnął łbem, przewracając psa z nóg. Rozległo się ogłuszające skomlenie z bólu i strachu, psina miała dość. Ojeju, jak mu przykro. On nie miał.
Zdążył jeszcze rzucić małym ścierwem o płot zanim wreszcie oprzytomniał. Krew ściekała mu z pyska mokrymi stróżkami, z kolei kark psa dostał całkowicie czerwonej barwy. Nie. Tam już nie było sierści do barwienia. Podróżnik zdołał oderwać kawałek skóry z pana alfy stada, a obecnie wisiała ona na ostatnim skrawku. Psy pouciekały, pochowały się. Nie chciały mieć do czynienia z tym dzikim czymś, co nawiedziło ich podwórek. Jeszcze ich pozabija i co wtedy? Niech ludzie z bronią się tym zajmą.
Brązowy wilk zwrócił się do swojej kumpeli, która siedziała w miejscu jak wryta, tylko wpatrując się z otwartym pyskiem na to, co właśnie się wydarzyło.
– Czemu to zrobiłeś? – wydukała wreszcie, pewnie nie mając pojęcia, jak podejść do tej sprawy. – Chyba nie mieliśmy się za szczególnie rzucać w oczy i udawać, że jesteśmy psami?
– Chuj im... znaczy się, kij im w oko – Wayfarer wypluł przekleństwo. – Jeśli tak ma wyglądać ta wyprawa to ja się nie będę cackać. Z psami można się gryźć, tutaj to normalne.
– Ale żeby aż tak?
Waf łypnął na nią okiem. Powinien na nią szczeknąć? Chwila. Szczeknąć?
– Hau hau! – szczeknął zupełnie jak pies, wprowadzając Almetkę w osłupienie, a następnie uśmiechnął się niemal jak szczeniak.
Oboje wybuchnęli gromkim, szczerym, pozbawionym trosk śmiechem, na moment zapominając o świrze ze strzelbą czającym się tuż za płotem. Chyba faktycznie przyjemnie jest mieć od czasu do czasu towarzystwo, nawet na podróżach, które czysto teoretycznie powinno się odbywać samemu. Mogli się trochę powydurniać, wyciągnąć nawzajem z tarapatów. Teraz Wafel mógł pokazać towarzyszce, jak wychodzić z takich sytuacji, w której się znaleźli.
Zastrzygł uszami, nasłuchując, gdzie obecnie znajduje się świr. Był po drugiej stronie, właśnie namawiał domowników, żeby go wpuścili to pozbędzie się dzikich bestii. Świetna szansa.
– Jazda, spływamy – zakomendował i układając sobie ścieżkę z jakichś gratów walających się dookoła przeskoczył z powrotem na drugą stronę płotu. Tuż za nim wyskoczyła Almetka. – Teraz to nie ma bata, musimy znaleźć jak najszybciej jakiś statek i nim popłynąć.
– Skąd będziemy wiedzieli, dokąd płynie? – zapytała z ciekawości wadera.
– Nie będziemy i właśnie to jest piękne – uśmiechnął się podróżnik, wspominając w tej krótkiej chwili wszystkie swoje pochopne decyzje, które zaniosły go w najróżniejsze zakątki tego świata. Oj, Almette. Jeszcze sporo cię czeka. A mnie pewnie jeszcze więcej.
Pobiegł przodem, uważnie pilnując, czy Serka cały czas trzymała się za nim. W niektórych miejscach szli spokojniej, jak psy, by nie wyróżniać się z tłumu, w innych jak najszybciej przemykali, chcąc uniknąć spotkania z nieprzyjemnymi osobnikami. Przypadkiem przestraszyli nawet konia, któremu niechcący wybiegli pod nogi. Ale oprócz besztania i okrzyków niczym więcej nie oberwali. Nikt im nie wszedł w drogę, nikt nie próbował do nich strzelać. Dostali się do doków bez niebezpiecznych przygód i dodatkowych problemów. A tam? Way poczuł się jak u siebie. Rozglądał się za statkiem, który miał największą szansę zabrać ich po kryjomu i który mógłby zabrać ich gdzieś faktycznie daleko. Nie było tego wiele. Dokładniej mówiąc, taki faktycznie dobry trafił się jeden, statek typowo towarowy, gdzie ludzi było mało, a kryjówek od groma. Basior zaprowadził towarzyszkę jedyną bezpieczną drogą, a następnie we dwójkę już szukali najlepszego miejsca, by się schować. Szybkie skradanko i już usadowili się między jakimiś pudłami pełnymi licho wie czego. Pozostało czekać.
Na następny dzień odważyli się wyjść na pokład. Na horyzoncie nie było już widać portu, a ludzie krzątali się dookoła, ledwo zwracając uwagę na dwa wilki. Paru sobie tylko pokazało podróżników palcami, jednak poza tym żadnej paniki nie wszczęto. Było cicho i spokojnie, a wilki mogły usadowić się przy barierce i oglądać bezkres szaro-niebieskich wód.
Wayfarer kochał to uczucie. Ciągnęło go, by zobaczyć nowe miejsca, a ta właśnie woda kojarzyła mu się z radosnym wyczekiwaniem, na końcu którego czekała na niego nowa, nieodkryta jeszcze ścieżka. Świat otwierał się przed nim zapraszająco, wręcz wołając do siebie. To było uczucie, które zrozumieć mógł tylko inny podróżnik z powołania, który nie ma celu w swoich podróżach.
– Jak długo będziemy płynąć? – głos Almetki wbił się w szum morza niemal idealnie, tak że Wayfarerowi wcale nie wydawało się to nie na miejscu.
Basior wyjął fajkę spod kapelusza, nabił ją świeżym tytoniem i zapalił, wypuszczając siwe obłoczki dymu. Jego oczy powędrowały za horyzont, rozmarzonym wzrokiem wpatrując się w niekończącą się taflę.
– Przy dobrych wiatrach nawet kilka miesięcy.
<Almette?>
Od Mediany CD Całki - "Miodowe Dni" cz. 3
Dzień. Piękny dzień, jak każdy inny. Całka znęca się nad
Sigmą, Pi siedzi w kacie, a papa kręci się po jaskini medycznej kiedy ona sama
siedzi sobie z brzegu. Cicho. I słucha. Jakaś starsza pani, szara, babcia
Konstancja opowiadała jej historię poznania swojego męża. Wydawało się małej
Medianie, że robiło jej się jednocześnie miło i smutno jak jej słowa uciekały z
pyska. No tak. W końcu papa powiedział, że jej ukochany został zabrany razem z
tą całą Florą. Ciekawe dokąd? Ale Mediana nie pytała. Nie chciała, bo
wiedziała, że nie wypada nikogo o to pytać, bo w jakiś sposób samo imię
wywoływało już we wszystkich ból w oczach i spazmy serca. No prawie. Była
bowiem w sali pewna wadera. Dość poturbowana i ona nie bardzo smuciła się
zaginięciem tych osób, bo Mediana słyszała jak warczy coś o owcach, głupcach i
chciała wiedzieć o co chodzi, ale tata mówił nie. Opowiadał, że to zła pani, a
kiedy tata mówi że ktoś jest zły to było to niepodważalne stwierdzenie dla tego
młodego umysłu. To samo zresztą powiedział jej pan Szkło. Najlepszy śledczy
jakiego poznała. I najmilszy, chociaż zdawał się być nieco przybity. No i on
także opowiadał, że ta czerwonofutra wadera to zło wcielone. Ona i Admirał.
Mediana nie znała tego drugiego pana, ale sądząc po tonie głosów wołała go nie
poznawać.
Ale za to siedząc z tatą całymi dniami w tym miejscu, w którym wilki mieszały
się, znikały i pojawiały. Niewiele ich było, aczkolwiek nadal Mediana zaznała
opowieści z każdego stanowiska. Od dobrej pani Lato, która niechętnie, ale
jakoś, opowiedziała jej o pracy zielarza i pustelnika, ponieważ te stanowiska miała
w ciągu swojego życia. Co prawda zielarzem nie była długo, przed... i tu nikt
jej nie mówił o co chodzi. Ale ona dobrze wiedziała, bo tata ich nie oszukiwał.
Wojna. Domowa, trochę zagraniczna. Opowiadał Medianie o Mundusie, swoim
przyjacielu i o tym że umarł właśnie z winy całego tego zamieszania.
Wujek Paki i Yir opowiedzieli mu o nauce polowania, o wychowywaniu szczeniaków,
takich jak ona! No i o medycynie i pracy z nią. Delta mówił jej też, że ze
swoją mocą nadawałaby się na jego miejsce. Niekoniecznie wiedziała o co chodzi,
w końcu czemu tata miałby oddać jej swoją pracę, ale nie chciała.
Interesowało ją znaczenie bardziej inne stanowisko. Śledczy. Historie jakie
opowiadał jej Szkło. O zaginięciach, śledztwach morderstw, porwań. To wszystko
wydawało się być takie ciekawe. No i nie wspominajmy też, że to szarawe futro z
ciemnymi miejscami zdobiące to silne ciało stało się swego rodzaju idolem dla
tej kulki puchu, jeszcze za małej żeby wyjść za linię drzew!
No cóż. Przez to swoje zafascynowanie nie miała za dobrego
kontaktu z Całką. Ta się wiecznie irytowała opowieściami Mediany, a ta nie
rozumiała dlaczego. Przecież to wszystko było takie ciekawe! Jednak kiedy udało
jej się zmusić ją do słuchania, starała się nie zaczynać swoich monologów o
stanowiskach. W końcu czasem chciała pogadać z siostrą. Więc mówiły o
błahostkach, zabawach i dniu. I nawet jeśli się mocno ze sobą nie kolegowały to
nie było między nimi nienawiści.
Sigma natomiast słuchał o tym częściej, gdyż znudzony kręcił się zawsze gdzieś
niedaleko. A Mediana jest nieco zbyt rozgadana przy bliskich. Więc słuchał i
sam próbował zastanawiać się kim chce zostać. Wiedział że chce pomóc w tej
całej wojnie, co by tata nie musiał tak ciężko pracować, a oni żyć w spokoju,
ale nie wiedział co. Dlatego tak se gadali. Ale jej brat ma za dużo energii,
nawet dla Całki! Dlatego często zniecierpliwiony odchodził, albo chciał się
bawić. Czasem bawiła się z nim, bo czemu nie. Nie zawsze musi słuchać starszych
i z nimi przebywać. Mimo wszystko nadal lubiła się tarzać z bratem w śniegu, a
najbardziej lubiła z nim wygrywać, co czasem jej dawał zrobić. A ona wiedziała,
że robi to specjalnie! Jednak kiedy nie chciała po prostu się rozstawali.
Lubiła swojego brata. Przynajmniej bardziej niż Całkę.
I była jeszcze Pi. Mediana lubiła ją chyba najbardziej. Zawsze jej słuchała i
wzajemnie. I miała wielkie wrażenie, że Pi też lubi ją najbardziej. Że są jak
takie dwie przyjaciółki na wieki. Kochają się bezpamiętnie jak rodzeństwo. Jak
dwie połówki jabłka. Osobno dobre, razem doskonałe. No cóż. Spędzała z nią
drugie tyle czasu co z dorosłymi, więc zapełniała sobie tym prawie cały dzień.
Tuliła ją i opowiadała jej, bo ta zawsze siedziała sama albo z Całką. Sigma też
niekiedy do niech podchodził, ale to brat. Ma za dużo energii dla tego cichego
motylka. Dlatego Mediana chciała jej dotrzymać towarzystwa, kiedy akurat nie
„męczyła” Szkła.
Tak to jej mijały dni.
<Pi?>
poniedziałek, 10 stycznia 2022
Od Tii - "Wszędzie wybory, same wybory"
Namówiona słowami swojej nowo znalezionej rodziny Tia postanowiła spróbować tej całej szkoły, którą wszyscy tak wychwalali. Nie miała pojęcia, czego się tam spodziewać ani nawet na co liczyć, ale musiała jakoś sobie poradzić. Podobno miała nie być tam sama, ale w obecnym, bardzo ciężkim czasie i tak się tej samotności obawiała. Dlaczego miałaby kogoś obchodzić? Wszyscy będą skupieni na czubkach własnych nosów, tutaj nie będą na nią zwracać tak uwagi jak robili to w starej watasze. Każdy jest zdany na siebie i nawet ona musiała się tego nauczyć. Będzie samotna, po prostu.
Szkoda, że nie miała pojęcia, jak bardzo się myliła. Byłaby przygotowana na miłe, przyjazne powitanie. Na pyszczki uśmiechnięte na jej widok. Na masę (tylko kilka) szczeniaków, które otoczyły ją i chciały jak najszybciej się z nią zaprzyjaźnić. Szczególnie jedna młoda wadera ją zaczepiała.
– Cześć! Jestem Godzimira, ale mów mi Godzia! Idziemy się pobawić? Chcesz iść nad rzekę? Znam taką fajną norę, idziesz ze mną?
Cała ta Godzia i jej przyjazne nastawienie z początku mocno przerażały małą i nieporadną Tię, ale wkrótce waderka odkryła, że obecność o wiele odważniejszej koleżanki dobrze na nią wpływa. Tia, choć często poobijana i zawinięta w bandaże, chętniej wychodziła na jakieś szczenięce eskapady. Przestawała powoli tak bardzo bać się fizycznych zabaw, wraz z upływem czasu sama nawet niektóre inicjowała, chcąc integrować się z grupą. Zdecydowanie nabrała pewności siebie, co chwalili wszyscy jej bliscy, chociaż wciąż wolała spędzać dużo czasu w osobności i bardziej przypatrując się innym niż cały boży dzień gadać z wilkami. Jej papcio kazał się jej tym nie martwić, bo przecież nie każdy jest stworzony do towarzystwa.
Wreszcie nadszedł dzień, kiedy Tia w oczach watahy została uznana za dorosłą i przyszło jej dobrać swoje własne stanowisko. Nie miała w planach się wahać. Z samego rana przyszła do niej dodatkowo Godzimira i wspierała swoją psiapsiółę jak mogła najlepiej.
– Cokolwiek wybierzesz, dasz sobie radę! Wiesz, co chcesz wybrać?
– Pomocnika medyka.
– A-ha! Okej. Fajnie brzmi. Pewnie i tak go nie dostaniesz, bo jest wojna, ale poprosić można, co nie?
Tia uśmiechnęła się do Godzi.
– Tak. Poprosić można.
<Koniec. Kolejne grywalne opowiadania pojawią się w życiu dorosłej Tii z oczywistych powodów>
Od Mildredfiri - "Pasja" (trening mocy)
Ciepły ogień tańczył na szyi i głowie Małej Mi, rozświetlając niewielką, leśną polanę, na której dwie wadery postanowiły wypocząć. Laponia celowo leżała dość blisko, by móc się ogrzać w tą wyjątkowo mroźną, zimową noc, kiedy wszystko pokrywała kłująca warstewka szronu, a gwiazdy świeciły jaśniej i wyraźniej niż w jakiejkolwiek innej porze roku. Niebo nabrało kolorów, których nie można zobaczyć blisko nowoczesnych ludzkich siedzib, bo elektryczne światła odbierały mrocznej kopule wyrazistość. Wilczyce wpatrywały się w ten wyjątkowy widok, szczęśliwie zapominając o otaczającym je świecie. Nie warto przejmować się problemami, gdy nad głową wisi najprawdziwszy cud natury, nie zawsze zauważalny przez proste, zapatrzone w ziemię oczy.
Milczenie równie piękne co niebo nad głowami wisiało pomiędzy nietypowymi przyjaciółkami, przystrajając tą chwilę w magiczną atmosferę, rzadko doświadczalną w obecnych czasach. Teraz wszystkim zależało robić rzeczy jak najszybciej, jak najgłośniej, tym samym zapominano o przyjemności z życia. Mi nie czuła się najlepiej, zalegając tak z dala od obowiązków, jednak Laponia wydawała się wyjątkowo zadowolona.
– Nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio sobie tak wypoczywałam – odezwała się jaśniejsza wadera, swoim nagłym głosem zaskakując młodą.
– Ja też nie. Chyba wolę pracować – przyznała z udawaną lekkością Mi.
– Taka ciągła praca cię wykończy, kochana. – Laponia spojrzała na towarzyszkę. – Już teraz często widuję u ciebie wory pod oczami.
Płomień zaświecił mocniej, odpowiadając na samopoczucie swojej właścicielki. Mi spuściła wzrok, nie chciała kontynuować tego wrażliwego tematu, jednakże kości zostały rzucone. Jeśli po prostu zmieni temat, da znak starszej waderze, że ta może mieć rację. Tym samym będzie w przyszłości naciskać jeszcze bardziej. Trzeba było wyjść z tej sytuacji jakkolwiek dyplomatycznie, choć Mi miała tak szczery charakter, że trudno jej było obchodzić tematy dookoła.
– E tam, tylko czasami jest źle. Daję sobie radę, wszystko jest ok. Lubię pracować.
– Kłamiesz.
– Nie.
– Tak.
– Nie.
– Mała Mi!
Podniesiony głos i to coraz częściej używane przez wilki w watasze przezwisko zwróciły uwagę czerwono-rudej samicy. Chyba nie udało jej się udawać zadowolonej z życia. Na pewno się nie udało. Laponia patrzyła na nią surowym wzrokiem, gotowa wyciągnąć całą sprawę na światło dzienne. Uczucie w jelitach podpowiadało Mi, że ta sprawa nie skończy się dobrze. W sumie niczego innego nie można było się spodziewać poruszając ten temat.
Ostre spojrzenia starły się niczym miecze w walce, miecze zdolne poważnie zranić, a nawet zabić swoich przeciwników. Jedyną różnicą była szybkość, z jaką fechmistrzowie potrafili zadawać obrażenia.
– Słuchaj, nie obchodzi mnie, że według ciebie warto sobie czasem odpocząć. Ja tak tego nie widzę. Jeśli chcesz zaistnieć w życiu watahy, musisz się starać o swoje pieprzone miejsce cały czas, bezustannie, choćby miały ci pazury się całkowicie zdrapać, a zęby wypaść. Ja zamierzam walczyć o to, co mogę dostać od życia, nie będę czekać na jakiś idiotyczny cud. Chwila przerwy i wszystko rozpadnie się na kawałki. Masz pojęcie, jakie to uczucie, być nikim? Na pewno nie. Ty zawsze byłaś kimś. Ty nie zostałaś przygarnięta pod ciepły dach z litości, bo twoje marne małe ciałko nie przeżyłoby choćby jednej nocy. Ty nie byłaś zbywana, bo byłaś za mała do jakiejś roboty. Gówno wiesz o tym, jak się czuję, a się odzywasz, jakbyś miała jakiekolwiek doświadczenie. Nic nie wiesz!
Te słowa z pewnością przyjdzie w przyszłości żałować, ale w tym konkretnym momencie Mi to nie obchodziło. Wiadro pomyi zostało rozlane, pozostało babrać się w tych obrzydliwościach, aż nie zostanie po nich zauważalny ślad.
– Naprawdę sądzisz, że wszyscy to robią z litości? Że po prostu się zbywają, bo w ich oczach jesteś niewystarczająca? – Laponia podniosła się z miejsca, gotowa taplać się tak samo mocno w śmierdzących pomyjach. – Zastanów się czasami nad sobą, wiesz? Na pewno nikt nie odmawia twojej pomocy tylko dlatego, że jesteś za mała. Pomyślałaś kiedyś, że może po prostu chcą zrobić coś samemu? Albo że nie czują się komfortowo przy tobie? Nie, ty zawsze myślisz tylko o swojej rudej dupie! Tylko ty się liczysz, a wszyscy inni powinni brać twoje uczucia do serduszka, bo inaczej są bezdusznymi gnojami. Naprawdę, Mildredfiri, weź ty się czasem pohamuj.
– Nie nazywaj mnie Mildredfiri – warknęła ostro Mi, a płomienie na jej grzbiecie rozgorzały, jakby ktoś próbował gasić olej wodą. Wybuchły momentalnie, przybierając na sile i rozeszły się wzdłuż brzegu, sięgając łopatek. Ruda jednak tego nie zauważyła, skupiona na kłótni ze swoją koleżanką.
– Bo co? – prychnęła starsza. – To twoje imię. Nie moja wina, że Paketenshika jest taki uparty z tymi idiotycznymi końcówkami. Musisz z tym żyć, a jak masz pretensje to idź do Paketenshiki, Mildredfiri.
– Nie jestem Mildredfiri!! – Mała wadera wyrzuciła z siebie pokłady złości, o które trudno było ją z początku podejrzewać.
Nie tylko jej wściekłe oczy oraz obnażone zęby otrzymały dodatkowego blasku. Ogień nie obejmował już tylko głowy i szyi. Rozniósł się wzdłuż całego grzbietu, obejmując nawet całe łopatki i kradnąc z widoku uszy, a końcówka ogona sama zmieniła się w płomienie, unosząc się do góry. Mi przypominała ożywiony pożar, który przybrał wilczą postać. Była też tak samo wściekła jak on i gotowa dokonać zniszczeń ni mniejszych niż rzeczywisty leśny pożar. Same oczy zaczęły płonąć.
Laponia cofnęła się w przerażeniu, jej wielkie oczy już nie ostre, a wypełnione odbijającym się w nich szalejącym płomieniem. Wadera zdawała się być na skraju płaczu; kto by nie był, widząc ucieleśnienie wściekłości połączonej z najgroźniejszą z popularnych katastrof naturalnych stojące tuż przed nimi, a pojawiło się znikąd. Z malutkiej waderki, która jeszcze przed chwilą była przyjaciółką.
Starsza wilczyła uciekła w popłochu przed szalejącym żywiołem. Dysząca Mi uspokoiła się dopiero po dłuższej chwili, gdy dotarło wreszcie do niej, dlaczego Laponia uciekła. Za jej plecami pojawiła się starsza siostra Pinezka.
– Ładny pokaz – skomentowała. – Wracajmy do domu, zanim tata się zorientuje, że znowu zwiałaś.
<919>
Gratulacje!