Biegliśmy znów. Cały czas przed siebie. Przez korytarz, przed siatką, potem do siatki, wreszcie tuż i trochę dalej, niż tuż, za siatką. Oby do lasu.
Parę metrów przed tą siatką, gdy do pokonania ku coraz mniej odległej wolności zostało nam ledwie kilkanaście ułamków sekund, coś nagle się zmieniło. Coś uderzyło w nas, jak piorun z jasnego nieba. Coś oderwało się od rzeczywistości, powstało nagle, jak feniks z popiołów i zanim zdążyłem się zorientować, wgniotło się w siatkę, którą otoczony był spory teren przed budynkiem, w którym znajdowaliśmy się uprzednio. Sekundę później dał się słyszeć kilkukrotny, rozdzielony krótkimi momentami bezdźwięku, głośny przenikliwy dźwięk, podobny do huku wystrzału, będący następstwem rozerwania metalowych drutów.
Drgnąłem, widząc jednak Kzeris rwącą cały czas do przodu, szybko zrównałem z nią kroku, nie bacząc na to, co działo się teraz wokół nas. Przeszkoda została usunięta, nie byłem pewien przez co, ani w jaki dokładnie sposób, jednak pogoń zaburzyła precyzję mojego postrzegania.
Zatrzymaliśmy się dopiero po pokonaniu dobrego kilometra. W zaroślach, gdzieś przy polnej drodze, dziękując losowi, że miejsce naszej walki i ucieczki porzucone było na rozległym pustkowiu, z dala od ludzkich miast.
Siedząc pod pniem starej wierzby, dyszeliśmy przez długi czas. Wymieniając między sobą tylko krótkie, rozedrgane spojrzenia. Oko do oka, jak spadające z nieba, lśniące krople deszczu. Byliśmy wolni? Ale na pewno jeszcze nie bezpieczni. Ludzie mogli znaleźć się w pobliżu w każdej chwili.
W tamtym momencie zdołałem jedynie westchnąć głęboko, nie pozwolić pożreć się napiętym nerwom. Przysunąłem się nieznacznie do Kzeris, w której błyszczących oczach dostrzegłem zaczątki łez. I przytuliłem ją, najspokojniej, jak tylko mogłem, uśmiechając się lekko i sam powstrzymując drżenie.
< Kzeris? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz