sobota, 31 maja 2025
Podsumowanie maja!
Od Oxide - "Zgrzyt"
Poranki bywały najtrudniejsze.
Oxide leżała na grzbiecie, patrząc w skalny sufit jaskini, który znała już niemal na pamięć. Chłód poranka drażnił jej łapy, a echo odległego świergotu ptaków wydawało się zbyt radosne, zbyt kontrastowe wobec tego, co czuła. Czasami tak, jakby coś w niej… ucichło. Jakby ta dawna wersja siebie została gdzieś pod skórą, głęboko, przygaszona. Nie martwa — tylko zepchnięta. I nie wiedziała, czy kiedykolwiek wróci. Nie była już w ciąży, a mimo to jej ciało wciąż przypominało o tym, co się wydarzyło. Skóra nie była już tak napięta, mięśnie nie tak sprawne, jak wcześniej. Barki bolały od samego leżenia. Kiedy próbowała się przeciągnąć, poczuła zgrzyt w kręgosłupie i coś, co przypominało irytujące łaskotanie w boku.
— Wstawaj, stara babo — mruknęła do siebie, choć głos jej był raczej bez przekonania.
Zwlokła się z posłania, zrzucając z siebie ciężar koca splecionego z mchu i sierści. Kroki stawiała wolno, jakby nagle znów musiała nauczyć się być w ciele, którego już nie rozumiała. Wyszedłszy na zewnątrz, zamrugała pod naporem porannego światła. Powietrze pachniało świeżością, wilgocią i runem leśnym. Gdzieś w oddali słyszała szczekanie młodych — Opalit znów gdzieś włóczył się z tym nowym… Yolotlem. Aiden jak zwykle był zajęty zbieraniem drewna, by zająć czymś łapy. A ona stała w miejscu. Patrzyła na niewielką polankę przed jaskinią. Kiedyś ćwiczyła tu codziennie — szybkie szarże, wymachy, zwroty. Teraz sam widok tego miejsca wywoływał wewnętrzne drżenie. Wzięła głęboki wdech.
— Zrobimy to po staremu — powiedziała cicho, do siebie.
Zaczęła powoli, od prostych ruchów. Rozciąganie karku. Przysiady. Napinanie łap i łagodny krok w bok. Ale każdy ruch przypominał jej, jak długo nie ćwiczyła. Czuła się, jakby jej mięśnie były zrobione z popiołu — lekkie, kruche, bez siły. W połowie pierwszego zestawu padła na ziemię jak kłoda. Nie z wycieńczenia — z frustracji.
— Do cholery… — wysyczała, wbijając pazury w ziemię.
Przez chwilę miała ochotę się rozpłakać. Ale nie zrobiła tego. Zacisnęła szczęki, a potem, drżąc, podniosła się na łapy. Popatrzyła przed siebie i znów spróbowała. Krok. Obrót. Napięcie mięśni. Powoli. Nie dla siły. Dla siebie. Wadera zakończyła serię nieudolnych ruchów z trzaskiem karku i dyszeniem godnym starego niedźwiedzia po zimowym śnie. Czuła się żałośnie, ale przynajmniej nie siedziała już w środku, czekając aż dzień sam się skończy. Bez słowa ruszyła w stronę strumienia. Znała tę ścieżkę jak własne blizny — śliska, chłodna ziemia, miękki mech pod łapami, rozchylające się paprocie, które zostawiały na jej bokach chłodne ślady wilgoci. Szła wolno przez las, ale nie czuła się wolna. Każdy krok przypominał jej o tym, że idzie... gdzieś, by potem znów wrócić dokładnie tam, skąd przyszła.
Do jaskini.
Do obowiązków.
Do karmienia.
Do układania.
Do tłumaczenia.
Do słuchania.
Odkąd urodziła, wszystko kręciło się wokół chłopców. I choć kochała ich z głębi serca, to gdzieś po drodze... zgubiła siebie. Każdy dzień wyglądał tak samo. Wstawanie, czuwanie, opieka. Wieczorem zmęczenie, ale nie to fizyczne, które można przespać. To głębsze, ścierające, jakby ktoś powoli zdrapywał warstwę po warstwie z jej tożsamości. Z początku wszystko było euforią. Nowe życie, troska Aidena, zachwyty nad jej instynktem. Ale teraz? Teraz czuła się, jakby zamknięto ją w roli, która nie miała wyjścia. Matka. Partnerka. Opiekunka. Cierpliwa. Dojrzała.
A gdzie była Oxide?
Gdzie była tamta wadera, która potrafiła wskoczyć na drzewo, która ścigała się z wiatrem? Ta, która próbowała stanąć do walki z samym Aidenem, żeby udowodnić, że nie jest delikatna?
Znała ten strumień od lat. Zawsze był cichy, spokojny, jakby nie należał do tego świata, tylko do jakiegoś łagodniejszego. Zatrzymała się nad taflą wody i spojrzała w swoje odbicie.
— Nie chcę być tylko tym — powiedziała w końcu, jakby do niego. — Nie chcę, żeby „matka” znaczyło „koniec mnie”.
I wtedy to przyszło. W pierwszej chwili zobaczyła tylko siebie — zmęczoną, z podkrążonymi oczami, nieco chudszą, ale zarazem ciężką. Ale potem coś się poruszyło. Jej odbicie… nie poruszyło się z nią. Patrzyło na nią, ale z lekkim przechyleniem głowy. Głowy, której Oxide nie przechyliła. Jej sierść w tafli wydawała się ciemniejsza. Oczy bardziej rozszerzone. Uśmiech pojawił się nie na jej pysku — tylko w tej wersji pod wodą.
— To nie ty — wyszeptała, cofając się o krok.
Zacisnęła powieki. Ale głosy już się pojawiły.
— I co z ciebie zostało? Miałaś być wojowniczką, legendą, przykładem… Teraz co? Matką? Kulawą wilczycą z rozstępami?
— Przegrałaś sama ze sobą.
— Zamknij się. Zamknij się. Zamknij! — warknęła, ale echo tych słów wróciło z lasu jak obcy, przesterowany chór.
Obrazy migały w jej głowie — własna twarz, ale rozciągnięta, zniekształcona. Krzyk szczenięcia, które nie istniało. Krew na futrze. Biała mgła, przez którą nic nie było widać. Aiden, odchodzący w dal, z lekceważeniem w oczach. Opalit, odwracający wzrok. Saturn mówiący: “Mamo, przestań być dziwna…” Nie oddychała. Nie umiała. Jej głos się załamał, zanim wydobył się z pyska. Czuła, jak znów pęka. Jak coś próbuje się przebić przez jej czaszkę — obraz, głos, cień, wspomnienie.
— Nigdy nie wrócisz. Już po tobie.
Zrobiło jej się duszno. Serce waliło jak u rannego zwierzęcia. I wtedy — błysk. Jedna łza, która skapnęła na wodę. Tafla zadrgała. Obraz się rozmył. Wraz z tym przyszło coś jeszcze — szmer. Nie wewnętrzny. Zewnętrzny. Liście poruszyły się łagodnie za jej plecami. Zapach sosny. Ciepłe światło przenikające przez korony drzew. I śpiew jakiegoś małego ptaka, który nie miał pojęcia, że na tej polanie siedzi rozpadająca się wilczyca. Oxide otworzyła oczy. Odbicie zniknęło. Znów była tylko ona. Siedziała tam już od dłuższego czasu. Słońce przesunęło się nieco wyżej, cienie stały się krótsze. Świat zewnętrzny płynął dalej, lecz w niej czas utknął jak w bagnie. Gdzieś za jej oczami, w zwojach mózgu, znów rozbrzmiewały szepty. Ciche, przerażająco znajome.
— Nie powinnaś była ich rodzić. Zniszczyłaś swoje ciało. Po co?
Jej łapy trzęsły się delikatnie. Nie wiedziała już, czy z chłodu, zmęczenia, czy z czegoś gorszego. Gdy zerknęła z powrotem w wodę, jej odbicie miało głębsze oczy. Zbyt głębokie. Puste. Usta otwarte, choć jej własne były zamknięte. Wtedy zza drzew rozległ się głos, chropawy i ciężki jak ziemia po deszczu.
— Oxide?
Zadrżała.
Powoli, jakby przez grząski muł, podniosła głowę. Przed nią, nieopodal, stał Aiden. Nie biegł. Nie wołał. Po prostu szedł. Uważnie. Jego spojrzenie wędrowało po niej, rejestrując każdą napiętą linię barków, każde drganie mięśnia, każdy ślad łzy na futrze.
— Nie dotykaj mnie — powiedziała słabo, nie patrząc wprost. — Jeszcze się rozpadnę.
Basior przystanął. Nie zbliżył się. W jego oczach było coś więcej niż niepokój. To był ból — spokojny, cichy, znajomy. Wiedział. Może nie wszystko, ale znał ten stan. Może w innej formie, ale znał.
— Nie dotknę. Ale zostanę — powiedział cicho, siadając w pewnej odległości. — Jeśli chcesz.
Oxide nie odpowiedziała. Czuła, że znowu zaraz się zacznie — ta spirala obrazów. Coś poruszyło się tuż za drzewami. Cień — znajomy, a jednocześnie obcy. Zmiana światła, którą widziała tylko ona. Na moment słońce zamieniło się w czerwoną tarczę. Zamknęła mocno oczy.
— Zobacz, nawet on cię nie poznaje. Patrzy na ciebie jak na chorą. Nie jesteś już partnerką. Jesteś obowiązkiem.
— Nie uciekaj — powiedział nagle, jakby przeczuwając, że znów zanurza się w środek tego, czego nie widać. — Nie musisz nic mówić. Ale nie zostawiaj siebie samej w środku tego.
Białowłosa otworzyła oczy. Powoli. Spojrzała na niego.
— Ja nie chcę tak żyć. Ja nie wiem… czy to minie. Czasem nie wiem, czy to wciąż ja.
Aiden skinął głową, jakby jej nie przerywał, tylko potwierdzał jej obecność.
— Wiem. Czasem trzeba się przebić przez coś, co nie ma kształtu, żeby przypomnieć sobie, kim się jest. I czasem to znaczy iść w ciemność. Ale nie samemu.
Zamilkli oboje. Woda pluskała cicho, nieświadoma, że właśnie była lustrem dla jednej z największych bitew Oxide. A potem, dodał.
— Jesteś silniejsza niż ci się wydaje. Nie dlatego, że walczysz. Ale dlatego, że próbujesz wstać.
Cisza po tych słowach nie była już ciężka. Raczej jak długa chwila bezdechu przed pierwszym oddechem. Wadera jednak nie odpowiedziała. Ale delikatnie położyła ogon bliżej niego. Nie dotknęła go — ale była bliżej.
— Może… spróbujemy czegoś spokojnego? — zaproponował Aiden po dłuższej chwili milczenia. — Nic wielkiego. Krok w bok, krok w przód. Ciało, nie umysł.
Oxide skrzywiła się lekko, wpatrzona w wodę, jakby jego słowa odbijały się od powierzchni i znikały, zanim do niej dotarły.
— Krok w przód i zaraz się przewrócę — mruknęła, z pozoru żartem, ale jej głos był pusty.
Ten nie odpowiedział od razu. Wstał i lekko cofnął się na polanę, gdzie miękka trawa nieco amortyzowała. Stanął bokiem do niej i wykonał prosty, powolny ruch łapą — jakby zaznaczał linię na ziemi.
— Pamiętasz ten stary rytm? Cztery kroki, skręt, powrót? Możemy spróbować tylko tego. Nie musisz walczyć. Chcę tylko, żebyś poczuła, że jeszcze możesz się ruszać. Bez oceny.
Nie poruszyła się. Ale spojrzała na niego.
— Chce cię zająć, żebyś nie gadała. Żebyś przestała być problemem.
— Patrzy i widzi ciężar. Ty mu tylko przeszkadzasz.
Zacisnęła szczęki. Jej własne myśli i głosy mieszały się ze sobą, nie wiadomo już było, co jest jej, a co tym drugim czymś — tym, co zawsze wracało, gdy była osłabiona. Gdy traciła pewność.
W końcu wstała. Łapy miała jak z waty, ogon zwisał nisko, a uszy były przyklejone do czaszki. Ale szła. Małymi krokami, powoli, jakby walczyła z oporem w każdym mięśniu. Stanęła naprzeciw Aidena. Nie patrzyła mu w oczy.
— Tylko chwilę — powiedziała cicho. — Potem wracam do domu.
Skinął.
Pokazał prosty ruch jeszcze raz. Ona powtórzyła go z opóźnieniem. Drżąco. Zły balans. Prawa łapa osunęła się przy skręcie.
— Zobacz. Nawet tego nie potrafisz.
— On się tylko lituje.
Oxide zamarła. Oddech miała urywany, zbyt szybki, zbyt płytki. Jakby coś ścisnęło ją od środka.
— Oxide? — Aiden ruszył krok bliżej, zaniepokojony.
Ona jednak uniosła głowę.
— Jeszcze raz — powiedziała sztywno, jakby próbowała zagłuszyć te głosy samym dźwiękiem własnego głosu. — Jeszcze raz i wracam.
Powtórzyli sekwencję.
Potem jeszcze raz.
I jeszcze.
Za czwartym razem zrobiła krok w bok prawie bez drżenia. Ale oczy miała wilgotne, nie z wysiłku. Aiden nie pochwalił. Nie poklepał. Po prostu zrobił krok w tył.
— Starczy. Chodź. Idziemy.
— Jeszcze nie — odparła cicho.
Ale nie wykonała żadnego kolejnego ruchu. Zamknęła oczy. Głosy nie ucichły. Ale było też coś nowego. Zmęczenie. Ciche, fizyczne, rzeczywiste. Na moment przesłoniło to drugie. Oddychała. Jeszcze nie wracała. Ale też nie znikała. Aiden jeszcze przez moment patrzył na nią z boku. Widział napięcie w jej łapach, spięty kark, spojrzenie wbite gdzieś w ziemię, jakby szukała tam odpowiedzi, której nie było. Ale jednocześnie… stała. Nie uciekła. Nie zamknęła się całkiem. Zrobił dwa kroki w tył.
— Będę czekał. Nie spiesz się.
Nie odpowiedziała. Ale też go nie zatrzymała. Choć ten był bardzo ciekaw, co teraz miała w głowie, niegdyś obiecali sobie, że nie będą zaglądać do swoich umysłów jeżeli nie ma takiej potrzeby - wiedział, ba, wierzył, że jest silna i może sobie z tym poradzić. Dlatego też zniknął wśród drzew, a ona została sama. Cisza wokół była znów głęboka — nie martwa, ale kojąca. Szeleszcząca, ciepła, chropowata od liści, jak oddech lasu. Gdzieś daleko zakwilił ptak. Inny odpowiedział mu przeciągłym tonem. Oxide położyła się powoli, jakby każdy mięsień musiał się na to zgodzić. Przylgnęła bokiem do ziemi. Czuła chłód trawy i wilgoć gleby. Nieprzyjemne. Ale… rzeczywiste. Namacalne.
— Nie jesteś gotowa.
— Zawiedziesz ich. Zawiedziesz dzieciaki.
Głosy znów wracały. Ale wtedy… …coś spadło obok niej. Liść. Zwykły, niepozorny. Trochę żółtawy, z uschniętym brzegiem. Delikatnie przykleił się do jej futra. Westchnęła. Cicho, bardzo cicho. Zamknęła oczy.
— Jeszcze nie zniknę. Nie dzisiaj.
Potem powoli wstała.
Nie od razu poszła za Aidenem. Zanim wróciła do jaskini, usiadła przy starym, omszałym drzewie, gdzie przed laty trenowała. Przejechała łapą po jego korze, zostawiając ślad. Dotknęła miejsca, gdzie jej pazury wbijały się, ćwicząc uderzenia.
— Wrócę — powiedziała tylko.
Do siebie.
Do drzewa.
Do lasu.
Wtedy, dopiero wtedy, ruszyła powoli w głębie jaskini.
<Aiden?>
Od Bleu (Od Kaja) - "Pijany na koniec miesiąca" cz.8
Pić czy nie pić?! Nie lecieć czy lecieć? Tyle pytań, żadnej
odpowiedzi.
—Powiedz mi Mezu… czy to dobrze, że mam tą pracę. To daleko tak latać. — mruknąłem.
Niebieska rublia, która stała niedaleko rzuciła mi tylko niezbyt zadowolone
spojrzenie.
—W końcu nie jesteś tylko mięsem leżącym i marniejącym na jakieś polanie. Moim
zdaniem dawno coś powinno cię było zjeść. — Mezularia poprawiła swoje pióra.
Cóż, przynajmniej była szczera. Nie to co inni.
—Oj. Meluzario… Aż tak brutalnie? — Miodełka zaśmiała się, jej skrzydło
zakrywając dziób.
—Tak. Oczywiście. Życzcie sobie mojej śmierci! Jeszcze do mnie przyjedziecie
jak będziecie chciały dzieci!!! — krzyknąłem i odeszłam od nich. Bo co mam
zrobić innego. Pijany zataczałem się to tu to tam. Nikt mnie już nie szanował w tym parszywym
miejscu. Może po prostu rzeczywiście powinienem był być dawno zjedzony. Ale
nie, Misung mówi, że warto żyć nawet jak się nie chce. A jego poezja to
przecież prawda, schowana w ładnych słowach! Tak! Opłacało się żyć. Tak więc,
moja polanka, a raczej polanka Kawki i Szkliwa, przyjęła mnie z otwartymi
łapami. Poległem na środku, butelka spirytusu niedaleko ino raz wylądowała w
moich szponach. I piłem. I piłem. I tak sobie myślę… jednak lepiej byłoby
jakbym był takim Eilertem. Ten to ma dobrze. Wolny, bez pracy konkretnej. Tylko
ja musze latać i czekać godzinami na tego debila –Szkliwo. Zostawiaj wiadomości
pod kamieniem, dwa listy, dziesięć różnych miejscu, UGH. I mi się picie skończyło…
Cudnie…
<CDN>
czwartek, 29 maja 2025
Od Smoły CD Szpaka - ,,Ciche Szepty Nieba"
Przypomniała sobie jego twarz, jego słowa. To był rzeczywiście bardzo przyjemny dzień. Na jej pysk wpełzł skromny uśmiech. Chociaż to tylko dzień, nie przypominała sobie chwili w swoim życiu, która zapadłaby jej w pamięć tak bardzo. Jako dziecko zawsze postępowała zgodnie z zasadami, co tyczyło się również wracania do domu przed zmrokiem, nie chodzenia na całonocne wypady z innymi młodzikiami, czy ulegania chwilowym, młodzieńczym impulsom i nieodpowiedzialnym decyzjom. Wszystko dotąd zdawało się dziecinadą albo zupełnym snem nieświadomości.
Wstała i wyjrzała na pochmurne niebo i sierp księżyca pośród nich, bijący jaśniejącym srebrem. Okręg światła padał na koniuszki jej łap.
Co może czekać po przekroczeniu tej linii?
- Przecież prosta sprawa!.- Agrest, który też co jakiś czas tamtędy przechodził i częstował złotą radą, rzucił swój pomysł, staromodny- Przenieść można wodę na plecach w kilku kursach. Łowcy powinni mieć jeszcze trochę jelenich żołądków, żeby ich użyć na bukłaki.
Można się domyślać nie spodobało się to maluchom. Nie chciały mieć powtórki z dźwigania gruzu.
-Ja znam kogoś.- Jałonka rzuciła pomysłem.- Myszka potrafi takie bomble czarować. Takie, że o, w powietrzu latają.
Pomachała łapami dla zobrazowania pomysłu, co obudziło entuzjazm w gromadzie. Stary Agrest coś tam pomrukiwał o używaniu magii, jednak mało kto go teraz słuchał, uwaga przeszła zupełnie na poszukiwania niebieskiej wadery.
Szpak drgnął na gałęzi, zamknięty w żelaznym śnie. Jego ogon zwisał z gałęzi wysokiego drzewa.
- Pssttt!!- Kolejny syk przedarł się z dołu.
W końcu obudzony basior podniósł śpiące powieki i ziewnął przeciągle.
- Co…co jest. Halo?
-To ja. Smoła.
Smoła opierała się przednimi łapami o pień dębu, na którym spał. Przetarł zaspane oczy i rozejrzał się po niebie.
- Jest jakby środek nocy. - mlasnął.
-No wiem. Ale o to chodzi. Patrz!
Wzbiła się w powietrze i wylądowała na gałęzi pod nim z płynnym, przetrenowanym świstem Wylądowała ciut chwiejnie, ale nie zsunęła się.
- Ło!- Dla Szpaka ten start wyglądał dużo lepiej niż ten, który mu pokazała ostatnim razem.
- Ćwiczyłam.- Trudno było ukryć ekscytację i dumę.- Wzięłam sobie do serca twoje rady.
-To świetnie!- Cieszył się jej euforią. - Mówiłem, że trochę ćwiczeń i będziesz śmigać.
- Nie mogę w to uwierzyć.- Jej wyszczerz przechodził co jakiś czas w śmiech.
Wzleciała wysoko i machnęła łapą na niego.
- No co ty, nie mów, że pójdziesz znów spać.- mruknęła, jakby była od niego lepsza.
Podebrał jej zaczepkę i rozłożył skrzydła.
- Kto ostatni na tym wzgórzu zakład start!- I ruszył jak strzała puszczona z cięciwy.
Wyścig był naprawdę wyrównany. Co chwilę któryś z nich musiał zwalniać, by nie obić się o wystającą gałąź, aż w końcu wzlecieli ponad korony drzew na lodowate, nocne powietrze. Smoła jednak nie przeszkadzały igiełki lodu kłujące skórę, czuła, jakby ścigała się z wszechświatem. Na szczycie wzgórza rosło spore drzewo, które posłużyło im za metę. Szpak spóźnił się o wyciągnięcie łapy.
- Cholera jasna…- Dyszał ciężko i wyłożył się plackiem pod drzewem.- Nie kłamałaś.
- Też dołożyłeś swoje trzy grosze. -Sama ledwo łapała oddech.- To była wyrównana walka.
Klatka piersiowa opadała i wznosiła się dynamicznie. Zauważył, że jej ciało nabrało więcej mięśni, przez co sylwetka wydawała się jeszcze bardziej atletyczna.
- O matko.- Westchnęła, nadal obezwładniona triumfem.- Muszę ci podziękować, bez twoich słów, wtedy przy jeziorze, nigdy bym nie uwierzyła w te skrzydła na tyle, żeby znowu spróbować.
- Dobrze to słyszeć.- Uśmiechnął się szczerze.
- Czuję, jakbym narodziła się na nowo. Jakbym zostawiła starą skórę za sobą i wyszła jako nowa Smoła. - Obróciła się twarzą do niego.- Jakbym dopiero zaczęła żyć.
Jej wzrok iskrzył się odbiciem nocnego nieba. Wlepiła w niego swoje pełne euforii spojrzenie, a jej ciało jakby pulsowało we wszystkich kierunkach, szukając ujścia dla wdzięczności i tej nowej sprawczości, jaką w sobie odkryła. Opadła na niego, ściskając go między łapami, przywarła piersią do piersi. Oderwała się, dopiero zdając sobie sprawę, że przytyka nos do jego nosa.
środa, 28 maja 2025
Od Variaishiki – "Kiedy słońce choruje" cz.7
Xiv nic nie mówiło w trakcie drogi do domu. Prowadziło, jeno kroki równe i zdecydowane. W ogóle nie przypominało nieco bojaźliwego młodszego brata Variaishiki, oglądającego się za każdym dźwiękiem i podekscytowanego najmniejszym pięknem. Teraz było poważne. Dostojne wręcz. Wydawało się taki… dojrzałe. A jeszcze przedwczoraj przypominało nastolatka.
A, racja. Przecież obaj mieli sześć już lat. Byłoby dziwne, gdyby wciąż pozostali dziećmi w środku.
Chociaż do Xiva taki wygląd nie pasował. Jeno oczy były zawsze wesołe, z promykiem oglądające świat dookoła. Atramentowe ogony często kiwały się względnie bez powodu, tylko dlatego, że atmosfera była przyjemna. Szeroki i szczery uśmiech stanowił zwieńczenie młodzieńczej twarzy. Xivo zawsze wyglądało tak młodo, niczym nastolatek. Fizycznie się nie starzało. Być może bycie żywym trupem jednak miało jakieś swoje plusy.
– Naprawdę myślałem, że to coś innego niż zwykła choroba.
Vari nie wiedział, czemu to zdanie padło z jego ust. Myślał, że jak je otworzy, to skomentuje obecny sposób bycia swojego brata, a nie poruszy temat, który spowoduje kłótnię. Wilczę odwróciło się zbyt szybko, by móc cofnąć słowa.
CDN
wtorek, 27 maja 2025
Od Szpaka CD Smoły - "Ciche Szepty Nieba"
Powyjmowali sobie z piór każdy kawałek gliny i jeszcze
chwilę w milczeniu dryfowali w wodzie, ciało obok ciała już bez dotyku. Noc
pochłaniała niebo coraz bardziej, cienie rosnąc na górach schowanych w tle. Łuk
księżyca wisiał nad światem, kołysząc sny do spokojnego odpoczynku. Woda
poczerniała w ramach odbicia gwiazd w swoich odmętach. Małe kulki zawisły tam,
wysoko, błyszcząc i spoglądając na spokojny i śpiący las.
—Wolność? — Smoła zerknęła na niego po dłuższej chwili ciszy w akompaniamencie
nocy. Świerszcze, żaby – cała orkiestra lata towarzyszyła im jeszcze w moczeniu
futra.
—Wolność. Szukam i szukam. I gdziesz ona jest?— Szpak odetchnął, jego łapy
wystawione do nieba. —Nic nie jest jak dom. Nie ważne gdzie idę, gdzie jestem, żadne miejsce nie jest odpowiednie.
Nie nory, nie jaskinie, nie polany. To trochę jak ciągle palący się w sercu
ogień, bolący, którego nie da się zgasić, i który je cię od środka jak diabeł,
a ty tylko możesz krążyć tu i tam i
udawać, że wszystko jest okej. — odetchnął. Jego oczy wbite w błyszczące się
nad nim niebo.
—Trochę to pesymistyczne.— Smoła odparła na jego słowa, ciekawość i zamyślenie
w jej głosie.
—Może… ale tak właśnie się czuję. I loty trochę gaszą ten ogień, po czym on
znowu się zapala i tak w kółko. To męczące. — obrócił się w dryfie na plecy,
jego skrzydła jak dwie łódki, dwa żagle, pchając go na powierzchnię. —Późno się
robi. — stwierdził.
—To prawda. —
—Czas na mnie. Chociaż pewnie daleko nie podejdę. — mruknął, jego łapy
odpychając się od tafli aby dopłynąć do brzegu. Smoła poszła w jego ślady.
—Mówił Ci ktoś kiedyś, że straszny z ciebie filozof. — zaśmiała się otrzepując
krople wody z futra.
—Nie. Inne wilki rzadko ze mną rozmawiają. Poza Daną… — Szpak sam poszedł w jej
ślady. Cała ta sytuacja, pomimo dziwnego dyskomfortu i komfortu pojawiającego
się jednocześnie, była znośna. Nawet zaczepiała o przyjemność. Może łączyły ich
nie tylko skrzydła. Może Szpak po raz pierwszy w życiu znalazł przyjaciela…
znajomego, który mógłby go wysłuchać, zrozumieć. A nawet jeśli nie zrozumieć,
to posłuchać uważnie, bez oceny, bez porady. Być. Albo może on po prostu
nadpisywał sobie przyszłość. Wydarzenia, które tylko w jego głowie odgrywały
się już w przyszłych tygodniach, dniach i godzinach. Marzenia, można by rzec.
Nic nieznaczące pragnienia zlęknionego i głodnego uwagi serca, któremu przecież
nie powinno łatwo się ulegać. Pewna zapora umysłu powodowała, że patrzył na
swoje myśli i serce i rozważał czy w ogóle słuchać się tych z pozoru
niepozornych szeptów pragnienia. Czy to nie będzie droga donikąd? Kolejna,
którą musiałby przejść z zawodem, sam, przebrnąć przez nią jak przez rzekę z
szybkim nurtem, która zabiera mu grunt spod nóg. I co znajdzie na końcu?
Porażkę i zawód czy może wygraną? I czy to jest warte zachodu i starań, jeśli
wszystko skończy się niczym…
Szpak usiadł na trawie, łagodny wiatr, ciepły pomimo że
nocny, plątał się na jego futrze.
—Masz ciemną skórę. — Smoła usiadła kawałek od niego, jej oczy błyszcząc w
mdłym świetle księżyca. Niebieskie i głębokie, chociaż tak różne od nieba. Brak w nich było pomarańczy poranka, błękitu
dnia przeplatanego miękką bielą, fioletu zachodu i gwiazd nocy. Wyglądały
smutno, acz szczęśliwie tam gdzie były, na jej ciemnym pysku, wśród tego co znały
i co kochały.
—Wiem. Jest tak czarna jak ja. — odparł. —Lecisz do domu, idziesz? Sama? Mam
cię odprowadzić? — zagadnął, jego mięśnie już zmęczone i płaczące na samą myśl
o następnym dniu i polowaniu, które na nie czekało.
—Pójdę sama. — odparła. Jej ton zagadka.
—To był bardzo przyjemny dzień. — Szpak pożegnał się w ten sposób, niema
nadzieja na jego języku, że się jeszcze kiedyś spotkają. — Śpij dobrze. — i
zniknął w odmętach ciemności, aby krążyć po polanie, znaleźć sobie kawałek
zmoczonej rosy trawą. Gdy już to zrobił jego ciało upadło na niego zmęczone.
Zapach mokrego pyłku kwiatowego ukołysał go do snu idealnie. Pozostało czekać
na światło dnia.
Mój niedoszły Romeo
Taki byłeś wyśniony nocami,
taki idealny,
gdym Cię we śnie dotknęła ustami
Rozum
Wola
Moje grzeszne ciało
Dostało skrzydeł wolności
Tylko serce-
choćby w proch się sypało
nie uwierzy, że to koniec miłości
Magda
Dana była milczącą obecnością w jego dniu. Oczywistością. Rzeczą nader wszystko banalną, prostą, a jednak tego dnia zdawała się być skomplikowana. Zawsze była otwarta, jasna i radosna. Dzisiaj jej niebieskie oczy krążyły za nim jak smutne kule lodu. Ogień w jej źrenicach zmalał, wyblakł, zgubił gdzieś w głębi, ale nadal tam był. Gdzieś pod tym chłodem i nagłym milczeniem znajdował się kawałek jej zwyczajowego podejścia. Nie mogła go schować. Jej ruchy łap, jej urywane spojrzenia i zawiedzone wzdechnięcia, jakby oceniała go za coś czego nie zrobił. Jakby dopowiedziała sobie sytuacje, słowa albo myśli, których Szpak nie miał, których w nim nie było i o które nigdy by siebie nawet nie posądził. Albo w końcu uświadomiła sobie, że jej bliskość jest dla niego tylko i wyłącznie bliskością powierzchowną, ozdobą jego dnia, którą wiatr łatwo mógł porwać w niepamięć. A może tylko znudziła się w swojej namiętnej miłości. Kto wie.
Polowanie zmęczyło go, ale satysfakcja i pełny żołądek
sprawiły, że szedł. Przed siebie. Sam na razie. W oddali słyszał znane mu
kroki, goniące go jak ogień goni tlen. Tak jak zawsze, jakby nic się nie
zmieniło. Jej błękit oczu znów palił się jasnym ogniem, determinacją, która
sprawiła, że Szpak miał ochotę uciekać. Uciekać w dal i nie spoglądać za
siebie. Miłość paraliżowała go, sprawiała że słowa utykały mu w gardle, że mdłe
„nie”, które wyrwie się z jego serca, będzie o ton za ciche.
—Widziałam Cię wczoraj nad jeziorem na Polanie życia. — poinformowała go, ton
je głosu pewny i jasny. Widziała go?
—No tak. Byłem tam. Pomagałem wczoraj dzieciom przenieść dość sporą ilość
gliny. Glina lepi się do piór jak rzepy do sierści i nie chce puścić, więc…
jezioro. — odparł. Stres nieco opadł z jego spiętych ramion. To nie ten dzień,
nie to starcie, nie ten most, który wali się pod jego łapami.
—Byłeś z tą… Smugą… — Dana fuknęła. Szpak zmarszczył brwi. O co chodziło. Było
w ruchu wadery coś co zastanowiło go na tyle, że sobie przystanął i spojrzał na
nią z głową pełną myśli. Jego wzrok był przebijający, dogłębny. Co to było? Co
było w jej wzroku, w jej ruchu. Co się zmieniło?
—No tak. Smoła. Opiekowała się dziećmi, nosiła glinę razem z nami. Też musiała
się wymyć. Ta sama droga, więc poszliśmy razem. — fakty. On mówił tylko fakty,
bo tak to widział. Przyjemne spotkanie, ta sama droga, dzień zakończony kąpielą
w zimnej wodzie jeziora podczas letniej nocy. Platoniczne, pierwsze rozmowy i
może… może nadzieja o bliskość inną niż w oczach Dany. Bardziej odległą, pustą,
pozbawioną miłości, która pali gardło i opala żyły od środa. Oczy Dany byłe go
pełne. Oczy Smoły miały więcej emocji, innych. Ciekawszych, bo nieznanych. Oczy
Dany… Tam była tylko miłość i ogień i … coś jeszcze? Nieznanego, ciekawego.
Szpak mrugnął dwa razy i odetchnął. Co to… co to było? Czym to jest?!
—Tak… I… kim ona jest dla ciebie?! — Dana fuknęła ponownie jej ogień nie czerwony
z miłości, a biały z… zazdrości?! Zazdrość. Takie śmieszne uczucie. Silne i
ogłupiające, a jednak dla wielu warte uwagi i poświęcenia miejsca w sercu. Pcha
wilki do czynów zawodnie słodkich. Bronienie swojego – można powiedzieć. Basior
będzie warczał na innego kiedy zbyt zbliży się do jego samicy. Samica będzie kręcić
nosem, jeśli jej basior będzie mówił za długo z innym basiorem. Niektórzy
zmieniają się w potwory pod wpływem zazdrości, mordują, biją, gryzą. Inni peszą
się, płaczą, skarżą. Kim byłby Szpak gdyby sam nie znał zazdrości. Tylko on
zazdrościł niebu jego wolności. On zazdrościł innym lekkości w postrzeganiu
swojego miejsca na świecie. On zazdrościł rodziców i rodziny, każdemu kto
szczęśliwie spędzał z nią czas. Ale on milczał. Jego zazdrość nie czyniła go
chętnym zabrania, wręcz przeciwnie. Melancholia wdzierała się w jego serce, żal…
raczej nie smutek. Może marzenie? Pragnienie? Może po prostu ciekawość. Tak.
Zazdrość budziła w nim ciekawskie żale, korzenie rozmyślań jak by to było gdyby
miał wszystko co inni.
—Znajomą. Znam ją cały… jeden dzień. Więc może nawet nie znajomą, a czymś
mniejszym. Poza tym… nie wiem jeszcze. Nie mi oceniać kim dla mnie jest, jeśli
jej jeszcze dobrze nie znam. — odparł. Jego głos był miarowy, spokojny, jakby
właśnie stwierdzał, że pogoda jest słoneczna.
—W takim razie… Szpak. Kim ja jestem dla Ciebie? — to pytanie chciałoby zrzucić
go z nóg, ale nie podołało. Szpak był przekonany, że kiedy Dana je zada, zawaha
się, stchórzy, nie będzie wiedział co powiedzieć, ale…
—Nie wiem. — prawda wylała się z jego ust. Dana zdawała się zawahać, tak jak on
miał. Jej oczy rozszerzyły się zaskoczone, na pewność i siłę jego słów.
—Jak to nie wiesz? — w końcu wydukała. Szpak usiadł sobie.
—Nie wiem. Po prostu nie wiem. Patrzę na ciebie i nie umiem przypisać do ciebie
właściwego słowa. Czy to jest przyjaciółka? Czy to jest znajoma? Czy to jest
wadera, czy wilk, czy rozmowa, czy spacer. To wszystko mi umyka. Nie wiem kim
dla mnie jesteś. Relacje są dla mnie ciężkie, bo jedyne jakie miałem to te
powierzchowne z wami, kiedy żyliśmy jak rodzeństwo, jak dzikie dzieci. Nie mam.
Nie wiem. Nie wiem czy chcę wiedzieć. —
—Przypominam Ci… siostrę? — mruknęła.
—Wyjęłaś z tych słów chyba najgorsze wnioski. — Szpak zaśmiał się. — Nie.
Właściwie nigdy nie widziałem was jako rodzeństwa. Byliście pewną dozą rodziny,
której nigdy nie zaznałem, ale tylko dozą. W pewnym sensie zawsze byłem sam,
jak paluszek w tym wielkim świecie. Zagubiony, szukający swojego miejsca. Sam…
Sam. Sam. Sam. Kiedy jest się samemu tak długo nie wie się jak zbudować relację
na czymś innym niż tylko słowie „rozumiem”. — rzucił jej pewne siebie
spojrzenie. Teraz to jego oczy paliły się ogniem. Ale innym niż jej. Jego
paliły się determinacją, zrozumieniem. Bo zrozumiał. On rozumiał zawsze tak
wiele.
—Może w takim razie nie chcesz już być sam? — zbliżyła się na krok. Jej oczy w
nieznanym kolorze niebieskiego. —Może w takim razie dość rozumienia słowem. Może
czas żebyś poczuł!—
— I co jeśli nie poczuję? Jaki będzie zawód w Tobie? Wystarczę ci na jedną noc,
jeśli nadal większy komfort odnajduję w samotności? — niepewność wdzierała się
w jego słowa. „Normalny basior kocha normalną waderę.” – i to normalne,
standardowe. To ma być wolność, miłość, prosty przepis na uczucia dla każdego.
Na dzieci, rodzinę, partnera.
—To miłość… — mruknęła, jej oczy na ziemi.
—Co znaczy kochać, Dana? Jak mam odpowiedzieć kiedy nie wiem, co to znaczy?
Kiedy nie czuję?—
—Strasznie dużo używasz metafor! — spojrzała mu w oczy z determinacją.
—Taki jestem. Taki jestem od całkiem dawna. I taki będę. Myślę w metaforach,
nie mam miejsca na świecie, nie jedno przynajmniej. Jestem tu i tam, a czasem
mnie nie ma. Przeszkadza ci to? —
—Nie. Po prostu mnie zaskoczyło… —
—Czyżbyś nie znała mnie tak dobrze jak sądzisz? —
—Znam cię Szpak. Znam cię. Jesteś moim wsparciem, moją miłością. Moim Romeo.
Tym kogo chcę mieć. Ty mnie zawsze słuchasz, i milczysz, i w Twoich oczach zawsze
widzę że mnie rozumiesz. Czuję się przy Tobie bezpieczna i… czuję że nie mogę
tego tak po prostu poddać. Widzę że lubisz polować i lubisz spacery. Nawet
jeśli nie ze mną. Wiem że mnie lubisz, na swój sposób. Wiem że cenisz naszą
bliskość, może nie tak jak ja i… Widzę cię. —
—Nie Dana. Wszystko co wymieniłaś wiąże się wyłącznie z Tobą. To nie jestem ja,
nie pełny. Nie lubię spacerów. Lubię latać. Latanie sprawia że czuję się wolny
od ziemi, problemów. Nie lubię polować, to po prostu praca, która nie sprawia
mi problemów. Często jest przyjemna, ale… każda inna, która by mi odpowiadała
tez jest przyjemna. Nie lubię milczeć, chociaż nie… lubię milczeć, ale nigdy
nie rozumiem. Nie ciebie. Nie lubię po prostu ranić innych. Struktury społeczne
są delikatne i… może i lubię bliskość, ale twoja zawsze mnie stresuje, bo wiążą
się z nią pewne oczekiwania jakie wobec mnie masz. Duszące oczekiwania, bo nie
mogę im sprostać. Ty czujesz się przy mnie bezpieczna, ale czy spojrzałaś
kiedyś dalej niż na siebie? — nie miał jej za złe żadnego jej słowa. Nie zawarł
też w swojej wypowiedzi niczego więcej niż spokoju, który teraz pożerał jego
ciało. Nie był zły, nie był smutny.
—Rozumiem… — jej oczy zalśniły łzami. — Może rzeczywiście powinnam poznać Cię
lepiej...—
—Może… ale co jeśli to cię nie zaspokoi?—
—Nie wiem… Być może wtedy wystarczy mi jedna noc… —
<Smoła?>
zostawiam tobie ich kolejne spotkanie ;3 Dana na pewno będzie dalej wciskała
nos w relacje Szpaka, bo ona się łatwo nie poddaje.
poniedziałek, 26 maja 2025
Od Variaishiki – "Kiedy słońce choruje" cz.6
Zmęczony umysł Variaishiki jednocześnie spodziewał się zobaczyć Xiva, jak i zupełnie go to zaskoczyło. Coś w obecności atramentowego wilcza było uspokajające, zapewniające, że nie wszystko jest takie złe, jak się Variemu wydawało. Bardzo chętnie by się przytulił, ale nie chciał no zarazić.
A z resztą, co on będzie się przytulać do żywego trupa? Był ponad nim. Był ponad wszystkimi. Był bogiem chodzącym wśród śmiertelników, nawet jeśli sam był bardzo śmiertelny.
– A co ciebie to obchodzi, co? To moje życie. Jestem dorosły, mogę robić, co mi się żywnie podoba.
Wściekła mina Xiva wydawała mu się komicznie zabawna. Jakby wilk miał założoną maskę do występu na scenie. Wyglądał głupio. Vari pewnie też tak wyglądał, chociaż nie miał zewnętrznej pary oczu, żeby na siebie spojrzeć.
– Variaishika. – Xiv wypowiadało słowa przez zęby, przez co momentalnie przestało być zabawne. – Bycie dorosłym to zdolność do podejmowania rozsądnych decyzji. Ty podjąłeś decyzję niczym pijany nastolatek z ognistym temperamentem. Wracamy do domu. T e r a z.
Rudzielec nie miał odwagi się kłócić. Pociągnął za sobą wszystkie swoje cztery ogony i grzecznie podążył za młodszym bratem.
CDN
sobota, 24 maja 2025
Od Variaishiki – "Kiedy słońce choruje" cz.5
Nie zajęło długo, zanim zorientował się, że ktoś za nim podąża. A może właśnie potrwało to długo, w końcu minął dzień, odkąd Vari opuścił granice Watahy Srebrnego Chabra. Do tego wszystkiego kilka razy zrobiło mu się słabo, raz niemal zapomniał, dokąd szedł, przy jeszcze innej okazji zgubił kierunek. Nie “prawie”, zgubił go całkowicie, nie wiedząc, gdzie znajduje się północ i reszta kierunków. Trochę to było straszne.
Jednak nie tak straszne jak fakt, że nie zauważył, że ktoś za nim idzie. Gdzie była jego głowa? Jego wszechświadomy umysł?
Może umarł i dlatego ich nie było. Tylko jego ciało jeszcze nie zrozumiało, że już za późno na nadzieję.
Rudzielec odwrócił się w kierunku, z którego wyczuł cudzą obecność. Jego głos był o wiele słabszy, niż się spodziewał, gdy otworzył usta.
– Kto tam jest?
Miał cichą nadzieję, że nie dostanie odpowiedzi, że wilk, który go śledził, ucieknie w popłochu, ale były to tylko marne mrzonki. Spomiędzy liści wysunęła się znajoma twarz, a potem jeszcze bardziej znajome ciało.
– Delta powiedział przecież, że masz grypę. – Głos Xiva był surowy, niczym ojciec karzący swoje dziecko. – Gdzie się szwendasz?
CDN
piątek, 23 maja 2025
Od Smoły CD Szpaka - ,, Ciche Szepty Nieba"
- W porządku. - Przecież to tylko przysługa.
Basior ułożył się płasko na wodzie, a jego skrzydła zadziałały jak stateczniki, nie pozwalały mu pójść na dno czy się obrócić. Mógł więc przymknąć zmęczone oczy i pozwolić sobie na dryf. Smoła podpłynęła bliżej niego i straciła już całkowicie grunt pod łapami. Przemknęła wzrokiem na długim, wyciągniętym skrzydle, na każdą lotkę długości jej pyska muskającą fale, które powodowało jej ciało. Nerwowe łapy przysunęły się bliżej, zaczęła głaskać pióro za piórem, by twarda glina rozpuściła się w wodzie jeziora. Przypominało jej to coś co zobaczyła kiedyś między dwoma wiewiórkami, które wyczesywały sobie nawzajem ogony, siedząc na gałęzi. Wtedy do głowy by jej nie przyszło zastanawiać się, kim były dla siebie te gryzonie, jak dobrze się znały, czy po prostu robiły to instynktownie, czy z potrzeby przeżycia. Dlaczego więc zadawała sobie to pytanie teraz? Czym jest bliskość jak nie potrzebą przeżycia?
Ciszę przerywała co jakiś czas luźna rozmowa o codzienności, padały pytania jakie przychodzą na myśl przy pierwszym spotkaniu. Smoła dowiedziała się nieco o “rodzinie” basiora, jeśli można to tak nazwać. Wcześniej nikt nie uświadomił jej, skąd nagle pewnego poranka tyle ziemisto-zielonkawych wilków zaczęło chodzić ścieżkami watahy. Wydawało się to ciut dziwne, ale nigdy nie zdarzyło jej się nikogo o to zapytać, przynajmniej do teraz.
- To…- zmieniła temat.- W którą stronę będziesz szedł, jak już będziesz czysty?
- W zasadzie too, to nie wiem jeszcze.- odparł.- Nie mieszkam nigdzie konkretnie.
- Hm?- Zdziwiła się unosząc brew.
- Cóż, sufit nie jest dla mnie idealnym rozwiązaniem.
Zaśmiała się pod nosem.
- Brzmito jak naprawdę kiepska wymówka na lenistwo i włóczęgostwo.
Basior nie odpowiedział, tylko zamyślił się.
- Dlaczego mieszkasz tam gdzie mieszkasz?- zapytał wreszcie.
- Dziwne pytanie.- Nigdy się nad tym nie zastanawiała.- A więc, może ujmę to tak, mieszkam tam gdzie mieszkam, bo łatwiej znaleźć wilki, gdy mieszkają w stałym miejscu. Wiadomo, gdzie szukać pomocy, gdzie iść w razie potrzeby.
- To brzmi rozsądnie.- Odparł.
- Mieszkam blisko plaży, tam mieszkałam od urodzenia. Tam mam rodzinę. Gdyby coś im się stało, skąd mogłabym to wiedzieć?
- Boisz się jakich zagrożeń?
- Nie wymienię ci, nie na tym to polega. - Jej łapy muskały już podstawy skrzydeł.- Ojciec ma już swoje lata. To mogłoby być cokolwiek. Gdybym spała sobie nie wiadomo gdzie, nie miałabym żadnej pewności, czy wtedy moja szybka pomoc nie zmieniłaby…sam wiesz.
***
***
- Skończyłam.
Niespodziewanie obrócił się na plecy.
-Ach, dużo lepiej- Wydawał się spajać jednością z falami.- Mówiłem, że się odwdzięczę, prawda?
Rozszerzyła szeroko oczy, omiotła szybkim wzrokiem góra-dół swoje brudne futro. Brakowało jej już przekleństw w myślach.
Tym razem ona położyła się płasko na tafli, przymknęła powieki, żeby nie wędrować oczami.
- Co jest złego w suficie? - zapytała go.
- A po co zasłaniać sobie niebo?
- Rozumiem, mamy lato, ale w zimie będziesz inaczej śpiewał.
-Może. - Westchnął.- Ale to zbyt daleko w czasie, żeby o tym teraz myśleć.
- A więc co się liczy teraz? - Postanowiła pociągnąć dalej tą filozoficzną nutę, skoro już rozbrzmiała.
- Wolność.- Wybrzmiało to niecodziennie w jego ustach. Nie było lekkie i pełne radości, raczej grzęzło w mieszance tęsknoty, ale też braku poznania, co przecież wykluczało się nawzajem.
Wzdrygnęła się, jak poczuła jego łapę na futrze.
- Nie ruszaj się…o, mam.
Z jej ucha coś się odczepiło. Dotyk przypominał jej na myśl wędrujące po jej ciele rzędy mrówek o malutkich nóżkach. Nie mogła się określić, czy powodowało to jej dyskomfort, czy łaskotało, czy było nawet przyjemne. Może wszystko naraz i nic jednocześnie. Podobnie mogła określić się nie tylko fizycznie, ale też duchowo. Kiedyś słyszała już o tej przypadłości na spotkaniach towarzyskich, gdzie osobie, z którą rozmawia się jeden dzień, łatwiej jest powiedzieć więcej, niż tej, którą się zna całe życie. Zagadka jednak nadchodzi, gdy jedna kategoria osoby może przejść z czasem w drugą. Czy wtedy chciałaby wymazać to, co padło dzisiaj nad jeziorem? Czy z biegiem czasu dojdzie do niej, że mógł to być jeden z większych błędów, na jakie się zdecydowała? Cóż, to była już przyszłość, a jej przywarą jest niestety to, że bywa nieodgadniona.
***
***
Dana spacerowała leśnym traktem, zamknięta w swoich myślach. Już od dłuższego czasu miała w głowie poważną rozmowę, którą chciała przeprowadzić ze Szpakiem. Rozmyślała nad szczegółami, konkretnymi słowami które by wyrażały najlepiej to co czuła i czego by chciała. Chciała najbardziej, żeby on był bardziej otwarty ze swoimi uczuciami, mniej zagadkowy w swoim zamyśleniu i niezdecydowaniu, bo w pewnym sensie czuła, że to niedookreślenie stanowi dla niej barierę bliskości. Chciała być bliżej, jeszcze bliżej, mieć pewność, że to co między nimi jest, jest stałe i zadeklarowane. Chciała usłyszeć od niego ,,kocham”. Westchnęła wzruszona, prawie potykając się o pobliski konar. Nie mogła się wręcz doczekać, jak tylko okazja się nadarzy.Zawędrowała aż na polanę życia. Pomyślała, że mogłoby to być dobre miejsce na ich jutrzejszy spacer, czemu więc nie obejrzeć go i się przekonać. Rozchyliła zarośla bzu i spojrzała na polankę, ale to, co właśnie zobaczyła… Szpak. W wodzie. Razem z…z….
Jej pierś wypełniła się kłębowiskiem igieł, jakby właśnie ktoś wrzucił w jej serce gniazdo os. Zawładnął nią taki szok, że nie wykrztusiła z siebie ani słowa. Widok wypalał się jej na rogówce, mogła wręcz przysiąc jak coś syczało blisko jej głowy, czuła ogień pod powiekami. A może to łzy. Nie mogła dłużej patrzeć, odłożyła gałązkę na miejsce i zniknęła w lesie.
Od Szpaka CD Smoły - "Ciche Szepty Nieba"
Glina była bardzo nieprzyjemnym przyjacielem na skórze. Wdzierała się pomiędzy futro i zastygała na twarde skorupy, aby tylko nie puścić i nie umrzeć zdeptana pod łapami. Pył osadził się na Szpaku jak pelerynka, okrywając przede wszystkim jego plecy i sprawiając, że całkowicie spłowiał. Chciałby się zobaczyć w takim kolorze, niestety w okolicy nie znalazło się nic co pokazałoby mu jego odbicie. Mógł tylko zerkać na swoje popruszone szarością łapy i ciężko odetchnąć. Był zmęczony, ale czuł się usatysfakcjonowany. Zapomniał już jak to było być szczeniakiem. Jak miło spędzało się czas w obecności niewinnych oczu i jeszcze niewinniejszego myślenia. Nie żałował nic a nic, chociaż następnego dnia pewnie będzie obolały do kości. Nie szkodzi. Jest tylko blokerem, nie musi tropić ani za bardzo się wysilać. Tylko trochę pobiega. Dobrze mu to zrobi po dźwiganiu.
Ale wizyta nad jeziorem brzmiała dobrze. Na tyle dobrze, że
Szpak odbił się od ziemi bez rozbiegu. Dobry rozbieg nie był zły, jednak w ten
sposób prościej było nie nabawić się pyłu w oczach. Szare i brązowe drobinki zatańczyły
wokół niego, a on z łatwością pozostawił je pod sobą. Jak miło było po całym
dniu wzlecieć w górę. Niestety, a może stery jego nowa koleżanka nie miała za
wiele szczęścia w tym zakresie. Jej rozpęd i lot zakończył się liśćmi na plecach
i poobijanymi kośćmi. Szpak wylądował zaraz obok niej. Jego skrzydła
niewygodnie zawisły nad nim, niezdolne wygodnie złożyć się pośród niskich
zarośli.
—Matko, wszystko w porządku? — Szpak odetchnął ciężko. Sam zaliczył więcej niż
jeden taki wypadek. Za szczeniaka nawet skręcił łapę w ten sposób. Ah, te czasy
kiedy jego skrzydła były niczym innym jak ozdobą. Jak przypomnieniem o jego
nieumiejętności. Tego czego chciałby, a nie może mieć. Wrócił do niego na
chwilę wstyd i żal jaki wtedy czuł. Może dlatego niebo było mu teraz czymś tak bliskim.
Może dlatego teraz tak szukał wolności i ukojenia w locie, bo za małego tak
tego chciał. Chciał rodziców, chciał latać. A teraz szuka oczu, które ledwo
pamięta i wolności, której nie może dotknąć.
—Wszystko w porządku! — odpowiedziała mu, wyrywając go z jego myśli.
—Pewna jesteś...?— zagadnął raz jeszcze. To wszystko wyglądało boleśnie. Wadera
otrzepała się. Liście, piękne zielone, oznaka życia w naturze, posypały się z
jej pleców, lądując na krzakach i ziemi dookoła. A on tylko patrzył. Na pewno niczego nie
złamała? Czemu się tak martwił? Może przypominała mu jego, kiedy był mały…
bezbronny i wiecznie zły, bo rany zostawione przez niezrozumienie wszystkich
dookoła były prostsze w ukryciu niż zasklepieniu. Jej niebieskie oko błysnęło
na niego, ledwie na sekundę, może dwie, ale było w nim coś nagle znajomego dla
niego. Wstyd… Oh jak on dobrze go znał.
— Nie jest to dla ciebie dziwne, że w genach można dostać skrzydła, na których
nie da się latać? — jej słowa były pełne goryczy, pełne tej jeszcze niezaognionej
wściekłości… a może bardziej żalu? — Tym bardziej, że każdy w rodzinie ma jedną
i tą samą jebaną cechę wspólną. — jej łapa nagle kopnęła gałąż i Szpak miał
nadzieję, że nie zauważyła jak on zjeżył się z zaskoczenia, a jego nadal nieco
rozciągnięte skrzydła napuszyły się jak u sowy. — To co innego niż rodzinne
stanowisko, które się z pokolenia przekazuje, bo nikt nie ma na skórze
wygrawerowane sekretarz, łowca, czy medyk. A tu proszę, jednak ma! — zatrzęsła skrzydłami
i Szpak poszedł w jej ślady, próbując położyć swoje oznaki nagłego zlęknienia.
Bo co za wilk boi się nagłego dźwięku?! — I nic nie mogę na to cholerstwo
poradzić.— i na tym skończyła. Wściekła, smutna, zawstydzona, jak nie na
miejscu. Szpak trochę rozumiał, trochę już nie. Jak to było nie latać, kiedy
miało się skrzydła. Na chwilę zmętniał, zamyślił się.
—Czasami po prostu za dużo mówię. Chodźmy już, zanim stratuję więcej lasu. — jej
ton nie był najweselszy, pomimo żartu kryjącego się pod jej słowami.
—Czekaj, bo… Ja rozumiem wiesz? — odetchnął. Widział tylko jak jej ogon drga, a
plecy zacieśniają się pod napiętymi mięśniami.
—Rozumiesz? — zaśmiałą się gorzko.
—Rozumiem… Ha. — „Ty tak wiele rozumiesz.” Przeszło mu znowu przez myśl. — Sam
nie latałem. Łamałem gałęzie. Łamałem nogi. Zawsze chciałem wyżej, więcej,
dalej, a nigdy nie mogłem. I Inni tylko mówili, że kiedyś mi się uda. Nie
rozumieli, że to nie o to chodziło. Że chodziło o przynależenie. Chodziło o
pewną wolność, którą daje świadomość, że jak latam, to zawsze znajdzie się ktoś
kto mnie rozumie. Nie jestem sam. Nie jestem inny. — właściwie czemu jej o tym
mówił? Raczej nie był wylewnym wilkiem. Nie odkąd wydoroślał i odciął się nieco
od swojej rodziny. Chociaż czy to rodzina jeśli to tylko banda szczeniąt w jego
wieku, z którą spędził cześć życia? Może. Nie wiedział już jak zdefiniować
rodzinę. — Tylko, że ja… Miałem szczęście. Skrzydła urosły, zaparcie zostało i
latam. Zdaje się, że twoje po prostu nigdy nie stały po twojej stronie, huh… — dołączył
do jej boku. Nie patrzył na nią. To był bardzo intymny moment i obawiał się
zobaczyć na jej pysku to samo współczucie, które wzbudzało w nim zawsze ogień gniewu.
— Więc rozumiem. Ja zawsze mówię, że wszystko rozumiem… Może to moja wada, ale
teraz… w tym momencie, na tej płaszczyźnie, rozumiem aż za dobrze. Niektóre
rany we mnie samym się jeszcze nie
wygoiły… zostawione przez obcość jaką czułem dłuższą część życia. Chociaż… to
trochę inna obcość. Moja była przed tym czego nie mogłem mieć. Twoja… mam wrażenie,
że wyrasta z innego miejsca… Z rodziny, której ja sam nie mam tak do końca… Ciekawe czy to dlatego tak
teraz szukam samotności? Bo tylko ją znałem, cale życie. Samotny wśród tłumu,
to jak miałbym znać towarzystwo. Hymm… Teraz to ja za dużo mówię. — zaśmiał
się, jego bok uderzając zaczepnie w jej. Posłał jej szeroki uśmiech,
najszczerszy od całkiem dawna. —Kto pierwszy? — po czym rozpędził się. Nie miał
za wiele siły, ale ogólna radość i ich śmiech był tego warty.
Polana życia tętniła życiem, bo czym innym. Świetliki
swawolnie latały na wietrze, który przedzierał się przez wilgotną trawę, która
została właśnie zmoczona rosą. Światło słońca ledwo już rzucało cienie na
niebo, zachodząc za horyzont coraz głębiej. Fiolety barwiły ciemniejące chmury,
które wolnym krokiem przemierzały niebo w kierunku znanym tylko sobie. Księżyc,
od dawna już na niebie, teraz zyskał na blasku, niepełny i malejący, ale pewny
swojego miejsca. Wysoko ponad nimi, sprawiając że polana nakrywała się coraz
mocniej pelerynką ze srebra jego światła. Jezioro milczało, niewzruszone. Szpak
odetchnął. Wszystko pachniało świeżością, poza nim. Jego krok był pewny, szybki
a woda zimna. Tafla zadrżała przebita jego osobą. Szpak przeskoczył nad
brzegiem, jego skrzydła wspomagając go w krótkim locie i nagłym zanurkowaniu.
Jak kamień – wpadł w wodę aby po chwili wynurzyć się jak belka przemokłego
drewna. Jego zęby zazgrzytały, ale miło było zdjąć z siebie zapach gliny i przylegający
do niego pył. I coś jeszcze. Szpak, jak na wilka Bral kąpiele zaskakująco
często. Może dlatego , że niebo, loty i polowania należały do jednych z
najbardziej brudzących zajęć, zaraz po kopaniu w ziemi, ale też zapachy wilków.
Tyle czasu spędzał z Daną, że nocami chciał pachnieć tylko i wyłącznie sobą.
Mokrym, wilgotnym, obojętne. Spał z nosem włożonym w wieczorną rosę we własne
skrzydła. Zagłuszał zapachy ziół, ptaków i wilków na swoim futrze, jak mógł.
Może był czasem przewrażliwiony, bo były noce kiedy mu to zupełnie nie przeszkadzało,
ale ostatnio Dana drażniła go na jego skórze. Ocierała się o niego częściej,
machała ogonem chętniej. Szpak zawisł w wodzie na plecach, jego oczy wbite w
ciemne niebo.
—Hej… — odezwał się. Jego czy poszukały tych niebieskich swojej towarzyszki,
która właśnie też przebiła się przez pierwszy chłód wody. — To był intensywny
dzień. Wiem że to trochę dziwne pytanie, ale… — zagadnął. Ona tylko uniosła
brew. Złożył nieco skrzydła płasko ułożone na powierzchni jeziora, wyrównując swój
dryf w jej kierunku. — Pomożesz mi wydłubać glinę z lotek? Duże skrzydła mają
swoje zalety, ale… eh… Ciężko się je czyści samemu. Mogę się odwdzięczyć. — uśmiechnął
się i obrócił na brzuch podpływając. To było naprawdę wstydliwe pytanie. Jego
skrzydła były jego opoką, bezpieczeństwem, ale naprawdę… od czasu do czasu
należało im się gruntowne czyszczenie, zwłaszcza po 40-stu kilogramach gliny. A
samemu.. ciężko było sięgnąć. Miał nadzieję, że osoba ze skrzydłami jak on –
może niezbyt sprawnymi, ale jednak skrzydłami – zrozumie. Może będzie miała ten
sam problem. — Plecy zawsze sprawiają mi
problem. —
<Smoła?>
Ah te problemy uskrzydlonym. Sięgnąć piór na plecach. Matka natura dała im skrzydła ale nie dałą karku do obrotu XDDD
Od Smoły CD Szpaka - ,,Ciche Szepty Nieba"
czwartek, 22 maja 2025
Od Variaishiki – "Kiedy słońce choruje" cz.4
Nie zabrał ze sobą nic. Po co? Było lato, jedzenia po uszy, o wodę nietrudno. Zresztą, był RSC, śmiertelne potrzeby go nie obejmowały. Był lepszy. Znacznie lepszy. Żaden śmiertelnik mu nie dorównywał.
Nawet Xiv mu nie dorównywało. Było tylko żywym trupem, nie chodzącą bronią jak Variaishika. Nosicielem zagłady z bijącym sercem. A może tego serca nie było. Może w klatce piersiowej była dziura, głęboka i pusta.
Ludzie mieli na wszystko odpowiedź.
Wędrówka została rozpoczęta wcześnie rano, jeszcze zanim słońce wyjrzało zza horyzontu. Jutrzenka wyglądała pięknie, niczym nadzieja na lepsze jutro. Jutro, które nigdy nie nadejdzie. Nie dla udanego eksperymentu, który nawet nie wiedział, co się z nim działo.
Zawsze był taki wszechwiedzący. Co się stało?
To musiała być ta choroba. Jednak nie był taki odporny jak mu się zawsze wydawało. Ciekawe, ile rzeczy o sobie jeszcze nie wiedział. Może nic o sobie nie wiedział, wszystko było tylko iluzją, a jego umysł potrzebowałcoś wymyślić, żeby nie czuć się obco.
CDN
środa, 21 maja 2025
Od Szpaka CD Smoły - ,,Ciche Szepty Nieba"
Dana zabrała go na spacer. Szpak nie był jednak tego dnia
zbyt zainteresowany jej nowym pomysłem, czy słodkimi słówkami. Przytakiwał jej,
dodawał lakonicznie parę słów to tu, to tam. Nie chciał być nie miły. W końcu
on zawsze był dla niej miły. Nagłe stracenie pewnej dozy siebie brzmiało
bardzo brutalnie. Może nie chciał
chodzić z nią codziennie na spacery, może nie chciał jej kochać i nie chciał
spędzić z nią reszty swojego życia. I ogólnie jej nie chciał, ale nie chciał
też jeszcze tracić dozy wilczej obecności. Ale też nie chciał być niemiły.
Trochę egoistycznie i trochę nie. Tak jak Szpak, typowo dla niego. Wszystko na
nie, ale tego nie – nie powie. Kiedyś,
jako szczeniak, to by to nie krzyczał jakby z niego skórę zdzierali. Teraz?
Wydoroślał. Tyle razy już sobie to powtarzał ,że teraz jest kim jest i szuka
wolności. Więc dlaczego pozwala tą wolność tak ograniczać przez przymuszone
spacery i słowa.
—Co o tym uważasz? — Dana w końcu zapytała, jej ogon machając na boki. Szpak
zerknął na nią. Wyglądała na podekscytowaną.
—Nie wiem, jeśli mam być szczery. Chciałem trochę dzisiaj polatać, pobyć sam.—
odpowiedział. Proponowała mu kolejny spacer, wieczorem. Więc próbował ominąć
ten temat.
—Rozumiem. Może w takim razie jutro? — Dana uśmiechnęła się szeroko. Szpak
odetchnął ciężko. Jego zielone oczy podążyły po korach drzew. Wrócili prawie
tam gdzie początkowo byli, niedaleko jaskini medycznej, daleko od miejsca w
którym Szpak mógłby być samotny w spokoju.
—Zobaczymy. Jutro mamy polowanie, nie wiem czy nie będę chciał odpocząć.
Bieganie zawsze mnie tak męczy. — odpowiedział omijając ten temat szeroko. Bez
bezpośredniego „nie”, omijając jej zauroczone spojrzenie.
—Dobrze. Do zobaczenia jutro! — Dana pomachała mu, wahając się chwilę w miejscu
i rezygnując z tego co kręciło jej się po głowie – cokolwiek to było. Szpak
miał nieswoje myśli, że wiedział o co jej chodzi. Ale dobrze, że zrezygnowała.
To nie był dobry czas na rezygnacje i odrzucenia. W końcu dzień był taki piękny
jeszcze. Jasny i przejrzysty. Niebo zapraszało swoją szerokością, białe chmury
tocząc się po nim powoli w nieznaną dal. Szpak odetchnął. Kroki Dany zniknęły w
szumie lasu, jej zapach jeszcze unosząc się na wietrze. Basior westchnął
ciężko, jego łapy przesuwając się po runie i odsuwając parę roślinek na boki.
Trawa była wysoka, nieco wilgotna przy korzeniach. Zasłaniała wszystkie kwiaty
na tej polanie, sprawiając, że wyglądało to smutno. Na Polanie Życia byłoby
znacznie przyjemniej. Tam trawa była nieco bardzie sucha, niższa, więc słońce
muskało ją całymi dniami z całą przyjemnością. Maki, stokrotki i resztki mleczy
wystawały ponad żółkniejące źdźbła i zaglądały na świat. Szpak pomyślał, że
mógłby się przejść w tamtym kierunku. Przelecieć może?
Rozłożył skrzydła, jego łapy spięły się pod jego ciężarem kiedy
je ugiął. I wtedy jego uszy zatrzęsły się. Wiatr przywiał do niego spanikowane
głosy, tupot małych łapek i warkot czegoś co ciężko było z takiej odległości określić.
Szpak był już wystartowany, więc kiedy próbował się zatrzymać, jego ciało przerzuciło
ciężar jego ciała na przednie łapy powodując, że jego pysk schował się w
trawie, a jego tylne łapy i ogon nakryły jego uszy. Pozbierał się z ziemi
raczej szybko, jego skrzydła wspierając go we wstaniu. Zaskoczony, że te głosy
nadal niosły się panicznie przez drzewa, Szpak zawył aby im odpowiedzieć. I to
chyba przypieczętowało to, że glosy zaczęły zbliżać się do niego. Szpak
przysłuchał się. Było w nich trochę płaczu i paniki, a to warczenie? Jakieś
zwierzę. Basior zawył ponownie, nawołując i odsuwając się na cztery kroki od
granicy z drzewami. Szpak był przy tym bardzo nastroszony. Przypominał trochę
wilka, trochę ptaka. Jego pióra nastroszyły się, skrzydła przywarły częściowo
do ciała, czyniąc go większym i szerszym niż rzeczywiście był. Zachowanie
trochę jak u sowy , ale łapał się na Tm, że mu się to zdarzało. I oczywiście,
jego sierść stanęła prosto na jego karku, kły błyszczały w słońcu, a w gardle utknęło
mu warknięcie. Na polankę wpadło stadko szczeniąt. Bardzo spanikowanych i
zapłakanych szczeniąt, a za nimi dwa borsuki. Dwa? Borsuki lubią polować i żyć
samotnie, chociaż to mogła być matka z dzieckiem. Ale oba wyglądały na dorosłe.
Były wielkie, ale widocznie głodne krwi. Szpak odetchnął ciężko, zanim gromadka
szczeniąt schowała się za nim. Cóż za ciekawa sytuacja. Wilk zniżył się, jego
skrzydła rozkładając i zasłaniając widok na tych nieszczęśników za nimi. Jak
miały na imię? Nie było czasu o tym myśleć. Wilk odetchnął ciężko i zamachnął
się łapą. Walka była krótka. Szpak był z pozoru większy, groźniejszy. Nie wart
walki o parę chudych kości. Borsuk – najpierw jeden – wycofał się, prychnął i
zniknął w lesie. Jego przyjaciel… przyjaciółka… pogoniła za nim. Szpak mógł się
wyprostować. Cóż za ciekawa sytuacja w jakiej się znalazł.
— Nie miałem dzisiaj w repertuarze ratowania szczeniąt przed borsukiem. — Szpak
odetchnął, bardziej do siebie i polizał się po boku, próbując położyć
nastroszone futro.
— Nawet z dwoma! — jedno ze szczeniąt pozbierało się już z paniki i zerkało na
niego z szerokim uśmiechem.
—Nawet z dwoma. — potwierdził. Szpak westchnął ponownie. Kiedyś sam był
szczeniakiem, ale to zdawało się już być tak dawno. To tylko dwa lata, nawet
mniej, odkąd dorósł. Rok? Czy on był już dorosły? Miał pracę… ale ledwie zimę
temu, biegał po polanie wiedząc jak polować poprawnie. Może już był dorosły? Może
nie. — Co one was tak pogoniły po lesie?
—
—Jak to co! Rzuciły się na nasze rybki! To je próbowaliśmy bronić! — kolejne ze
szczeniąt szczeknęło w odpowiedzi. Ich głosy były wysokie, dziecięce jeszcze. Może
jego też jeszcze taki był? —Ale one wtedy stwierdziły chyba, że my wyglądamy
lepiej. To uciekliśmy! —
—Dziękujemy za pomoc. — jedna z dziewczynek nachyliła głowę w dół, panika nadal
rozszerzała jej źrenice.
—Spoko. Rozumiem to. Ale gdzie się bawiliście? — Szpak pokręcił głową po drzewach.
W którą stronę zabrać tą gromadkę? Na szczęście zanim ktokolwiek zabrał się do
odpowiedzi, jego szczęście uśmiechnęło się. Na polanę wpadła … Smuga? Szpak nie
pamiętał. Jej imię zatarło się pomiędzy jego myślami. Pomiędzy jego niebieskim
niebem, które nie było w jej oczach. Niebieskie oczy… gdzie były te niebieskie
oczy, których szukał…? Czy to ważne? Nie teraz, nie teraz!
—Ah… To chyba Twoje! — Szpak uśmiechnął
się do zmachanej wadery wskazując na gromadkę szczeniąt po środku polany, które
powoli zbierały się z szoku i zaczynały szczekać przeinaczone wizje tej całej
przygody.
—To moje. Tak… — wysapała, przerażenie widoczne na jej karku. Szpak zaśmiał się
sam do siebie. Przed chwilą sam wyglądał dwa razy gorzej. Już ubił pióra do dołu,
ale jego kark nadal był nieco napuszony. Cała ta sytuacja wydawała mu się nieco
jak śmiech losu. Zamiast uśmiechu dostali nieciekawą sytuację, z której można by
tylko się śmiać, bo co innego?
Szpula ominęła go, jej skrzydła przyłożone ciasno do ciała. Szpak zamrugał dwa razy. Jej loki były krótkie, jak jej pióra. Jak jej skrzydła. Sam rozłożył nieco swoje, niepostrzeżenie – miał nadzieję – i wpatrzył się w ich czerń. Ta błyszczała na niego zielenią i złotem. Kolorami, które czasem widywał na skrzydłach szpaków, kiedy szybowały pod gorącym słońcem i odbijały na piórach jego promienie. Tak i on teraz odbijał światło dnia, barwiąc się na kolory zupełnie różne od czarnego, ale nadal pozostając czarnym. Co za ciekawa sytuacja. Ale tak… po krótkim namyśle niezwiązanym z jego kolorem, doszedł do wniosku, że Szpula… Smuga… miała skrzydła nieco mniej proporcjonalne niż on. Ciekawe czy niosły ją tak samo wysoko jak jego. Czy mogła dotknąć nieba? Czy wiatr przyjemnie wchodził pomiędzy jej lotki? Czy szybowała nad morzem przy nutach szumu fal? A może nie mogła latać? Czy to byłaby tragedia dla wilka ze skrzydłami? Gdyby Szpak nigdy nie umiał latać, czy wtedy nadal pragnąłby mieszkać na niebie, jeśli nigdy by go nie zaznał?
—Dziękuję za pomoc. — w końcu wybudził go głos wadery, której
niebieskie oczy znalazły się zaskakująco blisko niego.
—Nie ma problemu. Ale… powiedz mi. Jak masz na imię? — Szpak nie często bawił
się w słodkie otoczki, ale zachowywał pewną dozę uprzejmości. Nie potrafił też
powiedzieć nie z całej tej fasady, którą wykreował. Cóż za złota klatka, cieśniejąca
coraz bardziej. A może to była po prostu obroża, którą mógłby zdjąć?
—Oh… — wadera wydawał się być zaskoczona. —Smoła. —
—Ah… Smoła. Ja jestem Szpak. Skąd ta zgraja tu przybiegła? — zaśmiała się.
Powietrze nadal pachniało tym stęchłym zapachem napięcia. Trzeba było jakoś je
rozładować ,aby jego skrzydła nie nastroszyły się jak u kury na gnieździe.
—Spod jaskini medycznej. Budowały tam staw kiedy… —
—Rozumiem. — odpowiedział Szpak. „Ty tak wiele rozumiesz” – głos Dany odbił się
echem od jego czaszki. — Odprowadzę was. Osiem łap to więcej niż cztery do
zagonienia tej bandy z powrotem… —
—NASZE RYBKI!— i jak na zawołanie masa małych łapek rozpędziła się w stronę
jaskini medycznej.
—Czekajcie! — Smoła krzyknęła za nimi, ale musiała pobiec, bo dzieci się nie
zatrzymały. Kto by pomyślał. Szpak ze śmiechem ruszył za nimi, jego skrzydła
dając mu niesprawiedliwą możliwość wyprzedzenia szczeniąt zanim dobrze dotarły
w głąb lasu, gdzie już nie było mu tak dobrze…
<Smoła?>
Od Variaishiki – "Kiedy słońce choruje" cz.3
– Masz objawy grypy – wymamrotał Delta. – Zmęczenie, drażliwość, ból gardła. Musisz to wyleżeć.
Vari na początku nie wierzył. Przecież on nigdy nie chorował, jego organizm był odporny. Ludzie o to zadbali. Nie, medyk się mylił. Coś innego się działo. Rudy był tego pewien. To było coś innego, coś złego się działo i tylko ludzie mieli odpowiedź. Nie wilczy medyk. Co on mógł wiedzieć?
Tylko ludzie znali prawdę.
Vari musiał ich odnaleźć. Nie było Pinezki ani Wayfarera, by go pokierowali, więc musiał zdać się na własną pamięć, która ostatnio zaczęła go zawodzić.
A może była to grypa?
Nie. On przecież nie choruje. Coś innego się działo. Musiał odkryć, co, bo nikt w Watasze Srebrnego Chabra nie dałby mu poprawnej odpowiedzi. Sam musiał ją znaleźć. I zrobi to. Do licha, zrobi to, chociaż miałby umrzeć.
Nie, o czym on myśli, przecież on nigdy nie umrze.
Nie jest w stanie. Nie ważne, jak bardzo by chciał.
CDN
Od Variaishiki – "Kiedy słońce choruje" cz.2
Z początku Vari nie chciał odwiedzić medyka. Nie sądził, żeby nawet Delta był w stanie mu pomóc, jednak ciągłe naciskanie Xiva w końcu zmusiło go do zmiany zdania. Wolałby od razu ruszyć na poszukiwania dwunożnych stwórców, którzy postanowili pobawić się w bogów i przepłacili za to życiem, ale Xiv tak bardzo błagało…
Szybka wizyta i tyle. Nic więcej. Dla spokoju ducha Xiva i dla świętego spokoju Variaishiki.
Mimo to ociągał się niemiłosiernie z tą wizytą, parę razy nawet niemal wymknął się ze swojej nory, ale jakimś magicznym cudem Xiv zdążyło go znaleźć, zanim rudzielec zdołał uciec. Robiło się to nieznośne.
– Obiecałeś! – biadoliło atramentowe wilczę. – Umówiliśmy się, że pójdziesz najpierw do medyka.
– W czym może mi pomóc medyk?
– Delta jest świetnym medykiem! Na pewno będzie z miejsca wiedział, co się z tobą dzieje.
Vari przez chwilę milczał, zastanawiając się nad odpowiedzią. Musiał być uważny w swoich słowach.
Ostatecznie nic nie wymyślił. Czekała go wizyta.
CDN
Od Smoły CD Szpaka ,,Ciche Szepty Nieba"
Tymczasem szczeniaki wykopały już całkiem głęboki dół. Płytki, ale szeroki, nadający się na szeroką kałużę niż basen, ale nic nie wskazywało, że małe stawowe rybki miałyby cos przeciwko.
-Niezła robota.- Mruknęła Smoła, próbując zmyć z twarzy stres.
-A nic im nie pomagałem...- Kezuko obrócił się na drugi bok rozgrzanej od słońca, już przyklepanej trawie.
Smoła pozwoliła mu dalej spać i przejęła uwagę zgrai, chociaż nie była pewna, co powinni dalej zrobić. Czuła, że woda wsiąknie w glebę szybko, musiały więc czymś wyłożyć dno stawu. Nie przychodził jej żaden znawca ekosystemów na myśl, co prawda mają zielarza, ale co on by wiedział o stawach, nie zaufałaby Mikaelowi tej sprawie, jest za młody. Ale może ktoś z doświadczeniem….Eureka. kłamała zębami w powietrzu, jakby łapiąc przelotny pomysł: Konstancja! Często pilnowała jej sióstr i wydawała się naprawdę mądrą, doświadczoną życiem wilczycą. Zerknęła więc na towarzystwo, zajęte znoszeniem kamieni z okolicy na dekorację, później na śpiącego, rogatego basiora, którego niebieskawe futro falowało na delikatnym wietrze popołudnia. Co mogło im się stać pod jej nieobecność.
-Zień dobry, dzień dobry, złociutka, jak ty wydoroślałaś!
Babcia Konstancja wyglądała jeszcze bardziej jak uschnięta na słońcu rodzynka, niż ją zapamiętała z dzieciństwa. Jej oczy były już praktycznie cały czas przymknięte, możliwe, że już całkowicie ślepe. Komplement z dorośnięciem musiał więc być co najwyżej nawykową grzecznością.
-A babcia też się nieźle trzyma.- Podeszła do stołu.- Maki już kwitną?
- W końcu Maj, to i maki.- Zaśmiała się jak nienaoliwiony ludzki wihajster. - Nazbierałam też nagietka to ci zrobię herbaty bo na pewno się zmahałaś.
- Ja trochę w pilnej sprawie, praca czeka.
- Ach, to były czasy, kiedy sama pilnowałam tej bandy zgrywusów. Ciebie też, oj tak. A ta twoja siostra ciągle mi uciekała i gubiła się w le…
- Na pewno to długa historia, a ja przyszłam po krótką poradę.
Staruszka jakby zgubiła wątek, zamilkła, po czym na jej siwym pysku wymalował się wesoły grymas palącej tajemnicy.
-Na pewno jakiś kawaler.
-Co? Nieee, co pani!
- No przecież toć widać po tobie, żeś cała w motylkach….starej Konstancji możesz powiedzieć.
Dlaczego w pierwszym odruchu przypomniała sobie o dzisiejszym spotkaniu tego czarnego nieznajomego. Nie, to jakaś głupota, niedorzeczność jakaś. Dlaczego on pojawił się jako pierwszy?
-Chodzi mi o poważne sprawy. Takie jak budowanie przyszłości czy pilnowanie bezpieczeństwa!- Parsknęła zakłopotana.- Budujemy sztuczny staw obok jaskini medycznej i potrzebujemy ją jakoś zabezpieczyć przed wysychaniem.
-Oh, no dobrze.- Pani Krzemkowa wróciła do przelewania herbaty.
- Czy ma babcia pomysł jak to zrobić?
- Cóż, moja jaskinia jest całkiem wodoszczelna. A wszystko, co należało zrobić to wyłożyć ją gliną i pozwolić jej wyschnąć na skorupę. Dodałam sporo żwiru, żeby była bardziej stabilna, znaczy…mój mąż dodał.- Rozmarzyła się melancholijnie.- On wiedział jak budować.
Postawiła dwie czarki na stole wypełnione ziołowym naparem. Smoła wypiła połowę jednym łykiem.
-A skąd on.- Ugryzła się w język- ta glina została zaczerpnięta?
- Tu niedaleko jest takie osuwisko, dużo odsłoniętej ziemi, gliniasta. Dobra.
Pomlaskały obie rozprowadzając po języku kojący smak nagietka, a Smoła wlepiła wzrok w zieleń serwetki na stole.
(Szpak?)